Z Danutą Stenką, aktorką filmową i teatralną, o pracy ze słowem i gestem rozmawia Szymon Bojdo
Podczas cyklu Verba Sacra czytała Pani w poznańskiej katedrze dwie księgi: Ezdrasza i Nehemiasza. To chyba trudne teksty, składają się głównie z historycznych dokumentów, mało w nich wartkiej akcji.
Dla mnie są ciekawe, tym bardziej że nie znałam ich wcześniej. Cały cykl Verba Sacra, w którym uczestniczę w Wejherowie, Biblia w języku kaszubskim, to również niezwykła przygoda. Nie ogranicza się wyłącznie do przeczytania tekstu. Muszę go zgłębiać, a czasami go nie rozumiem. Bywa, że jest on oczywisty, kiedy śledzę go oczami, ale gdy muszę go wypowiedzieć, uświadamiam sobie, że niektóre fragmenty, nawet te znane mi od lat, okazują się dla mnie niezrozumiałe. A żeby móc ten tekst przekazać dalej, muszę go najpierw sama zrozumieć.
Obie Księgi są o powrocie do Ziemi Obiecanej po latach niewoli. Czy aktor w swoim zawodzie ma taką ziemię obiecaną? Role, które dają mu wolność, po których jest zupełnie innym człowiekiem?
Rola jest podróżą w głąb człowieka — oczywiście mówię wyłącznie we własnym imieniu. Ten człowiek składa się po części ze mnie, bo „buduję” go na sobie, ale też w nim odkrywam inną przestrzeń ludzką, a nawet samą siebie. Okazuje się, że tkwią we mnie rzeczy, z których nie zdawałam sobie sprawy, a odkrywa je we mnie, wyciąga na światło dzienne, właśnie ta postać, którą gram. Więc nie wiem czy jest to ziemia obiecana, ale na pewno nowa, „terra nova” czy „incognito”. Zupełnie nieznana w punkcie startu, obecna gdzieś w przeczuciach.
Czytała Pani ostatnio w radiu Noce i dnie. Polskie Radio serwuje nam raz po raz dobrze przeczytaną powieść, ale to chyba umierający gatunek. Jakie miała Pani odczucia, czytając wielkie dzieło Dąbrowskiej?
Ostatnimi laty nagrałam niemało audiobooków, ale bardzo dawno już nie czytałam powieści dla radia, tzw. powieści w wydaniu dźwiękowym. Tymczasem ostatnio tak się złożyło, że czytałam trzy książki jednocześnie: dwie dla radia publicznego i jedną dla komercyjnego. Wielka to satysfakcja, ale też nie lada zadanie: jako pierwszą zaczęłam czytać Wyspę łzę Joanny Bator, prawie równolegle z nią właśnie Noce i dnie i dziesięć dziesięciominutowych odcinków — zapowiedź ukazującej się autobiografii Izabelli Cywińskiej. Wracając do Nocy i dni, to ogromnie żal, że trzeba było dokonywać wyboru. Powieść ta była czytana bodajże w latach 60. przez Gustawa Holoubka w około 100 odcinkach i nie był to cały tekst, my natomiast musieliśmy zmieścić naszą opowieść w zaledwie 50 odcinkach. Trzeba było pominąć tyle fantastycznych wątków, a czasem nawet w wybranych już fragmentach, kiedy okazywało się w trakcie czytania, że odcinek jest za długi (nie mógł przekroczyć 20 minut), serce krwawiło, kiedy musieliśmy wyrzucać nagrane już historie. To było jak przeskakiwanie z kamienia na kamień przez ogromne kałuże, zaledwie dotykanie istotnych punktów.
Pomówmy o Pani ostatnich kreacjach teatralnych. W Koncercie życzeń miała Pani niezwykle wymagającą rolę, inny obraz człowieka odnajdziemy w Drugiej kobiecie.
Urodzaj moich ostatnich dwóch sezonów zaczął się rolą w kontrowersyjnym spektaklu Lód, na podstawie powieści Sorokina, w reżyserii Konstantina Bogomołowa w Teatrze Narodowym w Warszawie. Spektakl prawie pozbawiony sytuacji scenicznych, a moja rola była jednym wielkim monologiem. Nie dotarliśmy jeszcze do premiery tego spektaklu, kiedy Grzegorz Jarzyna już rozpoczął próby do Drugiej kobiety — historii aktorki, gwiazdy, która uświadamia sobie, że zaczyna „wypadać z gry”, starzeje się, jej akcje jako kobiety i aktorki zaczynają spadać. I wreszcie mój pierwszy w życiu monodram. Tym razem, w przeciwieństwie do Lodu, rola składa się wyłącznie z sytuacji, z działań i nie pada ani jedno słowo. Ilekroć wspominam o tym, ludzie się dziwią: „Jak to, monodram bez słów?!!”. Milcząca opowieść o samotności. Te role to, można by powiedzieć, trzy zupełnie różne planety. Ostatni sezon był wyjątkowo obfity w ilość i jakość ról, przy tym wyrastających z tak odmiennych korzeni.
Niektórzy Wielkopolanie zapewne pamiętają Pani kreacje w Teatrze Nowym w Poznaniu.
To był stosunkowo krótki okres. Nie zagrałam tam wielu ról, ale spotkanie z tym teatrem, z tym zespołem, było kolejnym ważnym etapem na mojej zawodowej drodze — zaledwie dwa i pół sezonu, a odnoszę wrażenie jakby na osi czasu zajmowało tyle miejsca, ile na przykład mój dziesięcioletni pobyt w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Zaangażowała mnie Izabella Cywińska, po roku została ministrem, a dyrekcję objął Eugeniusz Korin. Z Cywińską spotkałyśmy się w pracy nad pierwszą moją rolą w Poznaniu, Elmirą w Tartuffie, natomiast kiedy obie znalazłyśmy się w Warszawie, zaczęła się nasza wieloletnia współpraca w telewizji, na scenie, a nawet w filmie.
Jaką rolę odgrywa w Pani życiu język kaszubski? Czy był używany w rodzinnym domu, wśród znajomych?
Początkowy kontakt z kaszubskim sprowadzał się głównie do słuchania. Mój starszy brat od dziecka rozmawiał na podwórku z chłopakami po kaszubsku. Do mnie wszystkie dziewczęta mówiły po polsku. Kaszubski zaczęłam trenować z moją babcią dopiero w siódmej klasie podstawówki. Umówiłam się z nią w sekrecie, że kiedy będziemy same, rozmawiamy wyłącznie po kaszubsku. Ona oczywiście śmiała się ze mnie, bo „wykluwanie się” tego języka było w moim wydaniu dość nieporadne, ale z roku na rok było coraz lepiej. Natomiast czytać po kaszubsku zaczęłam dopiero podczas moich spotkań ze świeżo tłumaczonym tekstem Biblii, w cyklu Verba Sacra. Początki były trudne. Obłożona polskimi przekładami Pisma próbowałam odszyfrować w kaszubskim zapisie słowa, które znałam w mowie. Ale z roku na rok, jakoś prawie dla mnie niezauważalnie, nauczyłam się czytać. W tym roku doświadczyłam czegoś niezwykłego: uświadomiłam sobie, że otworzyłam przysłany tekst i poza kilkoma słowami, które były dla mnie nowe, właściwie przeczytałam go z marszu.
Przejdźmy może do sfery profanum. Czy NFZ proponował Pani funkcję dyrektora szpitala po roli w Lekarzach?
(śmiech) O dziwo, nie! (śmiech).
Nawiązuję do tego, bo Pani praca aktorska jest niezwykle różnorodna: od George Sand po Judytę i czytanie Nocy i dni; najmłodsi znają Pani role głosowe, dubbinguje Pani postacie w kreskówkach, ostatnio również w Hobbicie. Jak się Pani odnajduje w tych wszystkich rolach?
Mam w sobie takiego ciekawskiego szczeniaka. Dopóki on będzie chciał obwąchać każdy kąt i wszędzie wsadzić swój nos, dopóty będzie istniał dla mnie sens wykonywania tego zawodu. Ciekawość — to ona utrzymuje mnie w stanie ciągłej gotowości, to ona sprawia, że wchodzę w ryzykowne projekty. Rzecz jasna, wkalkulowuję, że mogę się przewrócić, poobijać, znaleźć w ślepej ulicy, ale z drugiej strony to jedyna możliwość, żeby nie kręcić się w kółko po znanym już i zdeptanym, ale poszerzać swój horyzont.
Tak jak poprzez występy jurora w programie o celebrytach skaczących do wody?
(śmiech) Tak jak w Termach Maltańskich w komentowaniu skoków do wody, co było dla mnie nomen omen skokiem na główkę. Po raz pierwszy znalazłam się w sytuacji, w której występuję jako ja, a nie jako postać. Piekielnie dla mnie trudne.
Myślę, że większość osób, która dowiedziała się, że zostanie Pani jurorem tego widowiska pomyślała, mówię zupełnie szczerze: robi to dla pieniędzy, taka wielka aktorka, a tu taka przaśna rozrywka.
To była moja praca. Gdybym otrzymała równolegle ciekawą rolę filmową, wybrałabym tę drugą, ale wtedy przyszła do mnie taka propozycja. I cieszę się, że przyszła. Nie śledzę komentarzy w internecie, ale wiem od osób trzecich, jakie mniej więcej padały. Przyznam szczerze — nie rozumiem tego. Od dziecka uczono mnie, że żadna praca nie hańbi. Uważam, że chałturą nie jest rodzaj pracy, a stosunek do niej.
Może to dwoistość nas, odbiorców — że z jednej strony wieczorem włączamy tę przaśną rozrywkę, a z drugiej życzylibyśmy sobie, by Danuta Stenka akurat tam w jury nie zasiadała?
Jeśli zagwarantujecie mi państwo nieprzerwany strumień propozycji w moim zawodzie, wasze życzenia niewątpliwie się spełnią. A swoją drogą, nie wydaje się panu, że jest coś nie tak w myśleniu: życzylibyśmy sobie, żebyś żyła tak, jak my byśmy tego chcieli, według naszych oczekiwań. Każe mi to myśleć, że jestem czyjąś własnością. Tymczasem ja mam głębokie wewnętrzne przekonanie, że moim „właścicielem” jest jedynie Bóg. I tego się trzymam. A On, podejrzewam, nie miał żadnych problemów z moją decyzją. Wiedział, że zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy, najlepiej jak umiałam. Choć nie ukrywam, że jeśli coś spędzało mi sen z powiek, to lęk, że zrobię to źle, że popsuję ludziom robotę.
Praca na niwie kultury to jednak pewna odpowiedzialność. Czuje ją Pani?
Praca w każdej dziedzinie to odpowiedzialność. I nie jest mi ona obca.
Danuta Stenka — aktorka filmowa, teatralna i radiowa. Dzieciństwo spędziła w Gowidlinie na Kaszubach. Ukończyła Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Obecnie jest aktorką warszawskiego Teatru Narodowego. Od kilku lat w ramach projektu Verba Sacra w wejherowskiej kolegiacie czyta kaszubskie tłumaczenia Biblii.
opr. mg/mg