Kartki z Bretanii

Szlakiem turystyczno-pielgrzymkowym do ... St Servan i innych miejscowości w Bretanii

Krzyczą mewy. Sfruwają pomiędzy namioty, żebrzą, by rzucić im coś do jedzenia. Rosa poranna i zapach morza.

Niedzielnym, rześkim porankiem idę do kościoła St-Croix w St-Servan. W świątyni miła atmosfera. Wszyscy się znają. Kapłan przed nabożeństwem podaniem ręki wita się ze wszystkimi. Parafianie aktywnie uczestniczą w nabożeństwie i wielu z nich pomaga a to w tym, a to w tamtym. Dyrygentka, ślicznie gestykulując, poddaje ton przed zbiorowym śpiewem, niektóre fragmenty śpiewa chórek parafialny, i wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce.

Nazajutrz półwysep Cap Frehel. Wokół morze wody i morze wrzosowisk. Tam dwie dominujące barwy: fiolety wrzosów i wrzośców oraz moc żółtości kwiecia, a żółtość to ogromna; nie wiem jak się ta roślina nazywa. Wydaje się być odmianą janowca, mocno skarlałą. I jeszcze barwa zieleni. I błękit morza. I niebo. Mariaż cudowny. Słońce lekko przymglone, wietrzyk. Na parking zajeżdża niemiecki autokar. Przewodnik objaśnia. Potem turyści zbijają się w kupkę i cichutko śpiewają. Uroczo. Przypominają mi się inne śpiewy tego rodzaju. Niemcy w tym celują. Spotykałem Niemców śpiewających cichutko na szczycie Kościelca w Tatrach. I na cmentarzyku na wysokim wzgórzu koło San Miniato we Florencji.

Nieopodal miasteczka Paimpol, po bretońsku zwanego Pempoul, stoi na wzgórzu Croix des Veuves. W przeszłości Pempoul był ważnym portem rybackim, z którego na dalekie morza w lutym wyruszała rybacka flotylla, by łowić wieloryby na wodach wokół Islandii. Przez kilka miesięcy, czasem aż do września, okolicę zamieszkiwali tylko starcy, kobiety i dzieci. Kobiety wyczekiwały powrotu swoich mężczyzn, ojców, mężów i synów. Tutaj właśnie, gdzie wznosi się smukła kolumna, na której szczycie znajduje się to, co jeszcze zostało z krzyża i z kamiennej figury, którym czas, wiatr i deszcze zabrały kształty. Croix des Veuves to Krzyż Wdów. To w tym miejscu i z tego wzniesienia kobiety wypatrywały powrotu swoich mężów. Tu się dowiadywały, że mężowie nie powrócą, bo ich ciała zabrało morze, że już są wdowami. W pobliskiej wiosce Perros-Hamon jest granitowy kościółek z roku 1770, a w jego kruchcie tablice i wota z tymi śmierciami na morzu związane i długa lista ofiar morza. Od Krzyża Wdów widok na skaliste brzegi. Akurat jest czas odpływu i skalne wysepki, a są ich dziesiątki, wreszcie wydobyły się z wody. Światło jest dramatyczne, wszystko tonie w ciemnych brązach, a niebo i morze są szare. Ten wyrazisty obraz nieprędko da się wymazać z pamięci.

A gdy zawędrowałem nad Atlantyk, dopadła mnie jesień. Topole traciły już liście i słychać było ich szelest, gdy opadały na ziemię. Zrobiło się chłodno. Wiał wiatr od odległego o dwa i pół kilometra Atlantyku. Jednak słońce wciąż przygrzewało rozkosznie. I dzień był rozkoszny, spędzony w bretońskiej Kornwalii. Widok na morze wymuszał szacunek. Zagłębiałem wzrok w oceanie, wpatrując się zarazem w odległy horyzont. Nawet nie wiedziałem, o czym myślałem. Zapewne o niczym. Słuchałem szumu fal, krzyku mew, mrużyłem oczy, gdy raziło już nisko znajdujące się słońce, ot, zwyczajnie, po prostu byłem. Wcale niemało...

Przyjechałem do Kornwalii, aby odwiedzić kościółek Notre-Dame-de-Thonoen i obejrzeć bretoński „pardon”. Wielu zdjęć się naoglądałem i tekstów naczytałem, w kalendarze imprez i uroczystości napatrzyłem, by przy okazji bytności w Bretanii natrafić na „pardon”. Na zdjęciach widziałem kobiety z feretronami, w wysokich czepcach, barwnie ubrane, a na reprodukowanych w książkach starych obrazach podobnie, w łodziach rybackich, na morzu, w uroczystej tu i tam procesji. „Pardon” w Notre-Dame-de-Thonoen okazał się być zwykłym odpustem. Żadnych ludowych strojów kornwalijskich. Stare, wiejskie kobiety nadjeżdżały w swoich samochodach i przyprawiały oglądających o dreszcz emocji: czy parkując, uderzą w inny samochód czy nie uderzą. Ondulowane włosy prosto od fryzjera. Odzież miejska. I tylko twarze zdradzały chłopskie pochodzenie. Po nabożeństwie panowie obstąpili odpustowy kiosk z winem. Obok stał ruchomy, odpustowy sklep na ciężarówce, boczna ściana uniesiona w górę ukazywała sklepową ladę wypełnioną plastikowymi karabinami, czołgami i lalkami Barbie. Nikt niczego nie kupował. Zaczął mżyć deszczyk, na szczęście trwało to tylko przez kilka minut.

Msza św. odbywała się na świeżym powietrzu, u stóp piętnastowiecznego kościoła i kamiennej, granitowej kalwarii bretońskiej. Ta kalwaria jest najstarsza w Bretanii, powstała w latach 1450—60. Obiegają ją dwa fryzy, jeden obrazuje dzieciństwo Jezusa, drugi Chrystusową mękę. Znawcy podkreślają oryginalność stu znajdujących się na tej kalwarii rzeźb. Część z nich jest bardzo zniszczona.

Modlitwy były w języku bretońskim, francuskim i po łacinie, a celebrans serdeczny, bezpośredni, komunikatywny. Podobno Walijczycy rozumieją się dobrze z Bretończykami. Oba ich języki mają źródła celtyckie. Bretoński od jakiegoś czasu wraca do łask, lecz jeszcze przed II wojną światową władze francuskie prowadziły bolesną dla Bretończyków akcję wybijania z głowy regionalnej odmienności Bretonii. To, co działo się w szkołach, przypominało najgorsze wzory bismarckowskiej germanizacji z Poznańskiego i rusyfikacji w Prywislańskim Kraju. Uczeń, przyłapany w szkole na posługiwaniu się bretońskim, otrzymywał od nauczyciela drewnianą krowę, którą musiał nosić dopóty, dopóki nie doniósł na jakiegoś swego kolegę, mówiącego w szkole po bretońsku, i wtedy ów w noszeniu hańbiącego znaku go zastępował.

Teraz odnotowywałem teksty bretońskie ze śpiewniczka, jaki uczestniczącym w nabożeństwie rozdawały dwa małe aniołki — służące potem do Mszy św. dwie urocze dziewczynki w białych albach.

Ni ho salud gand karantez
Rouanez ar zent hag an elez.
C'hwi a zo benniget, O pia!
Hag a hrasou karget, 
	Ave Maria!

Po południu ostatnie odwiedziny wybrzeża Atlantyku. Było chłodno, pogodnie, pięknie i niedzielnie. Plaża ogromna, a ludzi niewielu. Po nadmorskim, mokrym piasku, ciągnięci przez latawcowy żagiel na długiej lince, mknęli młodzieńcy, siedzący w gokartach. Starsi panowie rzucali „boules”. A nieco dalej trzy latawce udanie tańczyły na wietrze. Nieopodal wnusia bawiła się z dziadkiem, cieszyła się, podskakiwała, coś wołała, machała rączkami. Tuż nad wodą wędkarze zatknęli wędki w piach, a linki zarzucili daleko w morze. Betonowe resztki bunkrów wojskowych umocnień sterczały z piasku (hitlerowskie?). Atlantyk szumiał.

Nadeszła pora na powrót. Do domu, do Polski.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama