Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu. Oto idę...

Oto idę, o Boże, aby pełnić wolę Twoją

Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu. Oto idę...

Kajetan Rajski (red.)

Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu


ISBN: 978-83-7793-057-1
Rok wydania: 2012

Kolejna książka z tematyki powołaniowej pod redakcją Kajetana Rajskiego zawiera refleksje sióstr, braci zakonnych oraz kapłanów posługujących w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Są to wyjątkowe świadectwa wiary, ponieważ pochodzą od misjonarzy głoszących Ewangelię w bardzo trudnych warunkach. Aby służyć w imię Chrystusa, muszą często zmierzyć się z wieloma przeciwnościami: samotnością, nieżyczliwością władz, a także z materialnym niedostatkiem. Jednak radość z powołania do służby Bożej, i to misyjnej, o wiele przewyższa wszystkie te trudy – to daje się prawdziwie odczuć, czytając świadectwa. Książka ukazuje, jak piękne i wartościowe jest powołanie, co z pewnością pozwoli na odkrycie także w sobie misjonarza, gdyż każdy z nas ma świadczyć o Chrystusie tam, gdzie żyje.

fragment książki:

OTO IDĘ, O BOŻE, ABY PEŁNIĆ WOLĘ TWOJĄ

Na chrzcie św. otrzymałem imiona: Jan, Andrzej (Bobola), zaś w zakonie braci mniejszych kapucynów przez początkowe pięć lat posługiwałem się imieniem zakonnym Romuald.

Święcenia kapłańskie otrzymałem z rąk ks. bp. Czesława Falkowskiego w kościele kapucyńskim, w mojej rodzinnej Łomży w dniu mego patrona 24 czerwca 1967 r. Na obrazku prymicyjnym wypisałem słowa Chrystusowe: „Oto idę, o Boże, aby pełnić wolę Twoją” (Hbr 10,5) oraz słowa modlitwy: „Jezu cichy i pokornego Serca, uczyń serce moje podobne do Twego”. Myślę, że motto na obrazku prymicyjnym było wynikiem kształtowania się mojego powołania już w pierwszych latach życia zakonnego.

Zakon kapucynów poznawałem już od najmłodszych moich lat. Pierwszego kapucyna spotkałem, gdy miałem zaledwie sześć lat, podczas działań wojennych w 1944 r., gdy wraz z całą rodziną mieliśmy schronienie w miejscowym szpitalu Świętego Ducha, gdzie moi rodzice oraz najstarsza siostra pełnili samarytańską służbę. Wówczas każdego dnia przychodził do szpitala o. Atanazy, kapucyn, przynosząc chorym i rannym Pana Jezusa i swój, jakże ujmujący, uśmiech i ciepło, które stanowiły dla wielu cierpiących łagodzący „balsam kapucyński”. Już wtedy pragnąłem być w przyszłości taki jak on. Niedługo zaś po wojnie bardzo często uczęszczałem wraz z ojcem, który należał do Franciszkańskiego Zakonu Świeckich, do kościoła klasztornego kapucynów, aby wkrótce zostać tam ministrantem. I wówczas jeszcze bardziej miałem możność czerpania z owoców życia franciszkańskiego, jakimi jest szczęście i radość, które rysowały się na obliczach tak licznych braci kleryków z kapucyńskiego seminarium.

To właśnie sprawiło, że po uzyskaniu zaledwie półśredniego wykształcenia wstąpiłem do Niższego Seminarium Duchownego Ojców Kapucynów, aby po uzyskaniu matury odbyć dalsze studia, przygotowujące do kapłaństwa w tymże zakonie. I oto okazało się, że mój pobyt w zakonie bazuje wyłącznie na moich osobistych upodobaniach, nie zawsze związanych z wolą Bożą. Stało się to na tyle widoczne, że przełożeni przerywając na pewien czas moje studia, zaproponowali nawet opuszczenie zakonu.

Wówczas na mojej drodze stanął sługa Boży ojciec Honorat Koźmiński, kapucyn (dziś błogosławiony), któremu powierzyłem sprawę mego powołania: „Ojcze Honoracie, dotąd usilnie chciałem być w zakonie. Ale odtąd, choć nadal chcę być w zakonie, ale tylko wówczas jeśli taka jest wola Boża. Proszę Cię, abym mógł ją odkryć i wypełnić”.

Odtąd o wszystko byłem spokojny, a sprawy, mimo wielu przeciwności, potoczyły się tak, że zostałem kapłanem, a gdy przyszła sposobność, podjąłem pracę misyjną na Białorusi.

Pierwsze marzenie o misjach i życiu zakonnym pojawiły się w dzieciństwie. W domu zawsze gościła prasa katolicka, w tym miesięcznik „Rycerz Niepokalanej”. Z wielkim zainteresowaniem słuchałem, jak ojciec często czytał na głos o działalności o. Maksymiliana Kolbe, a zwłaszcza o jego podróżach misyjnych. Już wtedy, będąc małym chłopcem, widziałem tam siebie.

W zakonie franciszkańskim byłem zauroczony działalnością misyjną moich współbraci kapucynów na wszystkich kontynentach świata: i tymi, którzy oddali swoje życie jako święci bracia męczennicy, i tymi, którzy aktualnie, często w niesprzyjających warunkach, stali się Bożymi narzędziami pokoju, aby „nieść miłość, gdzie panuje nienawiść, przebaczenie – gdzie krzywda, wiarę – gdzie nęka zwątpienie, nadzieję – gdzie rozpacz, światło – gdzie mrok zalega, wesele – gdzie smutek…” (z modlitwy św. Franciszka z Asyżu).

Najbardziej interesowały mnie misje i mój w nich udział na Ziemiach Wschodnich. Tu, w latach swojej młodości, przebywała moja mama, gdy jako kilkunastoletnia dziewczyna wyjechała do pracy do Petersburga. Jej częste, barwne opowiadania, zawsze przykuwały moją uwagę, gdy opowiadała o kraju, który przed wybuchem rewolucji październikowej był przysłowiowym „rajem na ziemi”. Po rewolucji stał się krajem skrajnej nędzy, ucisku i prześladowań duchowieństwa oraz ludzi wierzących. Momentem, w którym jestem dumny ze swojej przyszłej mamy jest ten, kiedy stanęła w obronie aresztowanego i uwięzionego ks. abp. Jana Cieplaka, narażając na utratę swoje życie. Cudem ochroniona przez pewnego rosyjskiego krasnoarmiejca, przeżyła rewolucję poślubiając Polaka z Kłajpedy. Urodziła się im córka, moja przyrodnia siostra Wanda. Wkrótce potem moja mama owdowiała, gdyż jej mąż zmarł na panującą wówczas epidemię tyfusu. Po wielu latach wróciła do kraju z 10-letnią córką, aby tu w niedługim czasie ponownie wyjść za mąż, doczekawszy się następnych trojga dzieci, m.in. i mnie. Byłem o szesnaście lat młodszy od przyrodniej siostry Wandy.

Wspominam o owej siostrze, gdyż będąc jednocześnie moją chrzestną matką, miała niebagatelny wpływ na ukształtowanie we mnie powołania, zarówno do zakonu, jak i pracy misyjnej na Wschodzie. Sama przez całe życie, pracując w służbie zdrowia w charakterze pielęgniarki, oddała się bez reszty bezinteresownej służbie najbiedniejszym, a zwłaszcza chorym. Ukończyła na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim wydział teologii oraz psychologii z myślą aby, jeśli to tylko będzie możliwe, udać się na misje do Rosji. Niestety, śmiertelna choroba (rak mózgu) przerwała jej zbożne zamiary. Przed śmiercią okazała wielkie wzruszenie i radość, gdy dowiedziała się, że wyjechałem na misje na Białoruś. A było to 9 października 1989 r.

Bezpośrednią przyczyną wyjazdu na Białoruś byli dwaj współbracia kapucyni, którzy nieprzerwanie przebywali tam od 1938 r., najpierw w klasztorze kapucyńskim w Przełomie koło Grodna, a po zniszczeniu klasztoru i kościoła jeden z nich przebywał w zbudowanej przez siebie pustelni, drugi zaś w ukryciu przygotowywał się do kapłaństwa, aby po wielu latach, będąc z wizytą w Polsce, otrzymać święcenia kapłańskie. Przez dziewięć lat był zmuszony w ukryciu spełniać czynności kapłańskie, pomimo dotkliwego braku kapłanów.

Gdy więc zaistniała możliwość wyjazdu na Białoruś po tzw. „pierestrojce”, wkrótce uzyskałem zgodę swoich przełożonych na wyjazd. 9 października 1989 r., po przekroczeniu granicy, znalazłem się w Grodnie. Tu spotkałem ojców redemptorystów, którzy przybyli z Polski, aby przeprowadzić tradycyjne misje ludowe, na które czekano wiele dziesiątków lat. Odprawiłem na tych terenach pierwszą Mszę św. w kościele pobernardyńskim Podwyższenia Krzyża Świętego, tuż po uroczystej Mszy św., odprawionej przez ojca misjonarza w wypełnionej po brzegi świątyni. Przeczekałem w zakrystii, aż ludzie wyjdą z kościoła. I kiedy u wyjścia pojawili się ostatni wierni, zdążający do swoich domów, zakrystian zadzwonił na wyjście następnej Mszy św. I o dziwo, ten znak spowodował, że wszyscy ludzie z ulicy ponownie wrócili do świątyni, aby uczestniczyć w następnej Mszy św. Zrobiło to na mnie wielkie wrażenie, a jednocześnie uświadomiło mi, jak bardzo jestem tu potrzebny, w tym kraju, gdzie brak kapłanów, wiele kościołów odebranych wiernym. W niektórych zaś, utrzymanych przez wiernych za wysokie podatki, podobnie jak fara grodzieńska, gromadzili się wierni i wykładając na ołtarz szaty kapłańskie, modlili się jak podczas Mszy św., choć nie było kapłana. Tego dnia ochrzciłem również kilkunastoletniego chłopca, który przyjechał tu z rodzicami z głębi Rosji. Następnie bardzo wiele osób spowiadałem, często oczekujących na tę sposobność przez wiele lat.

Nazajutrz wyjechałem do Słonima, gdyż tam oczekiwał na mnie mój współbrat o. Witold, jedyny kapłan w sześćdziesięciotysięcznym mieście, dojeżdżający jednocześnie do kilku kościołów w okolicznych wioskach. Ogromne wrażenie robiła duża grupa wiernych, w tym młodzieży i dzieci, która gromadziła się na codziennej Mszy św. i na różańcu, któremu przewodniczyli ministranci lub dziewczęta, odmawiając po polsku modlitwy i zapowiadając z pamięci poszczególne części różańca. Dla młodych była to przy okazji szkoła języka polskiego. W zdecydowanej bowiem większości (ponad 90%) katolikami są tu Polacy, dla których ostoją mowy polskiej został jedynie Kościół. Ponadto, na krótko przed moim przyjazdem, młodemu człowiekowi od urodzenia do 18 roku życia nie wolno było wejść do kościoła, nawet w celach turystycznych. Stąd zrozumiałem łzy radości u starszych osób, gdy mogły doczekać się, że ich dzieci i wnuczęta zostały dopuszczone do Pana Jezusa.

Nie wszystko jednak wygląda tak „różowo”, a „pierestrojka” ma swoje granice. Na wniosek mojego współbrata zakonnego zostałem przedstawiony pierwszemu biskupowi Białorusi ks. Tadeuszowi Kondrusiewiczowi do pracy w parafii Międzyrzecz koło Wołkowyska z dojazdem do kilku innych kościołów, celem odciążenia wspomnianego o. Witolda. Niestety, prawo białoruskie przewiduje pełnomocników do spraw wyznań i tylko oni decydują, którzy kapłani z Polski i gdzie mają prawo pracować. Po wielu trudnościach zostałem zatwierdzony przez władze świeckie do pracy w kościołach: w Międzyrzeczu, Sielawiczach i Pławskich, w odległości 40 km od każdego kościoła. I tylko w tych kościołach mogłem prawnie sprawować służbę. Gdyby stwierdzono, że sprawuję czynności kapłańskie w jakimkolwiek innym kościele bez zgody władz świeckich, zmuszony byłbym opuścić Białoruś. Takie prawo obowiązuje dotąd wszystkich kapłanów spoza Białorusi.

W latach szkolnych byłem harcerzem, zaangażowałem się więc w odrodzenie Harcerstwa Polskiego na Białorusi i zostałem jego kapelanem (nieoficjalnie wobec władz). Gdy na prośbę przewodniczącego harcerstwa odprawiłem Mszę św. na początek rajdu w kościele poza zasięgiem „mojego terenu”, a ten napisał odpowiedni artykuł w gazecie ujawniając (przez nieuwagę) moje nazwisko, został wezwany do powiatu do działu Propagandy i Informacji, aby wyjaśnić zaistniałą sytuację. Podobne wezwanie otrzymałem również ja do swojego powiatu. Dochodzenie trwało dwa i pół roku.

Odwiedzali mnie często urzędnicy państwowi pod pretekstem odprawiania Mszy św. po polsku (podczas gdy było to praktykowane w całej diecezji grodzieńskiej, nawet przez kapłanów miejscowych), kończąc pytaniem o Mszę św. harcerską.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności było, że moją placówką duszpasterską na Białorusi, jako kapelana harcerstwa, była parafia Międzyrzecz, której ostatnim proboszczem był świątobliwy kapłan, harcmistrz ks. Tomasz Kaliński, zamordowany przez sowietów w 1941 r. Jego mogiła, znajdująca się przy kościele, której ślady były ciągle zacierane przez bezbożnych, została odnowiona i stanowi pierwszy pomnik o tematyce harcerskiej na Białorusi. Drugim, znajdującym się również w Międzyrzeczu, pomiędzy klubem a kościołem, jest pomnik patrona ekologii – św. Franciszka z Asyżu, ustawiony na postumencie, gdzie przed kilku laty stał Lenin (obecnie znajduje się przed szkołą). Wmontowana tablica pod znakiem lilijki głosi: „Świętemu Franciszkowi z Asyżu, Patronowi Ekologii, na przełomie wieków: 1999 – 2000, harcerze”.

Ujmuje za serce wielki szacunek dla kapłana katolickiego, zarówno wśród prostego ludu, jak i wśród ludzi o wyższym wykształceniu, zwłaszcza urzędników niższego szczebla, niezależnie od wyznawanej przez nich wiary. Można też zauważyć ducha ekumenizmu pomiędzy wyznawcami, szczególnie katolicyzmu i prawosławia, a także mniejszości protestanckiej czy nawet muzułmańskiej.

A oto przykłady. Gdy po raz pierwszy byłem zmuszony wyjechać do Polski w sprawach służbowych, zauważyłem u swoich parafian niepokój, a nawet łzy w obawie, że władze mogą mnie ponownie na Białoruś nie wpuścić. Bardzo wzruszające były pierwsze po 50-ciu latach wizyty duszpasterskie (tzw. „kolędy”). Na 43 wioski przynależące do parafii Międzyrzecz, każda na swój specyficzny sposób oczekiwała na kapłana i z wielką godnością przyjmowała go do swoich domów, aby otrzymać przy tej okazji tak długo oczekiwane Boże błogosławieństwo. Bywało, że na powitanie kapłana cała wioska zbierała się obok krzyża i tam najczęściej witano kapłana chlebem i solą oraz śpiewano odpowiednią kolędę. W jednym przypadku zaśpiewano kolędę od słów: „Ach witaj Zbawco, z dawna żądany…”. I tu głos się załamał, pokazały się łzy w oczach, nawet silnych mężczyzn. Następnie do każdego domu kapłan był podprowadzany drogą wyścieloną świeżą zielenią. Bywało, że przy tej okazji spotykaliśmy się z batiuszką prawosławnym wymieniając pomiędzy sobą znak pokoju. Zdarzyło się również, że na zaproszenie dyrektora kołchozu, wspólnie z batiuszką poświęcaliśmy jego nowy dom. W ostatnim roku mojej działalności na Białorusi miało miejsce wydarzenie bez precedensu, bowiem na 40-lecie istniejącej szkoły w Międzyrzeczu pani dyrektor szkoły poprosiła zarówno mnie, jak i batiuszkę, o poświęcenie szkoły w pierwszym dniu nowego roku szkolnego, przy pełnym udziale uczniów. Z jej strony była to wielka odwaga, bo z pewnością w żadnym protokole szkolnym nie mogła tego odnotować, ale to wydarzenie z pewnością zostało głęboko zapisane w sercach młodych uczniów.

Na większych uroczystościach kościelnych, zwłaszcza podczas Bożego Narodzenie i Wielkanocy, był obecny batiuszka, jak również w te same uroczystości, zgodnie z kalendarzem juliańskim, ja byłem obecny w cerkwi prawosławnej. Zdarzyło się, że pewnego roku akurat na Wielkanoc prawosławną przypadł dzień moich urodzin. Wówczas w odpowiednim momencie podczas sprawowanej liturgii, batiuszka wywoławszy mnie przed Ikonostas, złożył życzenia urodzinowe, a po nim piękną mowę wygłosiła parafianka prawosławna, wręczając mi olbrzymi bukiet tulipanów.

Przykłady te napawają wielką nadzieją bliskiego spełnienia się słów modlitwy Chrystusa, aby wszyscy byli jedno.

I wreszcie, zgodnie z zaplanowanym przez władze usuwaniem corocznie kilku kapłanów z Polski, los padł na mnie pod koniec 2009 r., kiedy to po przeszło 20 latach nie otrzymałem zgody od władz świeckich na dalszą pracę na Białorusi. Obecnie przebywam w klasztorze kapucynów w Zakroczymiu koło Nowego Dworu Mazowieckiego.

Podczas mojego pobytu na Białorusi napisałem ponad 120 artykułów w różnych gazetach, nie tylko katolickich oraz następujące książki: Nad Narwią, Newą i Niemnem, Słowo Boże na Białorusi, Tropami druha Huragana, czyli Harcerstwo Polskie na Białorusi, Polskie wierszowanie, Kalwaria Podlaska w Serpelicach. Ponadto już w Polsce, po opuszczeniu Białorusi: Sanktuarium Matki Bożej Międzyrzeckiej, Spotkałem Ojca Honorata i Listy sercem pisane. Aktualnie przygotowana do druku: Zapachniało masłem… i wolnością.


Ojciec Jan Bońkowski
z Zakonu Braci Mniejszych Kapucynów

Święcenia kapłańskie przyjął 24 czerwca 1967 r. Przebywał na misjach na Białorusi od 9 października 1989 r. do końca 2009 r.

Książkę „Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu” Kajetana Rajskiego można zamówić w Wydawnictwie Biblos, zakupić w księgarniach katolickich lub bezpośrednio u Autora: kajetan94@interia.pl

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama