Jakie są dzisiejsze Chiny: kraj, który rozwija się chyba najszybciej na świecie, a jednocześnie nie dba o podstawowe prawa własnych obywateli?
Jesteśmy w kraju, gdzie chrześcijanie uważani są za drugą kategorię obywateli. Czujemy się więc trochę jak misjonarze rzuceni w miejsce, w którym znak krzyża nie znaczy praktycznie nic, nie budzi nawet zdziwienia, bo miejscowi nie bardzo wiedzą, co oznacza. Chiny — legendarne i starożytne Państwo Środka, pępek świata, azjatycki gigant gospodarczy. Ten tajemniczy i niedostępny kraj, do niedawna zamknięty dla cudzoziemców, staje się dla nas, podróżników z Polski, wyzwaniem i zagadką. Chiny potępiane są przez cywilizowany świat za łamanie praw człowieka, w tym za prześladowania chrześcijan. Watykan nie uznaje sztucznego tworu, jakim jest podległy komunistom Kościół, natomiast uznawany przez Rzym Kościół podziemny jest w Chinach ścigany jak organizacja przestępcza.
Każdy z naszych chińskich przewodników prosi dyskretnie, by nie stawiać ich w trudnej sytuacji, zadając pytania o przymusowe aborcje, liczbę wykonywanych dziennie wyroków śmierci i Kościół podziemny. Ta prośba najlepiej obrazuje charakter tego kraju — lepiej za wiele nie pytać...
Chiny porażają nowoczesnością. To przedziwne połączenie nieco baśniowej przeszłości i ultranowoczesności jest mieszanką, która nie pozostawia nikogo obojętnym.
Dla podróżnika miejscem pierwszego spotkania z Chinami jest stolica — narodowa duma. Z tym że dla porządku... nie mówi się już o Pekinie „Pekin”. „Pekin” to nazwa archaiczna, obecnie powinno się mówić „Beijing”, to znaczy stolica północna.
Pekin, czyli Beijing, to gigant — 13 mln mieszkańców — chociaż nie największy. Bajeczny Szanghaj ma 25 mln i najpiękniejsze nabrzeże Azji.
Beijing to nowoczesne monstrum, które nigdy nie zasypia, jest nieznośnie hałaśliwe, zawsze w pośpiechu, zabiegane, modnie ubrane i pachnące po naszemu, z telefonami komórkowymi przy uchu, z nieustanną żonglerką iPode'ami, iPhone'ami, w najnowszych modelach aut, z szerokimi i gładkimi jak blat stołu miejskimi autostradami, na których na próżno szukaliśmy choćby jednej dziury. To się widzi najpierw. Trochę z niedowierzaniem, skoro Chiny kojarzą się z tandetą i zacofaniem. Potem bolą karki od zadzierania głowy, bo tylko tak można podziwiać las wieżowców, które nie znikają z horyzontu nawet na chwilę. W wieżowcach się pracuje, w wieżowcach się mieszka, robi zakupy, spotyka ze znajomymi. Wieżowiec jest w Chinach zabudową podstawową i wszechobecną. Urokliwe chatynki pokazuje się turystom jedynie jako relikt przeszłości.
Kolejne zaskoczenie — wielkie metropolie opasują szerokie pierścienie obwodnic. Czasem krzyżują się nad naszymi głowami na kilku poziomach, tworząc futurystyczne kręgi. Zapewne dlatego słowo „korek” nie ma odpowiednika w chińskim słowniku. A przecież Beijing to dopiero początek, preludium tego, co przyjdzie nam zobaczyć. Wielomilionowe Xi'an, Luoyang, Nanjing, Wuxi, Suzhou, Szanghaj skontrastowane ze spokojem sielskiej wsi Luzhi, w której kobiety — sterniczki drewnianych łodzi — śpiewają tęskne stare pieśni. Usłużni i uśmiechnięci Chińczycy pokażą nam sztukę parzenia herbaty, hodowli pereł, spróbują nauczyć prastarej sztuki wycinania w papierze i równie skomplikowanej pielęgnacji drzewek bonzai.
Spotkanie przeszłości ze współczesnością to zderzenie potęgi minionego i obecnego czasu. Dawne Chiny tłumaczą trochę współczesne. Trzy obiekty uznawane są za obowiązkowe do zwiedzenia. Tzw. wielka trójka: cesarskie Zakazane Miasto, Mur Chiński i Armia Terakotowa.
Elegancja i przepych Zakazanego Miasta, skomponowanego z dwóch zarezerwowanych dla cesarza barw — złota i purpury — przywodzi mi na myśl ostatniego władcę — małego Pui, którego koronowano, gdy miał niespełna trzy lata, i skazano po rewolucji na życie wiecznego samotnika.
Wielki Mur Chiński, zwany w Chinach — z oczywistych względów — po prostu Wielkim Murem, ogłoszono jednym z 7 cudów świata. Stojąc na baszcie, widzę jego niekończący się bieg po wzniesieniach i dolinach, jak wije się po zieloności niczym mityczny wąż. Jego głowa zdaje się niknąć za horyzontem, gdy ogon nadal pozostaje poza polem widzenia. Fakt, że zaczęto go budować 2 tys. lat przed Chrystusem, uczy pokory.
Wreszcie Armia Terakotowa cesarza Qin Shi, który panicznie bał się śmierci, więc kazał postawić wokół swego grobu wiele tysięcy glinianych żołnierzy, gotowych do obrony swego pana. Wierzył, że na jego rozkaz ożyją. Do dziś stoją groźni i milczący. Patrzą nieruchomo przed siebie w klimatyzowanym pawilonie, a naprzeciw tysiące wycelowanych w nich aparatów fotograficznych. Archeolodzy twierdzą, że żołnierzy jest więcej niż te marne 8 tys., które odkopano — tkwią wszędzie wokoło, na ogromnej przestrzeni. Nie zostaną nigdy odkopani, bo nad nimi toczy się normalne życie — wybudowano miasta, drogi, fabryki.
Gdy za nami „obowiązkowa” wielka trójka, pozostają do zobaczenia miejsca, które pozwolą odkrywać smaki Państwa Środka. Letni Pałac Cesarzowej Wdowy, nie bez przyczyny zwanej przez poddanych Smoczycą, tajemniczość legendarnej Drogi Duchów, wiodącej w półmrok cesarskich grobowców. Uciekamy z żaru dnia w przytulność starych uliczek, tak wąskich, że można poruszać się po nich jedynie pieszo lub rykszą. Nad nami kolorowe dachy z zadartymi końcami, jakby kłuły niebo. Spacerujemy po ogrodach o nazwach jak z baśni. Mają one, według sztuki tutejszych ogrodników, odzwierciedlać naturę świata. Altany o wymyślnych kształtach, pełne światła i powietrza, schodzą ku stawom, gdzie kwitną lilie i nenufary. Gęsto od kwiatów — w parne popołudnia powietrze jest ciężkie od zapachu róż i gardenii. To w tym kraju usłyszałam, że rodziny wychodzą do ogrodów, by posłuchać muzyki kropel deszczu uderzających o liście wodnych nenufarów.
Przyglądam się ludziom zatopionym w modlitwie, najczęściej młodym. Widzę ich we wszystkich zwiedzanych buddyjskich świątyniach. W świątyni Nieba i Niebiańskiej Harmonii, Białego Konia i Konfucjusza, nawet w klasztorze Szaolin, gdzie młodzież składa dary ofiarne w postaci hermetycznie zapakowanych ciasteczek z supermarketu. Ciągle powtarza się nam, że Chiny to kraj ateistów, a każdy kolejny przewodnik deklaruje na wstępie swoją bezwyznaniowość. A jednak tym młodym ze świątyń coś w duszy gra, bez dwóch zdań. Za zasłoną dymną kadzidła, którym przesiąknięte są mury i tkaniny, i drzewa, przeziera stara jak świat tęsknota człowieka za Bogiem.
Obok buddyzmu udaje nam się zobaczyć najstarszy w kraju meczet, o minarecie w kształcie przysadzistej pagody, i pospacerować po gwarnej dzielnicy muzułmańskiej. Twarze mieszkańców stanowią przedziwną mieszankę rysów arabskich i chińskich — to potomkowie Arabów, którzy przed wiekami osiedlili się na tych terenach. Niestety, chrześcijan nie spotkamy. Chrześcijanie, oficjalnie tolerowani, w praktyce nie mają w tym kraju swojego miejsca. Udaje nam się jedynie z daleka dojrzeć nad dachami domów krzyże wieńczące jakąś chrześcijańską świątynię — wiemy jednak, że to Kościół reżimowy, zależny od komunistycznych władz. Sztuczny twór. Prawdziwi chrześcijanie raczej nie ujawnią się przed nami ze swoją wiarą. Codziennie modlimy się w ich intencji.
Chłopiec kucający przed sklepem ma jakieś 7 lat, buzię w kształcie serca i promienny, szczerbaty uśmiech. Jest zapewne jedynakiem, jak większość tutejszych malców. Taki model rodziny uznawany jest w Chinach za idealny. Chcesz więcej dzieci, zapłać państwu dziesięciokrotność rocznych dochodów. Prawo zezwala na posiadanie drugiego dziecka, jeśli pierwsze jest dziewczynką. Oczywiście, w nadziei, że drugi będzie chłopiec. A jeśli nie? (Nie pytać o aborcje z urzędu). Chłopców jest więcej. Chłopiec może zostać żołnierzem, robotnikiem, maklerem giełdowym albo informatykiem. Chłopiec jest społecznie bardziej przydatny niż dziewczynka. Na 100 kobiet przypada dziś 114 mężczyzn. Nasi przewodnicy tłumaczą, że to sukces w tak krótkim czasie poważnie ograniczyć własną dzietność. Nieoficjalnie hołubią swoje pojedyncze potomstwo nad miarę. Dzieci są ufne, radosne. Ale też od maleństwa wprowadzane w wojskowy dryl, jaki obowiązuje w społeczeństwie. Codziennie widuję odprawy kucharzy, kelnerów, sprzątaczy ulic. Wszystko odbywa się w wojskowym drylu. Baczność, na lewo patrz! Maarsz! Najbardziej wolni wydają się uliczni sprzedawcy latawców...
Podróżujemy głównie pociągami. Okazuje się, że to praktyczny, sprawny i niedrogi środek transportu, gdy ma się do pokonania tak niebotyczne odległości. Nocny pociąg z Beijing do Xi'an odcinek 1100 km pokonuje w 10 godz. Okazuje się, że można szybciej. Bo oto następnego dnia 400 km jedziemy w 70 min! Uszy zatyka, jak przy starcie samolotu, ale co tam... Dopada nas magia szybkości. Na elektronicznym wyświetlaczu — 325 km/h. Nie koniec na tym. Czeka nas jeszcze przejażdżka pociągiem na poduszce magnetycznej — takie cudo mają tylko Chińczycy. Przecieramy oczy — 431 km/h. I zero przeciążeń. Jedynie widoki za oknem chwilami zamieniają się w impresjonistyczne, rozedrgane płótno.
Drugim środkiem transportu jest zwyczajny autokar na niezwyczajnie dla nas, Polaków, dobrze utrzymanych chińskich drogach. Jeździmy po drogach południowo-wschodnich Chin. Świat za oknami przypomina nieco nasze mazowieckie krajobrazy. Z jednym wyjątkiem — w Chinach nie marnuje się ani kawałka ziemi. Na wielkich polach w Państwie Środka nie ma prywatnej własności ziemi, przy żniwach pracują maszyny potwory, jak z filmów s.f. Z kolei na małych poletkach widujemy zgarbionych ludzi z motykami i w wielkich trójkątnych kapeluszach. Tang, nasz przewodnik, nie bez dumy objaśnia: — Jesteśmy w stanie wyżywić nie tylko siebie, ale pół Azji. Przemilcza fakt, że sukces to niewolnicza praca milionów robotników. Już po powrocie dowiadujemy się, że część z nich odważyła się zastrajkować.
W upalne południe siedzimy na kamiennych schodach świątyni Konfucjusza. Można przyjść i pomodlić się do Boga, niezależnie od tego, jakie ma imię.
Za umożliwienie realizacji tego materiału, za życzliwość i wsparcie dziękuję ks. inf. Ireneuszowi Skubisiowi i ks. dr. Dariuszowi Nowakowi.
opr. mg/mg