Miłość plus

Jak odbieramy rodziny wielodzietne? O stygmatyzacji, która boli.

Jednym z tematów, jaki powrócił ostatnio do rozmów, dyskusji, programów i wszelkiego rodzaju artykułów, jest aborcja. Stało się to w dużej mierze za sprawą filmu „Nieplanowane”, który poruszył kwestię istnienia i działania klinik specjalizujących się w „planowaniu rodzicielstwa”.

Wiele zostało powiedziane i napisane w ostatnich tygodniach na ten temat. Bez powielania, udowadniania, kto ma rację i dlaczego, sięgam głębiej i chcę pokazać mały element rzeczywistości budowania szacunku do życia. Uwrażliwić na sferę, która teoretycznie wydaje się bez powiązania, a jednak ma te same korzenie.

Na Mój obraz i podobieństwo

Wielodzietność. Można się oburzyć na myśl, że ktoś próbuje porównywać wagę problemu aborcji do kwestii wielodzietności. Nie w tym rzecz. Nie będzie porównywania, lecz dowód na to, że w jednym i drugim przypadku dziecko dość często postrzegane jest jako problem. Do tego poprzez nasze niewinne reakcje, cięte komentarze, grymasy twarzy stajemy po stronie tych, którzy nie darzą życia należnym szacunkiem i nie wierzą, że każdy człowiek ma wielką wartość. Bez względu na wiek, umiejętności czy status społeczny ma godność nadaną przez Boga, który stwarza człowieka na obraz i podobieństwo samego siebie! Jeśli ktoś zaistniał, jeśli dziecko zostało poczęte - Bóg tego zapragnął!

Jak odbieramy rodziny wielodzietne? Co myślimy, widząc na ulicy czy w przychodni rodziców z kilkorgiem dzieci? Jak reagujemy na wieść o piątej ciąży siostry lub sąsiadki? Ile razy zdążyliśmy przeliczyć dzieci na pieniądze z rządowego programu? Czasem umywamy ręce zdaniem: „Ja nie mam nic wspólnego z aborcją!”, ale może warto zadać sobie trud i pomyśleć, czy rzeczywiście robimy wszystko, by budować na ziemi cywilizację miłości?

Nietrudno zauważyć stygmatyzację rodzin wielodzietnych w dzisiejszym świecie, jako że obrazy z nimi związane, podsuwane przez współczesne media, często są bardzo krzywdzące. Zwykle pojawiają się bowiem przy tematach bezrobocia, szerzącego się alkoholizmu, dysfunkcyjnych rodzin, konkubinatów. Wyraziste i zarazem krzywdzące skojarzenia budują w społeczeństwie pewną postawę, w której coraz wyraźniej odczytujemy znak równości stawiany pomiędzy pojęciami „wielodzietność” i „patologia”. Często od razu pojawia się szablon: dużo dzieci, ubóstwo, zaniedbanie, nieporadność życiowa rodziców.

Piękne świadectwo

Kiedy posługujemy się pojęciem „rodzina wielodzietna”, odwołujemy do znanego powszechnie zjawiska socjologicznego, które zostało nawet określone w polskim prawie. Mamy wówczas na myśli rodzinę wychowującą troje lub więcej dzieci. I choć obecnie model 2+3 nie dziwi nikogo, to już małżeństwo z piątką czy szóstką dzieci należy raczej do rzadkości. Starsze pokolenia bywają tym zdziwione, czasem nawet zgorszone, ponieważ dawniej duże rodziny były zjawiskiem zupełnie naturalnym. Jeszcze w okresie 20-lecia międzywojennego rzadko pojawiało się pojęcie wielodzietności i - co ciekawe - nie niosło ono pejoratywnych skojarzeń. Posiadanie dużej ilości dzieci traktowano wtedy jako przejaw zdrowego rozsądku i zapewnienie rodzicom wsparcia na starość. Bezdzietność natomiast nie była już odbierana jako przekleństwo czy kara Boża, jak miało to miejsce za czasów opisywanych w Biblii, ale jako swoisty egoizm, ewentualnie przejaw stanów chorobowych. Współcześnie obserwujemy wywrócenie do góry nogami kwestii postrzegania rodziny i daru rodzicielstwa. Coraz częściej zapominamy, że „małżonkowie jako rodzice są współpracownikami Boga-Stwórcy w poczęciu i zrodzeniu nowego człowieka” (św. Jan Paweł II, List do Rodzin, 1994 r.). To nie oni ze swojej mocy dają życie, ale przekazują to, co dane zostało z mocy Boga. Tak pojmowane rodzicielstwo nie przelicza dzieci na pieniądze, nie prześciga się w stosowaniu coraz to nowszych i skuteczniejszych środków antykoncepcyjnych, nie staje się patologią. Takie rodzicielstwo jest pięknym świadectwem spalania się w miłości, wzrastania dobrem, przekraczania własnych egoizmów. I choć pojawiają się trudności, są ciąże nieplanowane, komplikacje zdrowotne napawające strachem, problemy finansowe, to - jak wszędzie w życiu - otwartość i współpraca z Panem Bogiem sprawiają, że kolejne dzieci, mimo różnorakich zawirowań rodzinnych, rodzą się w atmosferze miłości i w niej wzrastają.

Osąd czy sąd?

Obecnie społeczeństwo odzwyczaiło się niejako od dużych rodzin. Kiedy młode małżeństwo dzieli się nowiną o pierwszej ciąży, zbiera gratulacje, zachwyty, dobre rady. Dziadkowie dumnie przekazują wieści swoim znajomym, obkupują nienarodzonego jeszcze wnuka ubrankami, zabawkami. Wnuk staje się centrum ich życia, przewraca do góry nogami priorytety. I wprost proporcjonalnie do upływu czasu narasta stężenie pytań do młodych rodziców: kiedy drugie dziecko; najlepiej jeszcze brakująca płeć do kompletu - braciszek i siostrzyczka. Ale gdy to samo małżeństwo chwali się nowiną o trzecim dziecku, dość często z otoczenia dostaje sygnały raczej współczucia niż radości. Każde następne dziecko odbierane jest jako dziwactwo, niedzisiejszy wymysł. Dochodzi do tego, że ludzie boją się podzielić swoją radością, czyli oczekiwaniem na kolejnego potomka. Wolą nie wystawiać się na przykre komentarze, pełne litości spojrzenia, rady dotyczące skutecznej antykoncepcji. Nie chcą, by opinie i poglądy innych przygniotły budzącą się radość albo wzbudziły poczucie winy i lęku. Bo coraz częściej ludzie zupełnie obcy roszczą sobie prawo do pytania wprost: „Ale planowaliście to dziecko?”.

Oddajemy im głos

Młoda kobieta oczekująca czwartego dziecka opowiada, że jej mama, kiedy usłyszała tę nowinę (która dla samych małżonków okazała się trudna, bo różnica wieku między dziećmi była bardzo mała), obraziła się i nie odzywała przez wiele dni. Inna para wspomina, że część rodziny dowiedziała się o ich szóstym dziecku dopiero po narodzinach. Nie mieli siły i odwagi ponownie mierzyć się z tym, co usłyszeli i czego doświadczyli, oczekując piątego potomka.

Czasem pozytywny wynik testu ciążowego to grom z jasnego nieba. Bywa, że pojawia się w trudnym momencie życia. Skomplikowana sytuacja finansowa, choroba w rodzinie, niepełnosprawność starszego dziecka - to wszystko może przerosnąć, stąd tak ważne jest pocieszenie, zrozumienie i czas, by wszystko sobie poukładać w głowie i w sercu. Zamiast tego słychać: „Mówiłam, zadbajcie o skuteczną antykoncepcję a nie mnożycie się jak króliki”, „Było wcześniej myśleć o konsekwencjach”, „To już patologia!", „Polecieliście na 500+?” Takich przykładów można by mnożyć. Rodziny, którym w najbliższych numerach oddamy głos, opowiedzą nam o swoim przeżywaniu wielodzietności. Jest to równocześnie świadectwo dojrzewania w wierze i zaufaniu Panu Bogu.

AGNIESZKA CHERNIK
MAMA TROJGA DZIECI

Okiem duszpasterza

ks. Marek Andrzejuk, moderator diecezjalny Ruchu Światło-Życie i Domowego Kościoła

W swojej posłudze jako moderator Domowego Kościoła często spotykam się z rodzinami wielodzietnymi. Patrzę na nie z podziwem. W szczególny sposób zachwyca mnie mnogość relacji wewnątrz takiej rodziny, potrzeba „wychodzenia z siebie”, nieskupiania się na sobie, dzielenia się zadaniami. Rodzice sami wszystkiego nie zrobią - to też jest piękne. Muszą się dzielić zadaniami - w miarę wzrostu dzieci - a te z kolei uczą się odpowiedzialności, zaradności. W zgranej, zatroskanej rodzinie, o wielości relacji można wykrzesać dla siebie i innych multum dobra. Ono wydaje mi się jakoś proporcjonalne do tego, ile nas jest. Jednak trzeba dobrze zagrać, każdy na własnej pozycji, najlepiej, jak się potrafi. Dotyczy to mamy, taty, rodzeństwa - najlepiej bez nadrabiania za kogoś.

Daleki jestem od patologicznego obrazu rodziny wielodzietnej. Sądzę nawet, że otoczenie, pomagając rodzinom wielodzietnym (szczególnie tym z trudnościami, deficytami), przede wszystkim musi budzić w nich potencjał „drużyny”, która będzie potrafić „grać i wygrać” rozwój własny oraz wszystkich jej członków.

opr. nc/nc

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama