Warto żyć, a nie życia używać

Rozmowa z Zenonem Laskowikiem, założycielem i autorem kabaretu Tey

Dlaczego zrezygnował Pan z kabaretu społeczno-politycznego?

— Stan wojenny dał mi absolutorium i był doskonałą puentą działalności kabaretu Tey.

Nie żal było Panu tak zdecydowanie zamykać za sobą tylu drzwi?

— Nie, wtedy bowiem dopiero rozpocząłem życie, a skończyłem używanie życia. Bowiem przekroczyłem zupełnie inny próg, i otworzyły się przede mną inne drzwi. Poza tym wiem, że ciągle jestem w sercach wielu ludzi, i to mi wystarcza.

Naprawdę nie brakuje Panu bycia gwiazdą i tego wszystkiego, co się z tym łączyło?

— Gwiazdą jest się tak długo, jak długo mówi się sobą i jak długo jest się sobą. Myślę, że prawdziwa gwiazda to jest taka, która od prawdy nie odejdzie i tę prawdę mówi wpierw sobie, a potem dzieli się nią z ludźmi. Mówię oczywiście o prawdzie przez duże P.

Czy to był ten moment, w którym na dobre w Pańskim życiu zagościł Pan Bóg?

— Myślę, że On w nim był przez cały czas obecny, tylko to ja od niego odszedłem. Używanie życia nie jest niczym innym, jak odejściem od Jego zasad i Jego nauki. Ucieka się od moralności, a w życie zakrada się liberalizm. Człowiek luzuje siebie poprzez używanie alkoholu, nikotyny i innych używek, co prowadzi do kompletnego braku odpowiedzialności za swoje czyny. Wtedy widzi się dno swojego życia, i ja to swoje dno zobaczyłem. To co zobaczyłem, mnie przeraziło. Tak więc powróciłem do Jego zasad. Postanowiłem, że chcę być po prostu sobą. To wymagało ode mnie wielkiej odwagi, ale wyszło mi to na zdrowie. Jestem wielkim szczęściarzem, od Pana Boga otrzymałem drugą szansę, otrzymałem dar wiary, bez niej niczego bym nie dokonał.

Tak drastyczne zmiany wywołały chyba spore zamieszanie w Pańskim życiu rodzinnym?

— Rodzina rzeczywiście na początku była przerażona tym wszystkim, gdyż nie wiedziała i nie rozumiała, co tak naprawdę ze mną się dzieje. Do tego wielu nieustannie moją żonę „uprzejmie informowało”, że mi najzwyczajniej w świecie odbiło. A ja przeżywałem najpiękniejszy moment swojego życia. Bo w życiu jest tak jak w skokach narciarskich. Każdy może wejść na skocznię, przypiąć sobie narty, usiąść na ławeczkę, wystartować, wykonać skok i polecieć. W tym locie można mieć różne momenty przemyśleń — co dalej? Najważniejszym jednak momentem jest zetknięcie z ziemią i ustanie. Czyli tak wylądować, by wszystko to co zrobiłem zostało zaliczone.

W świecie artystycznym też chyba zawrzało na wieść, że opuszcza Pan scenę wesołego życia artystycznego?

— Przyznam się szczerze, że wówczas w ogóle mnie to nie interesowało, bowiem byłem bardzo skupiony nad swoją przemianą wewnętrzną.

Po jakimś czasie jednak zaczęły do mnie dochodzić słuchy, że ci, którzy byli najbliżej mnie, twierdzili: Zenek chory jest, odbiło mu, jest psychiczny. Inni zrozumieli, że nadszedł dla mnie ten ostatni moment, by dorosnąć i dojrzeć emocjonalnie. Byli i tacy, którzy zauroczeni mówili; Zenek, cholera, że też ty to potrafiłeś!

Czy w Pańskim życiu sprawdziła się stara zasada, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie?

— Tak... oczywiście. Jedyną moją przyjaciółką, która zawsze przy mnie stała, okazała się moja żona Aleksandra. Obserwowała moje przepoczwarzanie się i choć nieraz było jej bardzo ciężko, pozostała przy mnie.

Wiele osób nie przyjmowało poważnie do wiadomości faktu, że jest Pan listonoszem. Panowała powszechna opinia, że jest to po prostu kolejny dowcip Laskowika.

— Jak stwierdził wielki Erazm: prawda ma dziwną moc rozweselania. Prawda jak zwykle jest bardzo prozaiczna. Ponieważ nikt na moim osiedlu nie chciał doręczać poczty, stwierdziłem, że zamiast bezczynnie siedzieć w domu, wezmę te przez nikogo nie chciane pół etatu, i pójdę sobie do ludzi, dzięki czemu złapię zupełnie inną perspektywę. Pomyślałem też sobie, kiedyś ludzie przychodzili do Laskowika, to dlaczego teraz Laskowik nie ma przychodzić do ludzi?!

Myślę, że założenie, iż Pańska praca zmieści się w wymiarze pół etatu, było chyba nieco mylne?

— Okazało się, że pracowałem po dziesięć godzin dziennie, bo jak tu nie porozmawiać z tymi, którzy tego pragną. Ale zdarzało się i tak, że niektórzy, podejrzewając, że ja sobie robię kawały z ukrytymi kamerami, trzaskali mi drzwiami. A ja po prostu pragnąłem normalnie żyć, mieszkać w domu, a nie w hotelach, wstawać z przyrodą, by z radosnym uśmiechem upajać się poranną ciszą. Moje życie zaczęło się wreszcie normować. Służba listonosza okazała się moją największą życiową nagrodą. Dzięki niej złapałem kontakt z ludźmi, którzy w sposób ewangeliczny przekazują mi bez emocji prawdy historyczne. Wielu z nich jak moja 90-letnia przyjaciółka, pani Marta, porucznik AK, pozostają nieustannie walczącymi żołnierzami, bowiem każdego dnia walczą o swoją ludzką godność, o okazanie odrobiny szacunku i serca. Właśnie pani Marta powiedziała mi coś, co w swoim sercu przechowuję jak cenną perełkę: mój synu, pamiętaj, myśmy o taką skarłowaciałą Polskę nie walczyli.

Proszę powiedzieć, czy Zenon Laskowik już ostatecznie odkrył i poznał samego siebie?

Skądże. Mam wiele pytań, bardzo często zastanawiam się, czy potrafię jeszcze zrobić coś bezinteresownie. Wciąż zastanawiam się nad swoim człowieczeństwem, i dochodzę do wniosku, że choć świat zwariował, to człowiek do końca życia nie może pozostać li tylko płodem, ale musi dorosnąć i odważyć się być człowiekiem. Walcząc ze swoimi słabościami, musi przeistaczać się wewnętrznie. Każdego dnia walczę o uśmiech Pana Boga.

A udało się już Panu rozśmieszyć Pana Boga?

— Mam nadzieję, że tak. Jak przestałem alkoholizować się, to Pan Bóg pewnie pomyślał; nie myślałem, bracie, że coś z tego wyjdzie, ale jak już potrafiłeś, to idź dalej i próbuj dalej. I tak dalej próbuję nie ustawać w swoich wysiłkach i zmaganiach z trudami codziennego życia.

W tej chwili sprawia Pan wrażenie człowieka spełnionego i radosnego. Ale na pewno w Pańskim życiu było wiele trudnych chwil?

— Tych chwil jest wciąż sporo, ale dzięki nim człowiek spotyka się z tym swoim „Głupkiem”, który siedzi gdzieś tam w środku. Tylko, że ten „Głupek” okazuje się wielkim mędrcem. Błąd polega na tym, że nie do końca mam odwagę przyjąć to co moje wnętrze mi podpowiada. A często jest tak, że ono mówi — zrób tak, nie bój się, do cholery! Ojciec Święty przecież mówi, nie lękajcie się. Ale w życiu to nie jest takie proste. Nie zawsze więc słucham tego mojego wewnętrznego „Głupka”, i wychodzę na głupka. Ten mój wewnętrzny „Głupek” jest bardzo czujny, kochający mnie, i ja to czuję. To jest moje źródło jedynej nadziei i radości. Radość życia właśnie czerpie się z tego wewnętrznego źródła. Dusza jest jedynym atrybutem prowadzącym do nieba, jest jedynym paszportem prowadzącym do Pana Boga.

Chodzą słuchy, że wraca Pan na estradę?

Być może tak się stanie. Ale cały czas zastanawiam się, czy powrót na scenę jest moją potrzebą czy pokusą. Bo jeśli pokusą, to znowu mogę wpaść w jakieś tarapaty. Ale jeśli prawdziwą potrzebą podzielenia się pewnymi wartościami, to tak. Zastanawiam się jednak, patrząc na to wielkie reality show pt. wojna w Iraku, gdzie słowa Papieża zostały zagłuszone brzęczeniem pieniędzy uzyskanych z handlu bronią, czy moje ambitne próby odniosą jakikolwiek skutek?!

Jak ocenia Pan dzisiejszą sztukę kabaretową?

Odpowiem tak, jest wiele utalentowanej młodzieży, która ma świetne i zaskakujące pomysły, tylko brakuje im doszlifowania. Patrząc na tych młodych ludzi, widzę siebie i swoje początki. Ale niestety nie są to kabarety takiego formatu jakie były za naszych czasów, myślę tu o Elicie Jana Kaczmarka, czy Egidzie Jana Pietrzaka. Nasze pokolenie wzajemnie się wspierało, pomagało, by jak najlepiej zadowolić widza. Teraz jest zupełnie inaczej. Często młody człowiek uważa, że najważniejszy jest on, a potem publiczność, a to jest akurat odwrotnie. Mnie się marzy otwarcie świątyni sztuki, w której przygarnę młode wspaniałe talenty, po to żeby je rozwinąć, wspierać i szlifować ku radości publiczności.

Ale to chyba nie jedyne Pańskie marzenie?

— Skąd. Marzę o tym, by wytrwać w tym, co postanowiłem ze sobą zrobić. Marzę, żeby zadośćuczynić w jakiś sposób tym wszystkim, których skrzywdziłem w jakiś sposób przez swoje używanie życia. Marzę też, żeby spotkać się z fanami Teya, w jakiejś nowej wersji scenicznej, z nutką refleksji i ogromnego optymizmu, żeby się pośmiać z naszych niepotrzebnych lęków i strachów. Marze również o tym, by godnie odejść z tego świata. Marzę, żeby zdrowym być i szczęśliwym. Marzę, aby każdego dnia zmartwychwstawać, a więc podnosić każdego dnia swój szanowny tyłek, by nie gnuśnieć w swoich słabościach, ale wstawać, by umierać, a umierać, by zmartwychwstawać. Warto żyć, a nie używać życia. Życie naprawdę jest największą sztuką.

Panie Zenku, ostatnie pytanie. Jaki jest ten nowy Laskowik?

Dobre pytanie — no właśnie jaki on jest?!

Dziękuję za rozmowę

Jadwiga Knie-Górna

opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama