Bóg chce naszego szczęścia, ale wybór należy do nas
Pierwszy raz myśl o wstąpieniu do zgromadzenia zakonnego zakiełkowała w ciszy kościoła parafialnego w Cholewianej Górze, gdzie codziennie rano jako dziewczynka biegałam na modlitwę. Powołanie było i jest dla mnie wielką tajemnicą. Jedno zdanie: „Mamo, idę do klasztoru” zmieniło wszystko. W słoneczny lipcowy poranek pożegnałam wiele bliskich i kochanych osób, ucałowałam zmęczone dłonie mamy i taty i odeszłam. Ukochani rodzice spracowanymi dłońmi naznaczyli krzyż na moim czole i szlochając powiedzieli: „Idź z Bogiem, niech cię Bóg błogosławi”.
Rozpoczęłam formację zakonną w postulacie, następnie odbyłam nowicjat i złożyłam pierwsze śluby zakonne. Bóg mnie wybrał, bo mnie umiłował. Po złożeniu ślubów czasowych pracowałam w przedszkolu w Koninie. Zgromadzenie w tym czasie zaproponowało mi wyjazd na misje do Japonii. W pierwszym odruchu serca odmówiłam. Bałam się nieznanej Japonii. Praca w przedszkolu, kochane uśmiechnięte twarze dzieci, zatroskani rodzice, pełna energii i różnych pomysłów młodzież w parafii, wszystko to było dla mnie wielkim strumieniem życia, z którego czerpałam pełnymi garściami i byłam szczęśliwa.
Kiedy patrzę na historię mojego powołania misyjnego dostrzegam, że jest to wielki plan Bożej Opatrzności, którego nikt ani nic nie było w stanie zmienić. Na moją decyzję o wyjeździe na misje duży wpływ miało życie naszej Matki Założycielki Antoniny Mirskiej. Była niezwykłą kobietą: świętą, prawdziwą misjonarką. Pracowała w cichości, z ogromnym poświęceniem dla biednych i osieroconych dzieci oraz opuszczonej młodzieży. Swoją cichą pracą potrafiła sprawić, że wielu młodych ludzi odkrywało na nowo sens życia, wiarę i powracało na łono Kościoła. Nasza Matka nigdy nie pracowała na misjach, ale świętym życiem oraz gorliwą działalnością położyła fundament pod pracę zgromadzenia na misjach. Jej zasadą życia było hasło: „Nic ponad miłość Chrystusa”. W tym duchu patrzyłam również na mój wyjazd do Japonii.
Można powiedzieć, że Azja, ten olbrzymi kontynent, a w tym także Japonia, dla większości ludzi Zachodu stanowi nieprzeniknioną tajemnicę. Dziś mamy o wiele większą niż dawniej możliwość urzeczywistniania słów Pana: „Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28,19), bo mamy do dyspozycji samolot, Internet itp. Nie wydaje się jednak, byśmy w głoszeniu posłannictwa Chrystusowego odnosili większe sukcesy niż pierwsi Apostołowie, którzy przecież musieli podróżować najczęściej pieszo. Pan Jezus powiedział: „Idźcie i nauczajcie…”. Tak też czynię, a resztę pozostawiam Opatrzności Bożej. Po latach pracy na misjach w Japonii mogę powiedzieć, że istnieje przepaść, której nie potrafi pokonać ani Internet, ani samolot…, to przepaść dzieląca mentalność i sposób życia.
Mimo tej przepaści od czasów św. Franciszka Ksawerego aż do tej pory misjonarze pozostawiają swoją ojczyznę i to, co najbardziej dla nich drogie, i jadą nauczać do odległego kraju kwitnącej wiśni, który nie zna Ewangelii. Tak też było z moim powołaniem misyjnym i przyjazdem do Japonii. Mija 20 lat od chwili, kiedy po raz pierwszy przestąpiłam próg naszego domu w Japonii.
Wczesnym rankiem, po uroczystym pożegnaniu w domu generalnym, odprowadzona przez współsiostry, wyleciałam z lotniska Okęcie. Najpierw przesiadka w Moskwie, a stamtąd bezpośrednio już do celu. W sercu i duszy śpiewałam: „Dziś wyjedziemy już razem…”. Z wrażenia nie mogłam zmrużyć oka, w ciemnościach nocy rozpościerały się pod nami krańce Syberii. Rankiem z okna samolotu ujrzałam wspaniały widok. Moim oczom ukazało się wybrzeże japońskie i Góra Fuji. Kilka minut później wylądowałam na tokijskim lotnisku Narita i postawiłam pierwsze kroki na japońskiej ziemi. Moje oczy, ręce i serce łapczywie chwytały wszystko, co spotkałam, i wciąż nie mogłam uwierzyć, że moje powołanie, największe powołanie misyjne zaczęło się realizować. Pragnęłam pokochać to nowe miejsce, drugą ojczyznę, od pierwszego dnia i o to prosiłam mojego Pana. Patrzyłam w przyszłość, modląc się, aby Bóg dał mi wiarę, odwagę i pokorę na tej drodze powołania, abym była dobrą misjonarką Opatrzności Bożej.
Było też w moim sercu dużo lęku. Bałam się owianego legendą kraju, tajemniczych ludzi w kimonach, egzotycznej kultury. Ponieważ byłam młoda, bariera językowa nie wydawała mi się wtedy najtrudniejsza. Nawet gdybym znała język japoński, to i tak niewiele rozumiałabym z otaczającego mnie tak innego, jak do tej pory, środowiska i ludzi. Co było dla mnie najtrudniejsze, to konfrontacja rzeczywistości z moimi wyobrażeniami. I myślę, że wszyscy misjonarze przyjeżdżający na misje do Japonii z tym się spotykają. Rzeczywistość to ogromna ilość zwyczajów i ceremonii w najdrobniejszych nawet czynnościach. Społeczeństwo japońskie ma swoją oryginalną kulturę, różne kody porozumiewania się i własny rytm życia. Jeżeli się tego nie pozna, trudno jest głosić Dobrą Nowinę.
Przed moim przyjazdem do Japonii emitowany był w Polsce serial telewizyjny pt. Szogun. Cieszył się olbrzymią popularnością. Pamiętam jak dokładnie i z przejęciem w niedzielne wieczory śledziłam jego fabułę. Kiedy po kilku dniach pobytu w kraju moich marzeń misyjnych pierwszy raz z siostrami z Tokio złożyłam wizytę pani, która miała być moją nauczycielką języka japońskiego, poczułam się jak na filmowym ekranie. W drzwiach domu przywitała mnie Japonka na klęczkach, w głębokim ukłonie z głową pochyloną do ziemi, oczywiście ubrana w tradycyjne wzorzyste kimono. Powitań i podziękowań nie było końca. Po tej ceremonii przeszłam do gościnnego pokoju z tatami i zasiadłam na kolanach przy niskim stoliku. Początkowo było to bardzo przyjemne, ale po pół godzinie nie wiedziałam już, jaką pozycję przyjąć, aby wytrzymać do końca wizyty. Nogi mi tak drętwiały, że zapominałam o etykiecie i zaczęłam się kręcić. Tak też jest do dnia dzisiejszego, kręcę się przy długim siedzeniu na piętach. Japończycy potrzebują mnie takiej, jaką jestem, nie pragną, abym się stała jedną z nich.
Pracuję w przedszkolu pod wezwaniem Maria Yochien, czyli Matki Bożej. Przy bramie wjazdowej stoi Jej figura. Zawsze są tam świeże kwiaty, często matki, przyprowadzając dzieci, przystają przed figurą razem z nimi i głęboko kłaniając się, oddają Jej cześć i szacunek. W Dniu Dziecka dzieci otrzymują medaliki. Niektóre noszą je zawsze. Mały Takayuki, który uległ groźnemu wypadkowi (wpadł pod samochód, jadąc na rowerze), jest przekonany, że dzięki temu, iż miał na sobie medalik, wrócił do zdrowia. Gdy powiedziałam jego mamie, że chłopca uratowała Matka Boża, mama rozpłakała się – zapewniała, że czuła opiekę Matki Bożej. Jakiś czas potem mama Takayuki postanowiła kupić figurkę Matki Bożej. „Chcę ją mieć w domu – powiedziała. – Chcę Jej dziękować i prosić o dalszą opiekę”. Rodzina Takayuki nie wierzy w Chrystusa, ale Matkę Bożą otacza wielką czcią.
W kontaktach z Japończykami często jestem pytana z jakiego kraju pochodzę, kiedy mówię, że z Polski, najczęściej słyszę, że to kraj Fryderyka Chopina. Zastanawiam się, co powoduje, że Japończycy kochają i uwielbiają polskiego kompozytora, pomimo tak dużych różnic kulturowych. Odpowiedź znajduję w tym, że muzyka naszego kompozytora jest bardzo ludzka. Grając jego muzykę, każdy, a więc i Japończyk, znajdzie coś bliskiego swemu sercu. Nasz król fortepianowy raduje się, smuci, rozpacza, a przede wszystkim kocha. Dlatego, że kocha, jest tak uwielbiany i znany w Japonii.
Nasz mały kościół parafialny w Aboshi, gdzie codziennie modlimy się o trwanie i wzrastanie w Bożej miłości, Japończycy otaczają ogromnym szacunkiem. Doceniają naszą obecność wśród nich i pragną, byśmy im pomagały ukazywać światu, że wszyscy jesteśmy dla siebie braćmi. Władze państwowe też są nam przychylne. Współpraca z innymi religiami jest oparta na szacunku dla ludzkiego sumienia i jego przekonań. Tak Japończycy, jak i my stawiamy to na pierwszym miejscu. W naszym przedszkolu, gdzie 98% dzieci nie jest katolikami (najczęściej ich rodzice są buddystami i szintoistami), nie ukrywamy naszej wiary, wręcz przeciwnie, staramy się o niej mówić, a przede wszystkim o niej świadczyć. Pomaga nam w tym Maryja, tak jak wiele lat temu pomagała św. Maksymilianowi Kolbe, gdy tworzył japoński Niepokalanów. Z sąsiadującej z nami świątyni buddyjskiej (otera) do naszego przedszkola chodziły dzieci buddyjskiego kapłana. Ich tatuś opowiadał, jak jego syn siadał na kolanach i modlił się razem z nim, tylko z tą różnicą, że chłopczyk odmawiał Modlitwę Pańską, której nauczył się w przedszkolu.
Największą radość w posłudze misyjnej sprawia mi przekonanie, że praca na misjach nie jest tylko jednostronnym dzieleniem się Ewangelią, ale również dzieleniem się radością i miłością. Naprawdę przedziwne są drogi Pana! Swoje przeżycia, doświadczenia, smutki i radości z pracy misyjnej mam okazję przekazywać do Polski i innych krajów posługi misyjnej mojego zgromadzenia za pomocą wewnętrznie redagowanego pisma „Słowo”. To daje mi ogromną radość, bo czuję, że całe zgromadzenie, wszystkie siostry biorą udział w dziele misyjnym, wspierają je modlitwą czy znoszonym cierpieniem i swoją ofiarą. Nie czuję się sama, mam siostry, to jest moja rodzina, w której wspólnie odpowiadamy na wielką miłość Boga.
Bliskie są mi słowa św. Teresy z Lisieux: „Odkąd wyrzekłam się wszystkiego, prowadzę życie najszczęśliwsze, jakie sobie można wyobrazić…”. Bóg chce naszego szczęścia, ale wybór należy do nas. Idąc za wezwaniem Chrystusa i głosząc Go, pracujemy nad tym, aby cały świat stał się jedną wielką rodziną. Dzisiaj człowiek pragnie nie tyle chleba, ile przede wszystkim miłości. Jest wiele ludzi głodnych i spragnionych słowa Bożego, słowa Dobrej Nowiny, które daje radość, pokój, a przede wszystkim zapewnia jutro.
Młodym ludziom podpowiedziałabym, że jeśli czujecie w sercu pragnienie posługi misyjnej, to odwagi. Do odważnych świat należy. Podejmując trud pracy misyjnej, wyciskamy swoje piętno na obliczu duchowym tych, do których jesteśmy posłani. Jest to wspaniały proces rozwoju osobowego i duchowego, czyli droga wiodąca do świętości.
Wśród różnych doświadczeń w pracy misyjnej uświadomiłam sobie, że bez pomocy Kogoś Potężniejszego, Kogoś, kto poznał mnie jeszcze przed przyjściem na świat, wybrał i umiłował miłością nieznającą granic, nie mogę wiele uczynić. Każdego dnia dojrzewam i rozwijam się, na ile wierzę, że to Bóg jest Drogą, Prawdą i Życiem. Wdzięczna jestem Opatrzności Bożej za powołanie misyjne i za każdy dzień na misjach.
Siostra Kazimiera Bernarda Pitak
ze Zgromadzenia Sióstr Opatrzności Bożej
Profesję wieczystą złożyła 31 lipca 1991 r. Na misjach w Japonii jest od 1985 r. (Tokyo 1985-1987, Aboshi od 1994).
Fragment książki pod redakcją Kajetana Rajskiego „Oto jestem. Misjonarze i misjonarki o powołaniu” (Tarnów 2011).
opr. aś/aś