Rozmowa z wolontariuszem misyjnym w Zimbabwe, który prowadził tam budowę szkoły technicznej
MAŁGORZATA CICHOŃ: — Słyszałam, że stałeś się smakoszem napoju z baobabu... Jak się go przyrządza?
MAREK WOŁKOWSKI: — Po pierwsze trzeba się spieszyć, żeby zebrać owoce baobabu przed małpami, bo to ich przysmak. Rozbija się twardy owoc i wydobywa ze środka biały proszek, który następnie rozpuszcza się w wodzie. W ten sposób powstaje kwaśny sok — w smaku przypomina wodę z kapusty albo ogórków kiszonych. Do tego dodawałem trochę mleka i zmiksowany owoc mango. Taki napój wyjęty prosto z lodówki doskonale gasi pragnienie, np. po przyjściu z pracy.
— Jak to się stało, że na rok wyjechałeś do Zimbabwe?
Podczas wakacji na Mazurach poznałem wolontariuszy z Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego „Młodzi Światu”. Po powrocie do Krakowa zaangażowałem się w jego działalność i powoli dojrzewałem do wyjazdu na misje. Żeby zarobić na ten wyjazd, pojechałem do Wielkiej Brytanii i tam czekałem na wiadomość, kiedy pojawi się dla mnie możliwość wyjazdu. Wreszcie dostałem upragnionego e-maila. Misjonarze zdecydowali, że najpilniejszy jest projekt w Zimbabwe w miejscowości Hwange (czyt. Hłange).
— Dlaczego wybrali właśnie to miejsce?
Hwange było kiedyś dobrze rozwijającym się miastem z bogatą kopalnią węgla i największym parkiem narodowym w Zimbabwe. Gdy w kraju zaczęły się problemy ekonomiczne i gospodarcze, region stał się zapomnianym miejscem, pełnym młodych ludzi marzących o lepszym życiu, szkole i pracy. Ich marzenia nie mogły się jednak spełnić, bo w obrębie 350 km nie było szkoły średniej...
— ...A Ty miałeś im pomóc te marzenia zrealizować?
Prowadziłem budowę „Don Bosco Technical College” — szkoły technicznej, która była częścią centrum młodzieżowego. Pracy był ogrom: karczowanie buszu, tworzenie dróg, przepędzanie małp i węży, stawianie budynków, sadzenie drzew... College jest już ukończony. Mówią, że teraz jest to jedyne miejsce w Hwange, które nie tylko żyje, ale jeszcze się rozwija.
— Czym ta budowa różniła się od tych, które prowadziłeś w Polsce?
Codziennie rano po wspólnej modlitwie stawało wokół mnie ponad 90 osób i nie mogłem powiedzieć do nich tak jak np. w Polsce: „Chłopaki, dziś wstawiamy okna, więc bierzcie narzędzia i róbcie, co trzeba”. Wszystkim należało po kolei wytłumaczyć, jak mają wykonać swoją pracę. Nieraz nie miałem czasu, by się z każdym przywitać. Kiedyś podchodzę do jednego robotnika, widzę, że niby pracuje, ale tak jakoś niemrawo. Pytam go, co się dzieje, a on mi na to, że go dziś nie pozdrowiłem. Musiałem mu podać rękę, zapytać co tam w domu i od razu robota szła lepiej. Taki mają zwyczaj.
— Miałeś jakieś problemy z miejscową kadrą?
Musiałem być stanowczy. Dawałem ludziom zarobić, ale oni też musieli postępować fair. Gdy „ginęły” narzędzia, mówiłem: wypłata jest w piątek, jeśli do tego czasu rzecz się nie odnajdzie, to potrącamy za narzędzia albo czekamy. Oni doskonale wiedzieli, kto ukradł, więc rzeczy się znajdowały. Chciałem, by zrozumieli, że warto być uczciwym, w końcu razem pracowaliśmy na placówce należącej do księży salezjanów. Zgodnie z duchem ich założyciela, św. Jana Bosko, przy okazji nauki, pracy czy rozrywki należy równocześnie wychowywać. Moi pracownicy nieraz próbowali kłamać, np. jeden z nich nagminnie prosił o pożyczkę. Mówił, że potrzebuje pieniędzy, bo ma chorą żonę w szpitalu, a dowiedziałem się od innych, że ona wyjechała do rodziny i ma się całkiem dobrze...
— A jakie mieli warunki pracy?
Codziennie mieli dwa posiłki i dwie przerwy, w tym jedną godzinną na poobiednią sjestę. Wiedziałem, że głodny człowiek nie ma ani sił, ani ochoty do pracy, dlatego zatrudniliśmy kucharkę. I to był strzał w dziesiątkę! Choć był kłopot ze zdobyciem pożywienia, specjalnie dla nich jeździłem po mąkę z kukurydzy i mięso. Przy wypłacie dostawali mąkę, cukier, ubrania i materiały szkolne, przesyłane od sponsorów z Włoch. Dawałem te rzeczy za pracę w nadgodzinach. Woleli to niż pieniądze, bo w tamtejszych sklepach prawie nic nie można kupić. W Zimbabwe panowała największa na świecie inflacja, ludzie utracili swój dobytek. Na zakupy i do banku chodziło się z torbami pełnymi bezwartościowych banknotów, wszystko to liczyło się ręcznie, dlatego kolejki były naprawdę długie. Gdy wyjechałem, jako walutę wprowadzono już dolara amerykańskiego.
— I pomyśleć, że ponad 10 lat temu Zimbabwe było jednym z najbogatszych krajów Afryki...
Kłopoty zaczęły się, gdy wyrzucono białych farmerów — odebrano im ziemię, a potem rozdano ją weteranom wojennym i bezrobotnym. Wkrótce źle obsługiwane i rozkradane urządzenia rolnicze przestały działać, farmy upadły i zaprzestano produkować żywność.
— Co było dla Ciebie najtrudniejsze podczas realizacji misji w Hwange?
Ręce mi opadały, gdy pomimo kilkakrotnego tłumaczenia, moi pracownicy robili coś dokładnie na odwrót. Nie mogłem wtedy okazać zdenerwowania, próbowałem dopasować się do nich i nauczyć się ich sposobu myślenia. Nie rozumiałem, dlaczego gdy przychodziłem na budowę, połowa moich ludzi siedzi. Próbowałem ich rozdzielać, ale to nie dało rezultatu. Dopiero potem zauważyłem, że dobierają się parami i dzielą pomiędzy siebie funkcje, np. jeden prowadzi taczki, a drugi ładuje na nie materiał. Podczas gdy pierwszy prowadzi taczki, drugi odpoczywa. A potem jest zmiana, pracuje ten, który odpoczywał. Biały człowiek jest nerwowy, wszystko chce zrobić naraz, ale w ten sposób może się tam szybko wykończyć. Afrykańczycy robią wszystko wolniej ze względu na upał. Dopiero po pewnym czasie odkryłem, jak trzeba z nimi rozmawiać i w jaki sposób przydzielać prace.
— Czym ich motywowałeś?
Jeśli ktoś był w czymś dobry — dawałem robotę, jaką lubił. Spośród mądrzejszych chłopaków wybierałem kilku i przydzielałem im ludzi, mówiąc: ty jesteś tu szefem, pilnuj tej pracy. Niektórzy przychodzili na bosaka, więc dużą motywacją był dla nich zakup butów, kasków i uniformów roboczych, na których zrobiliśmy kolorowe napisy: „Don Bosco Hwange”. Byli przeszczęśliwi! Ustaliliśmy z menadżerem projektu, że te ubrania po pracy będą przechowywane w magazynie. Ale oni się nie zgodzili. Chcieli w nich iść do wioski, pokazać się, że mają pracę... Po wylaniu fundamentów i poświęceniu terenu szkoły przygotowaliśmy przyjęcie dla pracowników, było dużo jedzenia i zabawy. Zależało nam, by czuli, że budują ten college dla siebie, dla swoich dzieci i miejscowej społeczności. Pomimo problemów, jakie mi stwarzali, byłem szczęśliwy, że z chłopaków, którzy nie umieli nic, stali się prawie wykwalifikowanymi pracownikami. Wiem, że Simayedwa nauczył się spawać, Luke zastąpi murarza i chce się uczyć na mechanika samochodowego w college'u, który zbudował, Goliat umie obsługiwać betoniarkę i nie wraca już do domu boso. Dzięki nim zdałem sobie sprawę, że firmę tworzą ludzie. Byli tacy pracownicy, którzy warci byli trzech innych. Gdybym miał się podjąć nowego zadania, to z moimi chłopakami mógłbym zacząć od dziś.
— Czy ktoś okazał Ci szczególne wsparcie podczas realizacji tego projektu?
Polski misjonarz — ks. Czesław Lenczuk, który był jego menadżerem. To on starał się o pieniądze i materiały. Ks. Czesław zaufał mi, dawał wolną rękę, jeśli chodzi o budowę. Mówił, że wszystkie problemy powierza Matce Bożej. Gdy jeden problem się rozwiązywał, to zaraz pojawiał się następny, dlatego często żartował, że nie wie, jak dużo jeszcze cierpliwości będzie miała Matka Najświętsza...
— Wyjechałeś do Zimbabwe z ramienia Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego nie tylko jako wolontariusz, ale również jako misjonarz. Czy kierowanie budową rzeczywiście było dla Ciebie pracą misyjną?
Dla mnie była to ciężka praca w gorącym klimacie i pod presją czasu, ale nie mogłem zapomnieć, że jest to również praca misyjna. Jeśli w grę wchodzi pośpiech i pieniądze, to bardzo łatwo przekroczyć granicę pomiędzy byciem misjonarzem a byciem nadzorcą. Należy tu być bardzo ostrożnym, szczególnie jeśli się pracuje w byłych krajach kolonialnych. Kiedyś ks. Czesław zapytał mnie: „Co ci pozostanie w pamięci po tym wyjeździe? Czy problemy, np. to, że mur krzywo postawili i trzeba go było burzyć i stawiać od nowa? Czy raczej to, że mimo wszystko mury rosną, powstanie szkoła, a ty dobrze współpracowałeś z miejscową ludnością?”. Budowla może się rozpaść — w pobliżu jest kopalnia węgla, przyjdzie tąpnięcie, budynek się zapadnie... A ludzie zostaną. I zostanie to, czego się ode mnie nauczyli i jak mnie zapamiętali. Jako biały mogłem pokazać, że umiem z nimi usiąść przy ognisku, przyjąć od nich poczęstunek, porozmawiać...
— Czy podczas pobytu w Afryce zdarzyły Ci się jakieś niebezpieczne sytuacje?
Któregoś wieczoru, już po pracy, tłumaczyłem robotnikowi, jak należy nadlać fundament. Było ciemno, a ja stałem w rowie. Gdy z niego wyszedłem, okazało się, że wskazując ręką, nieświadomie przesuwałem ją tuż nad skorpionem. Wcześniej trzy razy odwoziłem chłopaków do szpitala z powodu ugryzienia skorpiona... Innym razem w magazynie spadł mi pod szafkę śrubokręt. Wsunąłem rękę. Nagle coś mnie tknęło, że w tym miejscu może być wąż. Odskoczyłem — pod szafką była dwumetrowa kobra! No i na koniec, na dwa dni przed powrotem do Polski, przewróciłem się podczas jazdy na motorze. Było to tak głupie, że aż mi było wstyd, ale widocznie Bóg miał w tym jakiś cel. Trafiłem do szpitala, gdzie pomagali mi czarni lekarze, których wcześniej poznałem. Teraz ja ich potrzebowałem. Czułem wdzięczność, a równocześnie cieszyłem się, że wcześniej byłem dla nich dobry.
opr. mg/mg