Wśród Indian w peruwiańskiej Amazonii

O szacunku do życia, gościnności i życiu Indian w głębi Puszczy Amazońskiej opowiada ks. Józef Kamza, salezjański misjonarz

Misje salezjańskie 3/2014

Monika Krysiak, ks. Józef Kamza

Wśród Indian w peruwiańskiej Amazonii

Wśród Indian w peruwiańskiej Amazonii

Misja wśród peruwiańskich Indian. O ich szacunku do życia, gościnności i życiu w głębi Puszczy Amazońskiej opowiada ks. Józef Kamza, salezjański misjonarz.

Monika Krysiak: Do San Lorenzo, miasta na północy Peru, wyjechał Ksiądz zaraz po święceniach w 2004 r. Dlaczego Ameryka Południowa?

Ks. Józef Kamza: Pan Bóg przemawia w historii życia. Jest to piękne i trudne. Gdy wstępowałem do seminarium nie podejrzewałem nawet, że za parę lat będę wybierał kraj wyjazdu na misje. Już w nowicjacie spotkałem wielu misjonarzy, którzy dzielili się swoimi doświadczeniami i zachęcali do wsparcia ich szeregów, bo im więcej siewców, tym lepsze plony. Gdy miałem wypisać trzy miejsca, w których chciałbym ewangelizować, początkowo na pierwszym miejscu była Afryka, za drugim razem Azja, a za trzecim Ameryka Południowa. Od dziecka interesuję się geografią i historią. Czytałem książki o podróżnikach i państwie Inków. Wyjazd do Peru stał się połączeniem powołania, pasji i stylu życia.

A jak wspomina Ksiądz czas przygotowań?

Zacząłem uczyć się hiszpańskiego krótko przed wyjazdem. Byłem na dwumiesięcznym kursie, więc miałem podstawową wiedzę. Jednak brak perfekcyjnej znajomości języka nie jest przeszkodą. Tak samo jak problemy materialne. Najważniejszym zadaniem na początku jest podjąć ostateczną decyzję, że chcę oddać życie Jezusowi i iść na krańce świata z Dobrą Nowiną. Nie gdybać: „a może..., spróbuję...”, tylko zaufać i odważnie zrobićpierwszy krok. Na miejscu okazuje się, że nawet jeśli nie znasz języka, to i tak miejscowi patrzą na serce. Cztery plemiona, którym głoszę Słowo (Shapra, Kandozi, Shawi i Awajun) mają własne języki. Dokażdego z nich trafiam na trzy, cztery tygodnie rocznie. Znam pojedyncze słowa, zwroty, potrafię pożartować w ich językach, ale nie znam ich bardzo dobrze.

Czy początkowo były kłopoty z przystosowaniem się do amazońskiej rzeczywistości?

Raczej nie miałem problemu z tym, jak mnie przyjmą. Czy się dostosuję do innej kultury i klimatu. Na terenie, gdzie działam, bardzo dużo pada. Ale do tego też można się przyzwyczaić. Od początku jestem przypisany do miasta San Lorenzo, w regionie Loreto. Przypisany, ponieważ większość czasu spędzam na wyprawach. Pamiętam, że w 2004 r. nie było prądu. Siedziałem przy lampie naftowej do czasu przywiezienia agregatów prądotwórczych. Nie było także telefonu, dlatego chodziłem do aparatu publicznego. Czasami cały dzień mijał na staniu w ogromnie długiej kolejce, by zadzwonić. Teraz mamy już komórki i internet. W San Lorenzo w dalszym ciągu nie ma utwardzonych dróg, ale jest aż pięć samochodów. Jest także bank i paru policjantów.

A jak duża jest Księdza parafia?

Razem z trzema misjonarzami pracujemy na obszarze 42 tys. km². Tak jak wspomniałem, ewangelizuję wśród czterech plemion. Oczywiście odwiedzam także inne wioski — metyskie. Czasami Indianie nie chcą mnie przyjąć lub lekceważą moją obecność, ponieważ są w sekcie. Wtedy nie robię nic na siłę. Zazwyczaj jednak, gdy mówię, że chcę się podzielić Słowem Bożym jestem mile przyjmowany.

Jak przebiega podróż i pobyt wśród Indian?

Zazwyczaj poruszam się łodzią canoa. Płynę razem ze sternikiem i bywa, że z dwoma lub trzema animatorami. Zabieram niezbędne rzeczy: jedzenie, kuchenkę z gazem, wodę, agregator prądotwórczy. Sternik zostawia mnie na ok. trzy tygodnie i wtedy mogę działać. Znam drogi, ale gdy wchodzę w głąb dżungli zabieram przewodnika. Samemu byłoby zbyt niebezpiecznie. W Polsce rozmawia się przy herbacie, natomiast indiańska tradycja wymaga poczęstowania masato. Jest to napój przygotowywany z manioku. Oczyszczony korzeń kroi się na mniejsze cząstki, gotuje, przeżuwa i ubija. Powstaje masato. Z początku miałem opory, aby to pić, ale to minęło. Ciekawe jest to, że w każdym plemieniu masato smakuje inaczej. Wieczorami udzielam sakramentów, odprawiam Msze, czytamy Pismo Święte, śpiewamy i odmawiamy różaniec. Dzieciom mówię katechezę i gram z nimi w piłkę, a dla dorosłych przygotowuję wykłady. Nieocenioną pomoc niosą wolontariusze. Byłoby mi o wiele ciężej wszystko zorganizować, gdyby nie ich zaangażowanie. Dzięki nim owoce pracy są większe. Wspierają m.in. w pracy z dziećmi.

Jak by Ksiądz opisał rodzinę indiańską?

Przede wszystkim jest liczna. Z czwórką, piątką dzieci. Żyją ubogo. Można uczyć się od nich gościnności, serdeczności, radości z małych rzeczy i szacunku do życia. Przypadki aborcji zdarzają się bardzo rzadko. Gdy dziewczyna nie chce dziecka, oddaje je swoim rodzicom. Występuje podział obowiązków pomiędzy kobietą i mężczyzną. Np. tylko kobieta może podać masato, tak jak niektóre prace na polu wykonuje tylko mężczyzna. Uprawiają poletka, gdzie sadzą m.in. maniok, kukurydzę i ryż. Ostatnio często wylewa rzeka Maranon, która zalewa poletka i zmusza rodziny do szukania pomocy.

Skąd Ksiądz czerpie siłę do niesienia Dobrej Nowiny?

Gdy płynę ok. sześć, siedem godzin odmawiam różaniec i modlę się koronką. To daje mi siłę. Bez kontaktu z Bogiem nic bym nie zdziałał. Dlatego modlitwa, modlitwa i jeszcze raz modlitwa! Poza tym czytam książki. No i nie zapominam o haśle przewodnim misjonarza: „musisz mieć mentalność siewcy”. Pan Jezus nigdy nie oszukuje. Potrafi wyciągnąć z największych tarapatów. Nie ma problemu, którego nie można by z Nim przezwyciężyć.

Przydadzą się Księdzu pomocnicy?

Jak najbardziej. Przyjeżdżajcie do mnie! Trzy plemiona mogę odstąpić od razu (śmiech). Jeśli ktoś chce zrzucić parę zbędnych kilogramów, gwarantuję, że nie będzie z tym problemu.

Wywiad przeprowadziła Monika Krysiak

Tekst pochodzi z czasopisma Misje Salezjańskie

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama