O integralnym wychowaniu i prawdziwym ojcostwie
ISBN: 978-83-7482-478-1
Wydawnictwo: eSPe
Rok wydania: 2012
Inspirująca wizja odpowiedzialnego, silnego i angażującego się mocno w wychowanie ojca. Wspaniały przewodnik dla rodziców, dla których ważne są wartości chrześcijańskie.
Jest nadzieja dla chuchającego rodzica, w nadziei widzi siebie cmokającego. Nie jest to może niebo, ale przecież jego zadatek na pewno!
Chuchanie i cmokanie. Chucha się na swoje, cmoka na obce, gdy się swoje odchowa. Z wychowywaniem jest jak z wojną, za którą ponoć idą chłopcy malowani, ale tylko w piosenkach. Albo jak ze wsią spokojną, wsią wesołą. Sielanki rodzinnej nigdy dość, ale tylko wtedy, gdy chuchanie ma się już za sobą. Bo jeśli właśnie się chucha, nie starcza sił na cmokanie. Tak, okres chuchania zdecydowanie poprzedza kolejny etap, którym jest cmokanie. Owszem cmoka się również, gdy się chucha, ale tylko dlatego, że w nadziei już się tylko cmoka. Zabrać chuchającemu rodzicowi nadzieję, że czas chuchania się kiedyś skończy, to sprawić, że nigdy nie będzie cmokał.
Najmniej się cmoka, gdy trzyma się w domu wymagającego chuchania niemowlaka. Już w pierwszych dniach, a najdalej tygodniach ten, na widok którego babcie i sąsiadki cmokają, nabywa zdolności do wymuszania na rodzicach chuchania permanentnego – kosztem braku cmokania, coś za coś. Niby śpi, ale właściwie czuwa, i jeśli chcieć go odłożyć na chwilę do łóżeczka (to ta drewniana klatka, która staje się niepotrzebna, bo dziecko i tak wyląduje przy mamusiej piersi – odebranej tatusiowi na czas dłuższy – w łożu małżeńskim), obudzi go nawet ruch jego własnej ręki spadającej na prześcieradło albo nawet przypadkiem wydobywający z jego niemowlęcego gardła dźwięk.
Chuchający musi oczywiście wykształcić jakąś godną formę poddania się (o, już macha białym pampersem), skoro o wygranej mowy być nie może. Chwilkę da się chodzić na palcach bez malca, ale właśnie już się obudził i trzeba go będzie nosić, jak kiedyś nosiło się papieża w lektyce. Dalecy od cmokania rodzice wieszają go na haku bioder (mamusie gotujące obiad) czy spacerują po „spacerniaku” małometrażowego mieszkanka (znudzeni tatusiowie), bo „pogoda pod niemowlakiem”, minus piętnaście na dworze. Modlić się, chuchając, i nie rozpraszać się cmokaniem – śpi jak aniołek, aż się chce zacmokać (byle go nie obudzić) – można się tego nauczyć, gorzej z kąpaniem się czy zmywaniem naczyń, albo z ratowaniem domu zabałaganionego przez starsze rodzeństwo.
Gdybyż jeszcze ta przeklęta ewolucja nie ogoliła naszym przodkom włosów, tak żeby mały wiecznie niedopieszczony mógł jak zwinna małpka chwytać się maminego czy tatusiowego owłosienia... Niestety, pozostają tylko sztuczne twory w rodzaju nosidełka – ani to wygodne, ani bezpieczne dla kręgosłupa (chucham, chucham...). Gdybyż ta ludzka kultura nie wyewoluowała tak dalece, że wszystko musi być arcyczyściutkie, włącznie z pupką niemowlęcą, i pachnące jak skóra niemowlaka po kąpieli tak intensywnie (kąpię, kąpię...), że wodzi na pokuszenie wszelkiego rodzaju alergie. Ach, gdybyż ten mały nie był człowiekiem, proces nauki trwałby szybciej, i zaraz by biegał, i zaraz by porozumiewał się nie ludzką mową co prawda, ale jakimś rykiem, a nie – jak teraz – płaczem.
Kłębią się więc w głowie tatusia różne nieludzkie myśli. Za dużo tych ćwiczeń ascetycznych, tego ciągłego przewijania, noszenia, kąpania, karmienia. Ale kiedy tatuś przemedytuje już swoje frustracje w rytm mantry spacerowania zgodnie ze wskazówkami zegara (niezgodnie się nie da, czas sprzyja na szczęście rodzicom) po pokoju, wtedy Chrystus obecny przecież w tym małym wychuchanym dziecku zaczyna w rodzicu pracować. Przygotowuje go do przyszłego cmokania, bo przecież Kohelet się nie mylił, na wszystko jest czas pod słońcem lampy: jest czas chuchania, jest czas cmokania. Gdyby nie ta nadzieja, trzeba by powtórzyć za autorem bądź co bądź natchnionym, że „marność nad marnościami i wszystko marność” (Koh 1,2).
Tak, brak nadziei zabiłby rodzica. Ten kontakt (chuchającego z oczekującym chuchania) byłby niekończącym się nigdy procesem pozbawionym oczekiwania na to, że przyjdzie czas cmokania. Istne piekło na ziemi, bo przecież na czym innym, jeśli nie na braku nadziei polega rzeczywistość piekła? Oszczędna w swoich opisach piekielnej rzeczywistości św. Faustyna (ta od Bożego Miłosierdzia) pozostawiła jednak kilka wstrząsających, że aż ciarki idą po duszy, informacji o mękach piekielnych. W dzienniczkowym ujęciu można by biblijne określenie „robak ich nie umiera i ogień nie gaśnie” uznać za próbę opowiedzenia tej świadomości, która towarzyszy potępionemu; świadomości, że jego stan nigdy się już nie zmieni 1.
Więc może w piekle dusze podejmują się wiecznych ćwiczeń ascetycznych, tyle że już bez szans, że doprowadzą je one kiedyś do Boga? Może chuchają, ale z tą przerażającą świadomością, że nie będzie im dane zacmokać? Na szczęście Boże Miłosierdzie bierze górę nad rodzicami, jest więc nadzieja dla chuchającego rodzica, w nadziei już jest zbawiony i widzi siebie cmokającego: najpierw nad pierwszym uśmiechem wychuchanego, potem nad raczkującym czy sepleniącym pierwsze słowa bobasem. Nie jest to może niebo, ale przecież jego zadatek na pewno! Są to jakieś pierwociny wiecznego cmokania.
Odsłania się rąbek tajemnicy drugiej osoby. Od tej pory już nigdy nie będzie jej można traktować jak maskotkę, ale zawsze jak człowieka.
Być może dziecko nigdy nie było maskotką czy ludzkim zwierzątkiem hodowanym w domu. Ale przecież w którymś momencie i tatuś dochodzi do zrozumienia tego, czego mamusia miała poczucie już wcześniej, a najpewniej od początku. Oto twoje dziecko okazuje się być naprawdę nie maskotką czy ludzkim zwierzątkiem hodowanym w domu, ale kimś innym; innym nawet od ciebie, rodzicu, kimś drugim, prawie obcym... Przestaje być maskotką, którą przytulasz, gdy masz na to ochotę – teraz to dziecko decyduje, kiedy potrzeba mu kontaktu z tatusiem. Dłużej już nie jest zwierzątkiem hodowanym w domu, które się żywi i którego nieartykułowanych, choć przypominających ludzkie, dźwięków się wysłuchuje (zwykle nasilają się wraz z głodem). Teraz mówić zaczyna do rzeczy, niemalże jak człowiek; można już dopatrywać się śladu logiki w tym, co do tej pory było jedynie paplaniem.
Prawdziwy przełom następuje wtedy, gdy odgłosy wydawane przez do tej pory papużkę hodowaną w domu, stają się nie powtarzaniem tego, co się słyszało z ust tatusia czy mamusi, ale służą wyrażaniu własnych przemyśleń. Nie musi tu chodzić o nic wielkiego, ważny jest sam fakt, że rodzic nie spodziewał się po tym „żyjątku” tego, co dane mu było usłyszeć. W przypadku mojego dziecka moment hominizacji wyrażony został zdaniem: „Tato, daj poduszkę”, przy czym chodziło o to, żebym poduszkę przyniesioną z innego pokoju położył na miejscu wskazanym przez córkę.
Tylko tyle? – mógłby zapytać czytelnik. Aż tyle – odpowiedziałbym. Po pierwsze to stworzenie ma swoje łóżko i że jest świadome, że to jego łóżko i że inni mają świadomość, że to jego łóżko. Po drugie wie o czymś, o czym nie wie tatuś – że poduszka ma być położona na łóżku, w takim oto, a nie innym, miejscu. I po trzecie, że wydaje polecenie własnemu tatusiowi – rozmawia z nim jak równy z równym. Minął więc czas wydawania własnemu dziecku zarządzeń, teraz obowiązują nowe zasady: każdy może mieć do powiedzenia coś, z czym druga strona musi się liczyć.
Odsłania się rąbek tajemnicy drugiej osoby w pozornie niewinnym zdaniu, a raz odsłonięta rzeczywistość, która wychynęła, nie da o sobie zapomnieć już nigdy. Od tej pory dziecko będzie traktowane nie jak maskotka czy ludzkie zwierzątko hodowane w domu, ale jak człowiek. Już zawsze będzie kimś innym od rodzica, kimś drugim, w jakimś sensie obcym. A ten drugi zawsze jest wymagający – nie wolno go poniżać, trzeba liczyć się z jego zdaniem jak ze swoim. Jednym słowem: trzeba go traktować poważnie, jak człowieka.
Kobiety w dobrej wierze oczekują od mężczyzn takiego stylu działania, który uznają za najlepszy. A jednak wydaje się, że w tej postawie kryje się pewnego rodzaju poczucie wyższości.
Zapomniane, czy nawet świadomie niwelowane różnice antropologiczne między mężczyzną a kobietą, a tym samym również między ojcem a matką, uderzają dziś w płeć słabszą, przy czym za taką uznać należy, wbrew obiegowym opiniom, płeć męską. Przynajmniej jeśli chodzi o to, co dotyczy prowadzenia domu czy spraw rodzinnych. Zwykła obserwacja dostarcza aż nadto dowodów na to, że kobiety łatwiej radzą sobie z codziennymi obowiązkami tego rodzaju. I choć nie należy zbyt szybko usprawiedliwiać męskiego wycofywania się ku innym, pozadomowym zajęciom, to przecież uczciwie trzeba przyznać, że jedną z przyczyn takiego stanu rzeczy jest męska nieporadność w sprawach domowych.
Natura kobiety nie znosi próżni – można by rzec, trawestując znane powiedzenie. A im bardziej wycofany mężczyzna, tym bardziej aktywna kobieta. Im większe poczucie niższości tatusia w stosunku do mamusinej wrażliwości wychowawczej, tym mniejsze zahamowania mamusi w stosunku do wychowywania tatusia. I koło się zamyka, i koło się kręci...
Mniej lub bardziej uświadomione oczekiwania, że tatuś będzie radził sobie tak doskonale jak mamusia, że skoro mamusia może zajmować się tym i tamtym, to i tatuś poradzi sobie z tym i tamtym, są w gruncie rzeczy oczekiwaniem, że tatuś stanie się drugą mamusią. Otóż − nie stanie się, nawet jeśli to i owo wykona niewiele gorzej od mamusi.
Bo do tego i owego – jeśli pamiętać o uwarunkowaniach antropologicznych, tj. różnicach między płciami – bliżej jednak mamusi niż tatusiowi. Jedynym rozwiązaniem byłoby pozwolić tatusiowi być tatusiem i wypełniać tę rolę w taki sposób, jaki podpowie mu „instynkt ojcowski” (a co, nie ma takiego?). W przeciwnym razie nie należy się dziwić jego dezercji z pola walki, gdzie jest bombardowany mamusinym sposobem wychowywania.
Oczywiście zakładam, że kobiety w dobrej wierze oczekują od mężczyzn takiego stylu działania, który uznają za najlepszy. Niemniej wydaje się, że w tej postawie kryje się pewnego rodzaju − raczej nieuświadomione, ale jednak – poczucie wyższości kobiecej wrażliwości wychowawczej nad męską.
Nieraz dochodzi do takiej patologii, że pełna szlachetnych intencji mamusia tak dominuje w domu nad tatusiem, że ten staje się właściwie niepotrzebny. Ale dobrymi intencjami jest piekło wybrukowane. Tak postępujące kobiety przypominają modliszki, które odnóżami złożonymi jak do modlitwy chwytają męską ofiarę, aby następnie ją zjeść. Najgorsze jest to, że nierzadko wycofanie się z życia rodzinnego jest tatusiowi na rękę. Pozostając przy ryzykownych metaforach przyrodniczych, można by stwierdzić, że symbolem wielu wycofanych mężczyzn byłby samiec australijskiej czarnej wdowy. Ten jadowity pająk w zamian za dłuższą kopulację daje się samicy zjadać. Tak właśnie niektórzy mężczyźni za „święty spokój” czy innego rodzaju korzyści płynące z ukontentowanej jego niemęskim zachowaniem kobiety zrzekają się roli tatusia.
I koło się zamyka, i koło się kręci... Przez czas jakiś. Bo w gruncie rzeczy wszystko to obraca się nie tylko przeciw mężowi, ale także przeciwko jego żonie. Cierpi więc małżeństwo, a z nim i dzieci, które jadą na tym samym wózku. Wózku, którym kieruje mamusia.
Zgłębiona bez fałszywej pobożności tajemnica Wcielenia musi odsłonić relację miłości łączącą Józefa i Jezusa, której jednym z elementów było być może policzkowanie rodzica przez dziecko.
Zwykle sztuka sakralna przedstawia Józefa w pewnym oddaleniu od przytulających się Maryi i Dziecka. Jakby zakłopotany tym niepojętym włączeniem go w Boży plan, trzyma w ręku rekwizyt związany w wykonywaną przez siebie pracą. Czasem tylko odkłada taką powiedzmy piłę do drewna i sięga wtedy po Syna, ale nawet trzymając Go na ręce, pozostaje w stosunku do Niego w pewien sposób zdystansowany. Pobożnie oczywiście. Przynajmniej na tyle, na ile starczyło artyście pobożnej refleksji.
Z takich dzieł sztuki łatwo wyczytać, że refleksja dotycząca powołania Józefa nie nadąża po pierwsze za zwykłą ludzką naturalnością, w której mógłby się przecież zmieścić jakiś czuły gest nie tylko Matki, ale i Jej Oblubieńca (w kolędach jednak nie śpiewamy o tym, jakoby Józef owijał Dziecko w pieluchy), po drugie – za Bożym planem, który został przygotowany nie tylko w stosunku do Maryi, ale i Józefa. Jan Paweł II podkreślał w adhortacji Redemptoris Custos dotyczącej tego świętego, że Józef jak nikt inny z ludzi poza Maryją uczestniczył w tajemnicy Wcielenia, do której został dopuszczony na mocy małżeństwa z Nią 2. Mimo że Józef nie jest ani ojcem, ani mężem w ciele, a „tylko” w umyśle, jest jednak prawdziwym ojcem i mężem. „W małżeństwie tym – podkreśla Jan Paweł II, powołując się na św. Augustyna – nie brakowało żadnego istotnego elementu: «W rodzicach Chrystusa spełniły się wszelkie dobrodziejstwa płynące z zaślubin: potomstwo, wierność, sakrament. Znamy ich potomstwo, którym jest Chrystus Pan; ich wierność, ponieważ nie było tam nigdy cudzołóstwa; sakrament, ponieważ nie naruszył go rozwód»” 3.
Patrzę więc na to ojcostwo niezdarnie, bo nazbyt pobożnie przedstawiane w sztuce sakralnej tym rodzajem pobożności, która unosi się nad ziemią. I widzę co prawda Józefa, który odłożywszy piłę, wziął na ręce Jezusa, ale Oni jakoś w ogóle nie spoglądają na siebie, lecz gdzieś w siną (pobożną?) dal. Twarda ręka cieśli podtrzymuje Syna pod pośladkami, a Ten odwrócony plecami do Ojca nie wypada mu z ręki, choć przecież żaden rodzic nie stosuje tak niebezpiecznej techniki noszenia dziecka.
Ani mały Jezusek nie wypada z ręki starego (jak to się kiedyś śpiewało) Józefa, ani nie wyraża jakiegokolwiek zainteresowania jego osobą. A przecież podpisany na okładce tej książki tatuś małego smyka wie, że dziecko w takim wieku a to ciągnie za brodę, a to paluszkiem wyłupuje oczy, a to w końcu, w przypływie miłości, policzkuje rodzica po twarzy. Czyżby Jezus był inny? Snuje się tu i ówdzie urągające tajemnicy Wcielenia dyrdymały, jakoby to lepione przez Niego ptaszki z gliny stawały się żywe, więc może Jezus i w tym nie przypominał innych chłopców?
Ale w takim razie myliłby się autor Listu do Hebrajczyków (por. 4,15) twierdzący, że we wszystkim (powtórzmy: we wszystkim), oczywiście z wyjątkiem grzechu, Chrystus stał się do nas podobny. Więc może Jezus nie bił Józefa po twarzy, bo takie bicie wynika z grzechu? Sprawdzam więc na moim synu i nie wydaje mi się, żeby to żywe srebro w przypływie złych intencji uderzało w mój policzek. Jakże inaczej ma wyznać miłość ten, który innych wyrazów miłości jeszcze nie zna?
Bo przecież się kochamy. Gdy kładę na nim swoją rękę, a jego sapiący jak u pieska oddech zamienia się w spokojny anielski sen, wystarczy, że powiem „kocham cię”, a oddech znów przyspiesza, a bywa, że wtedy nawet błąka się na jego twarzy uśmiech. Śmiem twierdzić, że zgłębiona bez fałszywej pobożności tajemnica Wcielenia musi odsłonić relację łączącą Józefa i Jezusa; relację miłosną, której jednym z elementów byłoby swoiste policzkowanie rodzica przez dziecko.
W konfrontacji z dziećmi inkwizytorami rodzice odgrywają rolę tłumaczących się heretyków. Wymaga się od nich odpowiedzi, po udzieleniu której mogą zostać obarczeni winą.
Dzieci swoimi dziecięcymi – co nie znaczy, że infantylnymi – pytaniami narażają rodziców na nie lada wygibasy intelektualno-językowe. Jak odpowiedzieć na wydawałoby się proste pytanie komuś, kto nie zna jeszcze wszystkich mniej lub bardziej potrzebnych konwenansów? Albo jak poradzić sobie, żeby nie skłamać, a zarazem nie powiedzieć prawdy raniącej dziecko? Pociechy bezlitośnie ćwiczą – same niczego nieświadome – mamę i tatę w sztuce dyplomacji. Dobrze, że same zachowały jeszcze nieskazitelność gołębi, tak że nie wyczuwają zagrożenia, gdy rodzic wije się jak wąż w poszukiwaniu roztropnej odpowiedzi. Gdy ostatnio córka wypowiedziała pewną kwestię na swój temat, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, że uległa błędowi, a następnie oczekiwała mojego potwierdzenia jej sądu, ja, aby wybrnąć z sytuacji, zastosowałem pewną metodę przejętą od średniowiecznych heretyków. Otóż błędnowiercy, gdy przesłuchiwała ich inkwizycja, stosowali różnego rodzaju wymyślne fortele, które pozwalały im z jednej strony nie skłamać, a z drugiej nie przyznać się do tego, co zostać mogło uznane na ich niekorzyść. Rino Cammilleri, autor Prawdziwej historii inkwizycji, opisuje jedną z takich sztuczek dialektycznych:
Inkwizytor pytał: „Wierzysz, że Bóg jest jeden w trzech osobach?”. Heretyk mógł odpowiedzieć: „A wy inkwizytorzy, w co wierzycie?”. Ten mówił: „My wierzymy, że jest jeden w trzech osobach”. Heretyk stwierdzał: „I ja w to wierzę”, mając na myśli: „Wierzę, że wy w to wierzycie” 4.
Cóż robić, gdy rodzic strofujący jedno dziecko za to, że nie posprzątało po sobie, słyszy od drugiego: „Ja zawsze mam porządek”. A kiedy milczy, „trybunał inkwizycyjny” domaga się odpowiedzi: „Prawda, tato, że ja zawsze sprzątam zabawki?”. Trzeba wtedy stosować kazuistykę przejętą od kacerzy, na przykład odpowiadając pytaniem na pytanie: „Myślisz, że zawsze dbasz o porządek?”, a kiedy dziecko z przekonaniem bezgranicznym, na jakie stać tylko dziecko albo błądzącego w wierze (w tym przypadku na jedno wychodzi), przytaknie, dodać należy: „I ja tak myślę”, przy czym myśleć trzeba o tym, że się myśli, że dziecko tak myśli.
Nie jest to aż takie skomplikowane. Przy długotrwałym treningu wchodzi w krew, tak że potem trzeba się pilnować, aby podobnej taktyki nie stosować w odniesieniu do dorosłych. Że co? Że można dziecku powiedzieć prawdę? Otóż czytelnikowi, który wysuwa pod adresem autora tekstu tego rodzaju radę, odpowiadam: można, ale ile razy na dzień? Siedem tak, ale jeśli już siedemdziesiąt siedem uwag krytycznych wypowiedziało się tego dnia do dziecka, nie godzi się wypowiadać kolejnej uwagi. Chyba że wcześniej dziecko usłyszało siedemdziesiąt siedem pochwał pod swoim adresem. A skoro nie usłyszało... no cóż, nie jest kacerz taki święty jak inkwizytor!
Tak więc paradoksalnie rodzice w konfrontacji z dziećmi inkwizytorami odgrywają rolę tłumaczących się heretyków, a przecież w słowach Jezusa: „Oto Ja was posyłam jak owce między wilki. Bądźcie więc roztropni jak węże, a nieskazitelni jak gołębie!” (Mt 10,16), to dzieci byłyby wilkami, a rodzice posłanymi między nie owcami. Od rodziców powinno się wymagać takiej roztropności w udzielaniu odpowiedzi, żeby nie krzywdzić dziecka, a zarazem nie skazić się kłamstwem.
„Syndrom Japończyka” dotyka coraz częściej również Polaków. Na celowniku błyszczących aparatów znaleźć się może wszystko, od łona żony rodzącej dziecko, przez chrzest, aż po przedszkolny festyn.
Są takie sentencje, które raz usłyszane zapadają w pamięć na zawsze – z różnych powodów, pośród których znajduje się i ten, że adekwatnie tłumaczą rzeczywistość. Tak właśnie przyjąłem zdanie wypowiedziane przez znajomego zakonnika: „Kto dużo fotografuje, ten mało kontempluje”. Bo czy da się wyrazić celniej „syndrom Japończyka”, jaki dotyka coraz częściej również Polaków?
Gdybyż jeszcze fotografowali tylko swoje zagraniczne eskapady! Ale nie, na celowniku błyszczących aparatów znaleźć się może wszystko: od postrzępionego łona żony rodzącej pierwsze dziecko (drugiego nie będzie, dlatego trzeba obfotografować ze wszystkich stron i przy każdej możliwej okazji to pierwsze), przez chrzest, aż po przedszkolny festyn. Myliłby się ten, kto utrzymywałby, że fotografowanie momentu narodzin fizycznych jest bardziej niesmaczne od pstrykania zdjęć w czasie duchowych narodzin w czasie chrztu. Ale i wciskanie się z aparatem w najlepszą dziecięcą zabawę nie odbiega przecież od tamtych na tyle, żeby można było usprawiedliwić psucie maluchowi zabawy...
Nie bardzo wiadomo, jak to się dzieje, że przy takiej nieświadomości tego, czym jest pierwszy sakrament w życiu nowego członka rodziny, tak wiele uwagi poświęca się zatrzymaniu tego wydarzenia na cyfrowej „kliszy” aparatu. Czyżby potem ktoś zamierzał wracać do tego momentu myślami i dlatego teraz tak dzielnie skakał po stopniach ołtarza, by złapać najlepsze ujęcie? Ale czy będzie do czego wracać kiedyś, jeśli niczego nie przeżyło się teraz? Chyba że będzie się wspominać skoki po stopniach ołtarza.
„Kto dużo fotografuje, ten mało kontempluje”. Nie da się obronić tezy, że można jednocześnie przeżywać uroczystość oraz myśleć o tym, jak uwiecznić (ale co to za wieczność!) ją na zdjęciu. Taka schizofrenia nie przystoi chrześcijanom wezwanym do trzeźwego myślenia. Niechby przynajmniej zdjęcia robił ktoś jak najmniej złączony więzami (pokrewieństwa czy duchowymi) z fotografowanym – takie poświęcenie jednego dla innych można by jeszcze docenić. Ale najczęściej to dziadkowie i wujkowie polują nowoczesną „bronią”.
Rad bym zresztą zobaczyć, co takiego upolowali. Przyspieszone kursy „przedchrzcielne”, skierowane zresztą i tak tylko do rodziców i chrzestnych, nijakie homilie, a nawet ich brak, bo przecież latorośl ssie jeszcze pierś, więc żeby uniknąć zagrożenia, że o piersi przypomni sobie w trakcie uroczystości – tę ostatnią trzeba przyspieszyć. Wszystko to nie napawa optymizmem, że uczestnicy obrzędu zdają sobie sprawę z jego duchowego wymiaru. Ale nawet gdyby fotografowie mieli świadomość, że nie najważniejszy jest grymas na twarzy bobasa czy uśmiech chrzestnej mamusi, to co im pozostanie umieścić w kadrze poza symbolami tego, co dzieje się w świecie duchowym?
Teraz chrzczony leży na białej podusi, nieświadomy, co z nim się dzieje, nie jest jednak powiedziane, że w jakiś Bogu znany sposób nie kontempluje on ceremonii. Ale kiedy już pociecha podrośnie, pozbawi się ją takiej możliwości. „Kto dużo fotografuje, ten nie pozwala innym kontemplować”. Ot, weźmy przykład przedszkolnego festynu – dziecko bawi się w najlepsze, zjeżdżając z dmuchanej zjeżdżalni, a już tatuś czy dziadek (nie odróżnisz na pierwszy rzut oka) każe mu patrzeć w „lufę” aparatu i jeszcze do tego się uśmiechać. Ciekawy jestem, jak potem oglądać takie wyreżyserowane zdjęcie, skoro zamiast prawdy o dobrej zabawie dziecka trzeba patrzeć na jego sztuczny uśmiech.
Nie, nie jest możliwa kontemplacja potem, jeśli przedtem zamiast niej odbyło się jedynie fotografowanie.
Przypisy:
1 Por. F. Kowalska, Dzienniczek... Profeski wieczystej Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, Kraków 1983, nr 741, s. 277−278 (przyp. red.).
2 Jan Paweł II, Adhortacja apostolska «Redemptoris Custos» o Świętym Józefie i jego posłannictwie w życiu Chrystusa i Kościoła, Wrocław 2000, nr 1, s. 4 (przyp. red.).
3 Tamże, nr 7, s. 14 (przyp. red.).
4 R. Cammilleri, Prawdziwa historia inkwizycji, przeł. B. Żurowska, Kraków 2005, s. 39 (przyp. red.).
opr. aś/aś