A pustynia zakwitła...

Wielu z nas, mimo że ochrzczonych, z jakimś dziwnym uporem dąży do doskonałości rodem z epoki pogańskiej, ignorując całkowicie nowość Ewangelii i Chrystusowego przesłania. W konsekwencji, budując gmach świętości na swoich wyczynach, w oparciu o swoje włas

A pustynia zakwitła...

Ernest Zielonka OCD

A pustynia zakwitła…

Wszyscy znamy na pamięć stwierdzenie ostatniego Soboru Ekumenicznego o powszechnym powołaniu do świętości. Jednak czterdzieści lat po zakończeniu soborowych obrad nic nie wskazuje na to, iż Kongregacja ds. Świętych doznaje jakiegoś znaczącego wzrostu obowiązków, stając się wręcz niewydolna w swojej eklezjalnej posłudze.

Apel, przypomnienie Kościoła, nie ma też chyba znaczącego wpływu na styl myślenia większości chrześcijan. Chociaż zdecydowanie twierdzimy, że odeszliśmy od epoki, w której świętość była domeną klasztornych krużganków, to jednak nadal świadome dążenie do niej nie weszło na stałe pod nasze katolickie strzechy. Jeśli zaszła jakaś zmiana, to jedynie taka, że w międzyczasie owo dążenie z wielką kulturą zostało wyproszone także z klasztornych murów.

Problem tego stanu rzeczy z całą pewnością tkwi w niepełnym rozumieniu istoty powołania do świętości. Wielu z nas, mimo że ochrzczonych, z jakimś dziwnym uporem dąży do doskonałości rodem z epoki pogańskiej, ignorując całkowicie nowość Ewangelii i Chrystusowego przesłania. W konsekwencji, budując gmach świętości na swoich wyczynach, w oparciu o swoje własne dokonania w dziedzinie postów, modlitwy, czuwań, milczenia itp., do niczego nie doprowadzamy. Zabrakło w tym wszystkim zaczynu Ewangelii – miłości trynitarnej, agape, przyniesionej na ziemię przez Jezusa Chrystusa.

Dążenie do doskonałości bardziej pogańskiej aniżeli chrześcijańskiej wynika między innymi z naszego dualistycznego pojmowania świata: zły – dobry, chrześcijanin – żyd, TVN-owiec – moherowy beret, wróg – przyjaciel1. W wyniku takiego pojmowania rzeczywistości drugi człowiek staje się poważnym zagrożeniem dla mojej świętości, burzy mój spokój, moją modlitwę, mój precyzyjnie ułożony program dnia. Dopiero przejście do optyki trynitarnej sprawia, że drugi człowiek staje się szansą dla mnie i dla mojej drogi. To dzięki niemu mogę mieć pewność, że moja miłość to nie kolejny sonet krymski, ale rzeczywistość, która mnie i innych przemienia; że to prawdziwe oddanie życia, a nie tylko pustosłowie teologiczno-ascetyczne. W optyce trynitarnej znika konieczność stworzenia idealnych (i niejednokrotnie sztucznych) warunków do rozwoju ziarna świętości. Bo optyka trynitarna mówi mi o Krzyżu, mówi mi o Opuszczonym, mówi mi o utracie życia, aby życie zyskać, mówi mi, że cierpienie jest tylko drugą stroną medalu, któremu na imię Miłość, że śmierć jest początkiem prawdziwego życia, że niebo i gwiazdy ze świstem przeminą tylko po to, aby mogło powstać nowe niebo i nowa ziemia (por. 2 P 3, 10).

Istotną konsekwencją trynitarnego patrzenia na świat jest zmiana naszego rozumienia świętości, a nade wszystko warunków, które ją umożliwiają, które do niej prowadzą. Dla Boga gotowego zostawić dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, aby ratować ową jedną zagubioną i roztargnioną, pustynia staje się najlepszym miejscem do budowania dróg, a słony step-pustkowie wspaniałą przestrzenią do wyrównywania gościńca (por. Iz 40, 1–11). Bóg JUŻ teraz widzi na pustyni kwitnące ogrody (por. Iz 41, 18–20), a step JUŻ jest dla Niego tętniącą życiem metropolią. Pójdźmy dalej. To my jesteśmy TU i TERAZ pustynią i stepem, a więc marnym środowiskiem dla rozwoju życia. Bóg jednak widzi nas inaczej: dla Niego czas naszej służby się zakończył, a nieprawość naszego postępowania już dawno została odpokutowana. Wobec takiej postawy Boga względem każdego z nas, człowiek nie może oczekiwać idealnych warunków, wspaniałych towarzyszy drogi, charyzmatycznych kierowników, aby pójść do przodu. To TEN czas i TE warunki, widziane ludzkimi oczyma jako niesprzyjające, podłe, płytkie i nędzne, w oczach Boga są uprzywilejowaną glebą wzrostu, bo dzięki odkupieńczej śmierci Chrystusa na Drzewie Przeklętych każde NIE jest OBECNOŚCIĄ, żywą obecnością Oblubieńca, którego mogę kochać. Może w wielu z tych sytuacji nic nie mogę zrobić, moje plany idą w rozsypkę, a ludzka wdzięczność jest kategorią archiwalną, jednak ZAWSZE mogę kochać2.

Powyższe rozważania pozostałyby jednak tylko teorią, gdyby nie ludzie, którzy w warunkach ekstremalnie niesprzyjających potrafili swoje życie uczynić pełnym i wartościowym. Jednym z nich jest zmarły w 1966 roku o. Marceli od Dziewicy Karmelu, karmelita bosy, należący do węgierskiej prowincji naszego Zakonu3. Dla potrzeb rozważanego przez nas tematu chciałbym odwołać się tylko do ostatniego etapu jego życia, obejmującego lata 1950–1966.

W roku 1950 komunistyczny rząd Węgier rozwiązał wszystkie wspólnoty zakonne. Tym samym zakonnicy musieli opuścić zajmowane dotychczas klasztory. O. Marceli miał wtedy sześćdziesiąt trzy lata. Po dwudziestu pięciu latach życia w klasztorze, w samotnej celi, musiał przestawić się na mieszkanie „kątem” w rodzinie jednego ze swoich byłych uczniów, dzieląc przez kolejne osiem lat pokój z ojcem tejże rodziny. W jego Dzienniku, pod datą 15 marca 1955, znajdujemy następujące słowa: „Jezus jest zakuty w kajdany miłości. Pozwala się związać, dręczyć, szarpać na wszystkie strony. Ja także jestem uwięziony przez miłość, w domu, wszędzie… Taki jest świat. Klasztor był domem wolności. X stacja Drogi Krzyżowej to doskonała realizacja ogołocenia, totalne ubóstwo duchowe. Jezus staje się jednym z nami wszystkimi”.

Źródłem ogromnego cierpienia dla o. Marcelego była nie tylko sytuacja polityczna kraju, prześladowania ze strony komunistów, ale nade wszystko postawa niektórych jego współbraci. Kiedy w 1958 roku mógł wreszcie opuścić mieszkanie swoich przyjaciół, przeniósł się do małej szopy, która była własnością kościoła karmelitańskiego w Budapeszcie. Problem jednak w tym, że pozostali czterej ojcowie zajmowali w miarę wygodne mieszkanie, jednak dla o. Marcelego nie znalazło się w nim miejsce. Co więcej, ze względu na fatalne warunki lokalowe powoli zaczął tracić słuch, co sprawiło, że bracia zaczęli traktować go jako osobę niezdolną do jakiegokolwiek działania. To nowe cierpienie tak opisuje w sierpniu 1962 roku: „Człowiek wewnętrznie zrównoważony nie zwraca uwagi na skierowane przeciwko sobie wrogie działania i prześladowania ze strony ludzi nikczemnych. Zostaje jednak głęboko zraniony, jeżeli tymi, którzy go potępiają, są osoby przez niego kochane i szanowane. To sprawia ogromny ból. Ale to właśnie tego chce Pan. Ponieważ zadaniem tego cierpienia jest oderwanie na zawsze serca od jakiejkolwiek rzeczy na tej ziemi i wyniszczenie w nim ostatnich śladów egoizmu. To jest prawdziwa egzekucja starego Adama”.

Po przejściu bolesnej operacji, która o mały włos nie doprowadziła do jego śmierci, w styczniu 1963 roku podsumowuje kolejny etap swojego życia, pisząc:

„Wyzułem się z wszystkiego; każda ziemska rzecz zniknęła, a ja żyłem w Bogu. Zostałem przybity do krzyża. Wola Boża dawała mi siłę do pozostania na krzyżu. I nie pragnąłem niczego innego, jak tylko Jego Woli. […] Zostałem złożony na ofiarę i nadal jestem składany. «Stałem się Jezusem» dzięki temu. Na pewno? Tak! Ofiara jest prawdziwa, jeżeli dokonuje się z woli Bożej. Och, cudowne unicestwienie, jakież niezwykłe powtórne narodzenie! Naprawdę niczego więcej nie pragnąłem: cały byłem własnością Jezusa. To znaczy «byłem Jezusem» […]. Dlaczego żyję? Ze względu na dusze. Dla kogo żyję? Żyję dla Ciebie, o Jezu! Z kim żyję? Z moją Matką! Jak długo będzie trwało to moje życie ziemskie? Och, Panie, tak długo, jak Ty zechcesz! Jak długo? Po wieczność całą!”.

Cierpienie fizyczne, niezrozumienie ze strony współbraci, beznadziejna sytuacja polityczna lat sześćdziesiątych mogłyby być wystarczającym motywem do zamknięcia serca, do przyjęcia postawy ucieczki, izolacji. A tymczasem im boleśniejsze cierpienie, tym serce o. Marcelego bardziej się otwierało, aż do szalonego krzyku: „Jak bardzo kocham grzesznika! Nie jego grzech. Ale tego, który grzech popełnił. Jestem pełen współczucia dla ateistów. Odczuwam w sobie ich potworną pustkę. I utożsamiam się z nimi. Prawie że zabija mnie ich niepojęty błąd. Umieram, nie mogąc im pomóc, nie mogąc sprawić, aby odnaleźli szczęście. Jak bardzo nieskuteczną [wobec nich] okazuje się moja rola, aby być zaczynem. To tak, jakbym był zrozpaczoną matką. […] Chciałbym płonąć, zapalić innych, ale tak często zauważam, że nic się nie wydarzyło. Chciałbym być Jezusem, aby wszyscy mieli życie i to mieli je w obfitości”.

Duchowa droga o. Marcelego jest wielkim wyzwaniem dla współczesnego człowieka, człowieka zmuszanego do nieustannych sukcesów. Niestety, mentalność sukcesu zatruwa niejednokrotnie także nasze dążenie do świętości: nie widząc żadnych pozytywnych wyników walki z grzechem, nędzą i słabością, łatwo rezygnujemy z dalszego zmagania się o dobro i prawdę. Jakże inną była postawa naszego ojca! Na trzy miesiące przed śmiercią pisze: „Jest dla mnie wielką pociechą w tej ostatniej fazie mojego ziemskiego życia doświadczenie Małej Świętej Teresy, tak bardzo podobne do mojego doświadczenia: «Ze zdziwieniem zauważyłam, że im dalej postępuję na drodze doskonałości, tym bardziej oddalam się od celu». Właściwie to już pogodziłem się z faktem, że jestem niedoskonały, i w tym odnajduję największą radość”.

16 maja 1966 roku, gdy przygotowywał się w zakrystii do odprawiania Mszy świętej, miał wypadek, w wyniku którego złamał kość udową. Pomimo bólu sprawował Najświętszą Ofiarę, a w drodze do szpitala powtarzał nieustannie „Sis benedictus”. Opis tych ostatnich dni pozostawił nam o. Seweryn Laszlo Szedo OCD: „Kiedy odwiedziłem go po raz ostatni, interesowały go tylko moje sprawy: na pierwszym miejscu stawiał tylko mnie. W obliczu swojej śmierci jawił się jako człowiek święty, bez cienia egoizmu. Aż do końca zachował w sobie miłość i delikatność, i za to był tak bardzo kochany przez wielu”.

Zmarł 29 maja, w poranek niedzieli Zesłania Ducha Świętego; na wieczność całą wstąpił na łono Przenajświętszej Trójcy, niewyczerpanego źródła miłości, z której uczynił sens swojego życia.

Na przykładzie o. Marcelego widzimy, że powszechne powołanie do świętości jest nieustannie aktualne; potrzebujemy jedynie powrotu do źródła tej świętości – źródła, jakim jest nieustanne wzajemne wydanie się Osób Przenajświętszej Trójcy, istoty miłości.


Przypisy:

1 Por. S. Cola, Nowe horyzonty dla teologii i duszpasterstwa , [w:] „Gens’s” 3–4/2008/121–128.

2 Por. Ch. Lubich, Charyzmat jedności, Kraków 2007, s. 117.

3 Wszystkie informacje i cytaty z pism o. Marcelego pochodzą z artykułu o. Rafała BakosCon Maria alla scoperta dell’amore. Padre Marcello della Vergine del Carmelo (1887-1966),[w:] „Rivista di Vita Spirituale” 61/6/603-626.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama