O ekranizacji "Opowieści z Narnii" C.S. Lewisa
W filmowej ekranizacji pierwszej części „Opowieści z Narnii": „Lew, Czarownica i stara szafa" udało się zachować to, na czym zależało autorowi powieści C.S. Lewisowi: wrażenie, że opowieść, mająca charakter mitu,- może być ożywcza. Z kina wychodzi się szczęśliwym, jak po usłyszeniu prawdy, że dobro zwycięża zło, a w tej walce nigdy nie jesteśmy sami. Lewis, który był .człowiekiem głęboko wierzącym, byłby zadowolony.
Czytając różne artykuły, szczególnie w zachodniej prasie, zastanawiam się, czy kiedykolwiek mieliśmy do czynienia z taką nagonką na film dla dzieci. Nie zarzuca mu się tego, że jest zbyt drastyczny, epatuje przemocą, cynizmem, erotyką czy okrucieństwem lub że jest wulgarny. Oczywiście taki nie jest. Jest to nawet chyba jeden z niewielu filmów wyprodukowanych przez Studio Disneya, w którym brakuje kogoś w rodzaju bohatera-luzaka, który ma wywrzeć pozytywne wrażenie na rodzicach towarzyszących dziecku. A jednak pewna dziennikarka z lewicującej gazety „The Guardian" radziła rodzicom zabrać do kina papierowe torebki. Uważa bowiem, że w ten sposób zareagują ateiści na film przesycony wartościami chrześcijańskimi. To oczywiście ogromna przesada, bo choć faktycznie przesłanie jest bardzo jasne, to do nachalności i natrętnego dydaktyzmu jest tu daleko.
C.S. Lewis byl chrześcijaninem i tego nie ukrywał. Choć w pewnym momencie życia wcale nie było mu daleko do postawy ateistki z „The Guardian", sam przyznawał, że takie słowa, jak: zadośćuczynienie, ofiara, krew jagnięcia wyśmiewał i wykpiwał, ponieważ wydawały mu się „nie tylko głupie i szokujące, ale także bezsensowne". Wszystko zmieniła jego przyjaźń z Tolkienem, którego poznał w Oksfordzie. Tolkien, gorliwy katolik, podobnie jak Lewis był miłośnikiem starych opowieści i sag najchętniej jeszcze czytanych w języku staroskandynawskim. Obaj zachwycali się też mitologią skandynawską. „Którejś niedzieli zasiedziałem się aż do wpół do trzeciej nad ranem, rozmawiając z profesorem Tolkienem, który po zebraniu towarzystwa wrócił ze mną do college'u i przez trzy godziny rozprawiał o bogach i olbrzymach Asgardu, po czym wyszedł w deszcz i wichurę. Na kominku płonął ogień, a rozmowa była miła, więc czas minął niepostrzeżenie" - tak w 1929 roku Lewis opisał początek przyjaźni z Tolkienem, przy okazji oddając atmosferę spotkań, które weszły w zwyczaj kilku oksfordzkich profesorów na kilkadziesiąt lat. Odbywały się one dwa razy w tygodniu - na przemian w mieszkaniu Lewisa i w pubie „Pod Orłem i Niemowlakiem". Dyskutowano na różne tematy i czytano swoje eseje, poematy, wiersze i powieści, poddając je surowej krytyce przyjaciół. Prawdopodobnie po którymś z takich spotkań Lewis powiedział do Tolkiena: „Za mało jest takich opowiadań, które naprawdę nam się podobają. Obawiam się, że będziemy musieli sami coś napisać". Postanowili napisać kilka opowiadań, które byłyby „mitotwórcze", a zarazem zaliczały się do literatury popularnej.
Przed „Opowieściami z Narnii" powstała więc trylogia science fiction, w której Lewis pragnął ożywić chrześcijańskie wierzenia, ujmując je w formę nowej mitologii. Taki pomysł zrodził się podczas rozmowy mającej miejsce w nocy 19 września 1931 roku. Lewis wraz z Tolkienem i Hugo Dysonem dyskutowali o micie. Ulubionym mitem Lewisa był skandynawski przekaz o umierającym bogu Balderze. Lubił te piękne i poruszające opowieści, ale uważał, że są całkowicie nieprawdziwe. „Nie, to nie są kłamstwa" - powiedział Tolkien. Według niego, jeśli człowiek pochodzi od Boga, to i wytwory jego wyobraźni muszą odzwierciedlać choć trochę wiecznej prawdy. Człowiek opowiadający mity i tworzący mitologię jako „podkreator" (określenie Tolkiena) przekazuje jakiś refleks prawdziwego światła. W tym sensie więc pogańskie mity nie są jedynie „kłamstwami", ale zawsze zawierają odrobinę prawdy. Chrześcijaństwo jest mitem, ale poetą - jego twórcą - jest sam Bóg, który posłużył się prawdziwymi faktami. Tę właśnie rozmowę przywołuje Lewis jako początek swej drogi nawrócenia. Od tego czasu stał się apologetą chrześcijaństwa i choć był anglikaninem dokuczającym czasami katolickiemu Tolkienowi, to jednak pod koniec życia bardzo zbliżył się do katolicyzmu.
Lewis półżartem mówił, że bezpośrednią przyczyną powstania „Lwa, czarownicy i starej szafy" były jego koszmarne sny... o lwach. Ale był też głębszy poziom, otóż miała to być odpowiedź na pytanie: „Kim byłby Chrystus, gdyby naprawdę istniał taki świat jak Narnia, na którym zechciałby się pojawić, umrzeć i zmartwychwstać, tak jak na naszym?". W jakimś sensie cykl „Opowieści z Narnii" był kontynuacją idei przedstawionej przez Lewisa w trylogii science fiction, którą napisał przed wojną. Tutaj zaczął opisywać najważniejsze wydarzenia biblijne tak, jakby mogły wyglądać w innym świecie. Jest to oczywiście książka dla dzieci i dlatego treści chrześcijańskie są dość łatwe do odczytania, w przeciwieństwie do „Władcy pierścieni" Tolkiena. Nie jest to jednak prosta alegoria. Biblijne historie to jedynie tworzywo, a czytelnikowi zostawia się swobodę interpretacji.
Film nakręcony przez Andrew Adamsona jest bardzo wierny książce - zadbał o to pasierb Lewisa, Douglas Gresham. Ponad 10 lat temu udzielił zgody na ekranizację wytwórni Paramount, jednak szybko zainterweniował, gdy przeczytał scenariusz przenoszący akcję do zburzonego przez trzęsienie ziemi Los Angeles. Tym razem Gresham został współproducentem filmu i miał decydujące zdanie. Pragnął zachować jak największą wierność powieści, wprowadzając nieliczne zmiany. Powstał piękny film, który choć korzysta z najnowszych technik, to jest niezwykle naturalny, z wybijającą się na pierwszy plan duchową opowieścią. Biblijna wiedza wcale nie jest potrzebna, by wyjść z kina ubogaconym i podniesionym na duchu; odwaga, przebaczenie, dobrowolna ofiara, walka dobra ze złem - to odwieczne motywy baśni, za którymi tęskni każdy człowiek. To prawdy uniwersalne. Zęby oglądać film o takiej tematyce, nie potrzeba papierowych torebek. Dla dzieci wychowanych w chrześcijańskich domach - historia ta będzie bardzo czytelna: mój sześcioletni syn w godzinę po seansie, bawiąc się z siostrą mieczem i łukiem, powiedział jej poważnym tonem: Jezus umiera za każdego grzesznika.
Jest to więc film niezwykle mądry. Pokazuje, że zło nie zawsze jest ohydne i obrzydliwe, bo Biała Czarownica (świetna rola Tildy Swinton) jest piękna i potrafi być miła. I właśnie dzięki temu udaje jej się zwieść Edmunda - jednego z czwórki rodzeństwa, które przedostaje się przez szafę do krainy Narnii. Okazuje się też, że można przebaczyć również zdradę, jeśli się kocha, a nawet oddać za zdrajcę życie. I że wtedy śmierć nad nami nie ma władzy. Dobrowolna ofiara Aslana, jego wyszydzenie i uśmiercenie przez Czarownicę, nie mają w sobie nic komicznego. Obrazy te, pokazane tak sugestywnie, a przy tym delikatnie, należą do najlepszych w całym filmie. To właśnie ta opowieść, mit, sprawia, że czujemy ów ożywczy dreszcz, gdy stół, na którym leży martwy Aslan, przełamuje się i oto oglądamy Aslana żywego i mocnego. Duża tutaj oczywiście zasługa najnowszych efektów specjalnych, dzięki którym Aslan nie jest niezdarnym słodkim pluszakiem, a mówiące bobry sprawiają wrażenie rzeczywistych.
Można by jeszcze wiele pisać o tym niezwykłym filmie, o świetnym faunie Tumnusie, wspaniałej czwórce młodych aktorów, pięknych krajobrazach (niektóre zdjęcia były kręcone w czeskich Sudetach i nad polskim jeziorem w Siemianowcach nad Narwią). Wystarczy jednak po prostu iść do kina, nawet jeśli się jest dorosłym, bo niewiele jest dziś opowieści poruszających to „coś" w sercu i uwalniających tęsknotę za dziecięcym światem baśni. Może ten film pozwoli nam przypomnieć sobie, że walka dobra ze złem rozgrywa się zawsze i od nas zależy, za czym się opowiemy.
opr. mg/mg