Źródło dla sierot

O sanktuarium w Lourdes

Źródło dla sierot

Cierpiący są uprzywilejowani w Lourdes. Błogosławieństwo chorych jest jednym z najważniejszych nabożeństw. A hotel-szpital zapewnia komfortowe warunki pobytu, foto: Henryk Przondziono

Plastikowe „maryjki” na cudowną wodę, religijny biznes, ckliwe piosenki czekających na cud pielgrzymów... Tak wielu ludziom kojarzy się Lourdes. Do czasu, gdy na własne oczy zobaczą, co naprawdę dzieje się we francuskim sanktuarium.

Lourdes nigdy nie było na mojej liście miejsc, które chciałbym koniecznie zobaczyć. Pireneje — owszem, sanktuarium — może przy okazji. To pewnie z podświadomej obawy przed zagubieniem treści w tłumie różnych intencji, z jakimi przyjeżdżają tam pielgrzymi i turyści. I z niechęci przedzierania się przez dziesiątki straganów z kiczowatymi pamiątkami, zagłuszających tajemnicę spotkania. To i dobrze, że mi pojechać kazali. Bo — uwaga, będzie banalnie — naprawdę warto. W Lourdes, podobnie jak w innych miejscach objawień Matki Boga, ciągle na nowo spełnia się obietnica Jezusa dana uczniom: „Nie zostawię was sierotami”. I kolejny raz to, co głupie w oczach świata, zawstydza mędrkujących.

Obmyj się w sadzawce

Czy Bóg naprawdę nie może wybierać sobie bardziej wykształconych, obytych w świecie i teologii, na świadków objawień Maryi? Pewnie wszyscy by im uwierzyli od razu. A tak bujna fantazja prostych wieśniaków wprowadza w zakłopotanie. Potrzeba czasu na zbadanie ich wiarygodności... Może i ludziom wykształconym szybciej by uwierzyli. Pytanie tylko, czy uwierzyliby sami wykształceni. Prawdopodobnie z obliczeń wynikałoby, że to jednak nie tak. A podręczniki psychoanalizy wyjaśniłyby objawienia bardzo precyzyjnie.

Także w Lourdes Bóg okazał się skutecznym konserwatystą w swoich metodach przypominania o sobie światu. Bernadeta Soubirous nie umiała nawet czytać i pisać, nie znała jeszcze katechizmu, gdy 11 lutego 1858 roku zobaczyła „piękną Panią” przy grocie w Massabielle. Na początku bez słów, tylko z modlitwą różańcową, „zjawa” spotyka się z Bernadetą. Kilka dni później, przy trzecim objawieniu, Pani pyta dziewczynę: „Czy będziesz tak dobra i będziesz przychodzić do groty przez 15 dni?”. Bernadeta przyjmuje to dyskretne zaproszenie. I przyprowadza ze sobą jeszcze kilka kobiet, bo Pani „chciałaby zobaczyć wiele osób tutaj”. Za każdym razem jest ich coraz więcej. Pojawia się wezwanie do pokuty i modlitwy za grzeszników. Bernadeta słyszy też polecenie, żeby księża wybudowali w tym miejscu kaplicę. A już zupełnie niezrozumiałe dla innych jest zachowanie dziewczyny podczas dziewiątego objawienia, 25 lutego. Bernadeta na kolanach dokopuje się do błotnistej wody i pije ją. Zebrani ludzie sądzą, że oszalała. Przesłuchania, groźba więzienia... Dziewczyna nie daje się zastraszyć. Ale kiedy idzie do groty następnego dnia po zakazie, nie znajduje tam Pani.

Przełom następuje 1 marca, kiedy pewna wieśniaczka, która po wypadku nie mogła ruszać ręką, po obmyciu jej w wodzie z groty odzyskała sprawność. Później uznane to zostanie przez Kościół za pierwszy cud. A kompletnym szokiem dla księży i biskupa są słowa, które Bernadeta usłyszała od Pani 25 marca: „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Przecież dopiero 4 lata wcześniej Pius IX ogłosił ten dogmat. Bernadeta nie mogła o tym wiedzieć.

Dzisiaj widać owoce tamtych wydarzeń, które naruszyły „święty spokój” małej miejscowości. Maryja chciała, żeby więcej osób przychodziło do groty. No i setki tysięcy pielgrzymów rocznie realizują to życzenie. Niektórzy z nich chcą być tylko turystami. Ale wyjeżdżają stąd już jako pielgrzymi. Czy to może być tylko bajer?

Dla kogo te cuda?

W starym młynie, w którym przez lata mieszkała rodzina Soubirous, jest dzisiaj muzeum z pamiątkami po Bernadecie. Imponujące jest drzewo genealogiczne rodziny. Na piętrze mieszkanie i mały sklepik, w którym znajdujemy... Françoise Soubirous, prawnuczkę brata Bernadety, Jeana-Marie. Do dziś mieszka w Lourdes, ale nie robi wokół siebie żadnego szumu. Właściwie dziwi się trochę, że ją znaleźliśmy, może nieczęsto udziela wywiadów. Pokrewieństwo z Bernadetą nie jest dla niej powodem do jakichś przywilejów. Ma 26-letniego syna, który od dzieciństwa nie słyszy. Nie ma pretensji do świętej krewnej, że nie „załatwiła” cudu. — Bernadeta ma cały świat na głowie, wszyscy proszą ją o wstawiennictwo i modlitwę o uzdrowienie, więc dlaczego akurat my mielibyśmy być wyróżnieni, skoro tyle cierpienia jest na świecie? Zgoda na to, co trudne, jest dla Françoise czymś normalnym. Nie ukrywa, że Różaniec w ich rodzinie jest obecny i bardzo ważny. — Ale codziennie go nie praktykujemy — uśmiecha się, nie próbując tworzyć legendy o pobożnej rodzinie.

Uliczki Lourdes rzeczywiście pełne są sklepików z przedziwnymi pamiątkami i praktycznymi gadżetami pielgrzyma. Ale cały ten zgiełk handlowy jest całkowicie usunięty poza teren sanktuarium. Podobnie sieć hoteli i restauracji nie zakłóca spokoju tym, którzy chcą w samotności lub w grupie rozważać Boże tajemnice. — Zarzut o robieniu z sanktuarium biznesu jest absurdalny — ks. Jan Robakowski podchodzi do tego racjonalnie. — Przecież ci wszyscy pielgrzymi muszą gdzieś spać, coś zjeść, normalne jest też, że każdy chce coś przywieźć stąd, choćby dla bliskich — dodaje.

Mieszka w Lourdes od kilku lat i służy nie tylko polskim pielgrzymom. A chwile wolne poświęca studiowaniu różnych dokumentów związanych z tym miejscem. Tryska energią, kiedy opowiada o „tym fantastycznym miejscu”. — Tu jest Matka Boża, to się czuje — mówi bez cienia taniej egzaltacji. Mimo że sanktuarium przyciąga pielgrzymów z całego świata, ks. Jan uważa, że to źródło bije przede wszystkim ze względu na Francuzów. — W tym kraju jest czasem gorzej z religią niż za komuny — celowo przesadza. — Niby jest wolność religijna, ale jeśli cokolwiek powiesz publicznie o swoich przekonaniach, jesteś oskarżany o naruszanie ich świętej świeckości — mówi. — Francuzi tu przyjeżdżają, widzą innych, jak się modlą, głośno wyznają wiarę... to spowoduje prędzej czy później, że coś pęknie w końcu w tym kraju — dodaje.

Doktor ds. cudownych

Dr Patrick Thellier jest dyrektorem Centrum Medycznego w Lourdes. Co tydzień dostaje listy i dokumentację przebiegu choroby od osób, które twierdzą, że doznały uzdrowienia. Osobiście też bada na miejscu poszczególne przypadki. Bywa, że musi uznać, że z medycznego punktu widzenia dany przypadek wyzdrowienia jest niewytłumaczalny. — Ale ja nie orzekam o cudzie, to należy do biskupa — jego uśmiech i spokój jednocześnie zdradzają wielką staranność i profesjonalizm.

W ciągu 150 lat na tysiące rzekomych i prawdziwych uzdrowień Kościół uznał oficjalnie za cud tylko 67 przypadków. To świadczy o ostrożności, z jaką podchodzi się do tego. Dr Thellier pokazuje nam dokumentację choroby, którą właśnie otrzymał od pewnej kobiety. — Wygląda to przekonująco, a na dodatek jest tu opis nawrócenia, jakie po wyzdrowieniu przeżyła ta kobieta, a to przecież ważniejsze niż zdrowie ciała — lekarz nie kryje się ze swoją wiarą. Często w telewizji francuskiej uczestniczy w różnych debatach z innymi lekarzami. Ludzie ze środowiska na antenie wyśmiewają go, że zamiast zajmować się „prawdziwą” medycyną, bawi się w jakieś zabobony. — Ale zaraz po programie, już poza kamerami, ci sami lekarze podchodzą do mnie i pytają, jak dojechać do Lourdes, chcą dowiedzieć się więcej o uzdrowieniach — mówi Thellier.

Nie zostawię was sierotami...

Życie sanktuarium w Lourdes kwitnie na każdym kroku. Dwie bazyliki główne, do tego podziemna bazylika św. Piusa X, mogąca pomieścić 20 tys. osób. Namiot adoracji, Droga Wody, Droga Krzyżowa, wreszcie sama grota i krany z wodą ze źródła, dla chętnych także baseny. A w pobliżu budynek z konfesjonałami, które nigdy prawie nie świecą pustkami. To też znak dla wielu pielgrzymów, którzy w swoich parafiach odzwyczaili się od widoku księdza czekającego na penitentów. Anonimowe cuda dokonują się w tysiącach spotkań ze spowiednikiem, długich rozmowach, cichej i wspólnej modlitwie.

Anonimowe cuda dzieją się także poza sanktuarium. Siostra Klaudia przyjmuje nas w domu, w którym mieszka z bezdomnymi i azylantami. Właśnie przygotowują śpiewy na wielkanocną Mszę w więzieniu. Zaczęło się od Jeana, bezdomnego, który 30 lat spędził na ulicach Lourdes. Siostra Klaudia była wtedy dyrektorką domu Polskiej Misji Katolickiej w Lourdes. — Przyjeżdżali tam różni ludzie, a ja zawsze miałam jakieś ciągoty do tych, którzy wydawali mi się bardziej zagubieni, nie za bardzo trzymali się reszty — opowiada. Jeana spotkała na ulicy i zaprosiła do domu.

— Na początku uciekał, ulica była jego światem. Potem został, ale spał przy otwartych drzwiach i oknie. W końcu udało się wynająć ten dom i fama się rozeszła po środowisku — siostra śmieje się ze swoich „szalonych” projektów.

Kiedy Jean zmarł, na pogrzeb przyszło niemal całe miasteczko, a burmistrz usiadł w ławce z wiernymi. — Dla mnie Jean był prorokiem — Klaudia pokazuje nam urnę z jego prochami, którą przechowują w kaplicy. — Ale dlaczego przyjechał właśnie do Lourdes? — pytam. — Później przyznał mi się, że chciał spełnić pragnienie swojej matki, która obiecała sobie odbyć tę pielgrzymkę. Nie zdążyła, bo za wcześnie zmarła. Jean chciał to zrobić za nią. — I został tu 30 lat? — Chcieli go zabrać na wojnę do Algierii, wtedy odrzucił wszelki system i wybrał ulicę. Ale nigdy nikogo nie skrzywdził —
s. Klaudia pokazuje zdjęcie swojego świętego.

— Wie pan, tutaj cały czas dzieją się cuda i wierzę, że to miejsce, Lourdes, ciągle żyje. Kiedyś przyjęłam Chorwata, który uciekł z kraju. Jego matka nie chciała go znać. Pisał do niej listy, ona milczała. I nagle którejś nocy podjechała tu taksówka. Wysiadła starsza kobieta, Chorwatka, zapytała o syna. Przegadała z nim całą noc. Później musiała wracać. A Chorwat zmarł 2 tygodnie później. I to nie są cuda?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama