Pragnę, byśmy - Ty i ja - nauczyły się, jak nie ulegać wpływom wewnętrznych wzburzeń, jak nie pozwalać, by nasze nastroje zależały od pogody
stron: 240
format: 130 x 210
ISBN 978-83-7485-172-5
Wydawnictwo Bratni Zew
Napisałam te strony dla Ciebie, która jeszcze szukasz bratniej duszy, dla Ciebie, która wkrótce wychodzisz za mąż, i również dla Ciebie, która jesteś już żoną.
Pisząc je, myślałam o Tobie, która jesteś niepoprawną romantyczką, a w małżeństwie szukasz Twojego marzenia o szczęściu i w nim chcesz je realizować.
Ja też, obok Ciebie, chcę się z tej książki czegoś nauczyć.
Bardziej kochać, kochać na serio.
Pozbyć się tego, co oddala i dzieli, a wzmocnić to, co zbliża i jednoczy.
Chcę nauczyć się sztuki kochania, uśmiechając się do czyichś słabości, a z własnymi obchodząc się surowo; patrząc z miłością na niedomagania drugiego, a bezkompromisowo na swoje osobiste.
Pragnę, byśmy – Ty i ja – nauczyły się, jak nie ulegać wpływom wewnętrznych wzburzeń, jak nie pozwalać, by nasze nastroje zależały od pogody.
Abyśmy potrafiły w nieporozumieniach gasić złość balsamem rozsądku, a gorycz rozczarowań – balsamem przebaczenia.
Byśmy były zdolne zasypać dumę w okopach niezgody, ażeby w powstałych na nich bruzdach na nowo rozkwitła miłość.
Jeśli utrzymamy w ryzach serce, za każdym razem, kiedy oszukuje i zdradza, a opatrzymy, kiedy czuje się zranione; jeśli ból szarych dni owiniemy bandażem nasączonym wspomnieniami dni szczęśliwych i wielką nadzieją, że te ciemne w przyszłości dadzą początek znów radosnym, będziemy mogły sprawować nieograniczoną władzę nad teraźniejszością i mieć pewność, że gdzieś tam, ponad chmurami, wciąż bije blask pogodnego nieba.
Czuć się rozumianą, szanowaną, kochaną; mieć u boku mężczyznę ciągle zakochanego, więc uważnego i wyrozumiałego – tego z pewnością każda kobieta pragnie od swego męża.
A mężczyzna, czyż każdy nie szuka w żonie właśnie kobiety, którą będzie kochać, której można ufać, i która wypełni jego serce radością?
To „zapotrzebowanie” i „oferta” tak doskonale sobie odpowiadają, że małżeństwo powinno być „interesem” życia, rodzajem love boat, płynącego w daleką podróż statku miłości, na który można się zaokrętować mając pewność, że będzie to rejs szlakami szczęścia.
Tymczasem, spoglądając na dane, jakie mamy w zasięgu ręki, widzimy, że rzeczywistość znacznie różni się od tego założenia; fakty mówią nam coś przeciwnego.
„Przemysł ślubny” przechodzi w dzisiejszych czasach kryzys. We Włoszech co cztery minuty jedna para zaczyna separację. Bardzo maleje też liczba tych, którzy decydują się nałożyć sobie na palce obrączki, mimo że się kochają.
Krótko mówiąc, trwałość związku małżeńskiego ma tendencję spadkową, co nie odpowiada logice „rynku”.
Wydaje się, że zawarcie małżeństwa nie przynosi wysokich dochodów w postaci szczęścia, choć to perspektywa ich zdobycia podsyca nadzieje dwojga młodych zakochanych. Mężczyzna i kobieta, wygłaszający owo „Tak, dopóki śmierć nas nie rozłączy”, spodziewają się właśnie dużych zysków płynących z wzajemnej miłości, skoro już teraz po części zakosztowują ich smaku.
Przegrane zakłady, zawiedzione oczekiwania. Żeby uniknąć gorzkiego rozczarowania, zdaje się wręcz, że może lepiej nie planować ślubu; może lepiej, by serce w ogóle nie wykonywało tego mega-skoku w małżeństwo.
Zdecydowanie bardziej opłacalne wydaje się być stawianie na inne formy związków, krótko i średnio terminowych, o bardzo niskim współczynniku ryzyka, dających możliwość wycofania się i wyjścia cało z ewentualnej opresji w jakimkolwiek momencie, broniąc tego kapitału, o który naprawdę chodzi – siebie samego.
Nie trzeba nawet fatygować się statystykami, ażeby uświadomić sobie, że przez „rynek miłości” przechodzi „czarna jesień”.
Spoglądając na niewielki fragment przekroju otaczającego mnie społeczeństwa, zdaję sobie sprawę, że w ciągu kilku lat widziałam sporo tonących małżeńskich łodzi, idących na dno, w otchłań ogromnego cierpienia.
Pary przyjaciół, krewnych, znajomych. Dwoje ludzi odwracało się do siebie plecami, jak dwoje nieznajomych, albo jeszcze gorzej – wbijało sobie w nie sztylety, niczym zagorzali wrogowie.
A wcześniej wszyscy oni ślubowali sobie wieczną miłość. Wszyscy tak wyraźnie widzieli w drugim drogę własnego szczęścia, że aby „wsiąść na pokład statku” wyruszającego w ową cudowną podróż miłości, poświęcili nie tylko czas i pieniądze, ale całe swoje życie.
Jednakże, po raczej krótkim okresie czasu, ich związki, bardziej niż okręty z niezapomnianego rejsu, przypominały stare, dryfujące tankowce. Enta iskra – i wszystko leciało w powietrze.
Mała, nieznacząca nic iskierka wystarczała, by wzniecić ogień w środowisku, które przemilczenia, nieporozumienia i niedomówienia zdążyły już uczynić bardzo łatwopalnym.
Widziałam otchłań, jaka się tworzyła wraz z nieubłaganym staczaniem się w przepaść małżeństwa, wciągającą ludzi i rzeczy, a pierwszymi ofiarami tych okropnych katastrof, bez możliwości wypłynięcia na powierzchnię, byli sami małżonkowie. Jako przyjaciółce, krewnej lub tylko zwykłej znajomej często przychodziło mi słuchać ich zwierzeń czy gwałtownych słów dających ujście emocjom.
Bez różnicy, czy chodziło o pary młode czy weteranów, mieszkających na Sycylii czy w północnym Trentino – wszyscy mieli te same problemy, te same nieporozumienia.
Pary różniące się między sobą, ale z tymi samymi objawami choroby. Od każdej kobiety słyszałam powtarzające się identyczne zdania: Myśli tylko o sobie i o swojej pracy, nie słucha tego, co mówię. Jest kompletnie nieobecny, mało czasu poświęca rodzinie. W domu nawet palcem nie ruszy. Chciałabym, żeby w intymnych momentach inaczej się zachowywał.
Również mężczyźni powtarzali ten sam refren: Ciągle jest zdenerwowana, kiedy wracam, zawsze jest coś, co chce mi wytknąć. W łóżku nie daje się dotknąć. Zajmuje się tylko dziećmi.
Czasami przyczyna oddalenia podawana przez obojga brzmiała lapidarnie: niezgodność charakterów.
Obecność kogoś niewygodnego, trzeciego, kochanka wprowadzającego w związek zamęt, prawie nigdy nie była bezpośrednim powodem rozpadu, lecz tragiczną konsekwencją serii zaniedbań obu stron.
„Dyżurny rozbijacz” rodziny, on czy ona, był tylko wygodnym winnym, oskarżanym razem z partnerem, a służył do zamaskowania głębszych dolegliwości i osobistej odpowiedzialności również tego małżonka, który padał ofiarą zdrady.
Dlaczego ludzie, którzy tak bardzo się kiedyś pokochali, doszli do momentu rozstania? Jakie były prawdziwe powody, poza oficjalnie podawanymi, dla których ich miłość wygasła, doprowadzając do dramatycznego zatonięcia ich statku?
Nie jestem psychologiem ani ekspertem w terapii małżeństw, ale żeby pomóc koleżance albo komuś z rodziny lub aby powiedzieć coś pocieszającego sąsiadowi, zadawałam sobie bardzo często te pytania.
Zawsze byłam zdania, że kiedy szuka się rozwiązań i środków zaradczych, trzeba przyjąć zasadę dobrego kryterium: ażeby znaleźć sposób na to, jak stawić czoła i rozwiązać problemy, najpierw należy się zapytać dlaczego te problematyczne sytuacje w ogóle zaistniały.
Zdarzało mi się czasem znaleźć pierwsze symptomy takiego złego stanu również w swoim małżeństwie. Porównywałam wówczas różne znane mi drogi wyjścia i różne środki użyte także przez inne pary, cieszące się zdrowym małżeństwem.
Składając razem kawałki historii związków mniej szczęśliwych od mojego i przykłady innych pozytywnych przypadków, w każdym z nich kopałam tak długo, aż dotknęłam wspólnych korzeni identycznych problemów różnych ludzi.
W historiach tych par, w których miłość wyparowała albo już niedużo do tego brakowało, ścieżką dźwiękową towarzyszącą ich rejsowi przez życie we dwoje był ten sam leitmotiv.
Otóż, pojawiała się u nich jedna z następujących podstawowych wad:
– niedojrzałość osobowa i uczuciowa jego, jej, lub obojga;
– brak głębokiej znajomości współmałżonka oraz podjętego małżeńskiego zobowiązania;
– brak wiedzy na temat odmienności partnera jako przedstawiciela innej płci;
– trudności w komunikacji lub jej brak.
On lub ona nie dorośli wystarczająco albo mieli dziecinne i lukrowane wyobrażenie o miłości. Niektórzy na początku dali pierwszeństwo zmysłowości i seksualności, ze szkodą dla prawdziwego poznania drugiej osoby. Albo też nie mieli głębokiej świadomości różnic między mężczyzną a kobietą i widzieli w partnerze więcej defektów niż w rzeczywistości posiadał. Lub jeszcze nie rozmawiali ze sobą, nie potrafili się komunikować, bądź robili to nieudolnie. Kłótniom nie było końca, a oni nie umieli wyjść sobie naprzeciw, bo jedno nie wiedziało, czego drugie tak naprawdę od niego oczekuje.
Poszukiwania przyczyn i formułowanie diagnozy dały mi możliwość zaoferowania niektórym parom skutecznej pomocy, która pozwoliła im zmienić kurs ich łodzi.
Oczywiście, w tych trudnych, lecz bardzo satysfakcjonujących misjach, pomogły mi dobre książki, uczęszczanie na spotkania o tematyce prorodzinnej, relacja z moim mężem, która rzecz jasna w ciągu czternastu lat nie była pozbawiona trudnych chwil, dobra wola zagrożonych małżonków oraz, za każdym razem, modlitwa z prośbą o pomoc najlepszego Eksperta w dziedzinie Miłości.
I nie zdaje mi się, żebym się myliła, ani też nie obawiam się kontry ze strony jakiegoś wybitnego znawcy tematu, jeśli stwierdzę, że prawie wszystkie małżeństwa toną z tych przyczyn, które wymieniłam powyżej.
Są to prawdziwe komórki rakotwórcze, wystawiające na ryzyko życie pary. Dolegliwości, które, jeżeli na czas nie zostaną uleczone, powodują nieodwracalne w skutkach zranienia.
Oto dlaczego zdecydowałam się napisać dla ciebie tę książkę. Ważne jest, żebyś miała świadomość ryzyka, jakie niosą postępujące powoli ale nieubłaganie zwyrodnienia, żebyś potrafiła rozpoznać ich symptomy.
Ponieważ, jeśli uda ci się zrozumieć negatywne mechanizmy dające początek tarciom, potęgowanym przez konflikty prowadzące do rozstania, nie tylko będziesz umiała zapobiec eksplozji, kiedy pojawi się w twoim małżeńskim życiu, ale też będziesz potrafiła się przed tym zabezpieczać, wzmacniając i stymulując pozytywne posunięcia, które – przeciwnie – scalają związek.
Trzeba pobudzić limfę życia, która karmi i utrzymuje w ciągłej świeżości miłość, zamiast pozwalać jej się kurczyć aż do ostatecznego obumarcia.
Jeżeli pójdziesz za małymi radami zawartymi w tej książce, będziesz w stanie we właściwej chwili nałożyć substancję „przeciw rdzy” na nadgryzione miejsca, sprawiając, że wasz dalekobieżny statek nie zmieni się w ponton zdatny jedynie do krótkich przepraw lub w łajbę dryfującą na wietrze.
opr. aś/aś