Piętnaście lat temu, tuż po niespodziewanej śmierci męża, Ewę Błaszczyk dotknęła kolejna tragedia. Jej córka Ola zapadła w śpiączkę. Aktorka walczy o zdrowie córki i jej prawo do godnego życia
Piętnaście lat temu, tuż po niespodziewanej śmierci męża, Ewę Błaszczyk dotknęła kolejna tragedia. Jej córka Ola zapadła w śpiączkę. Życie rodziny zmieniło się nie do poznania. Od tamtego dnia aktorka walczy o zdrowie córki i jej prawo do godnego życia. Walczy też o siebie. W rozmowie z Magdaleną Szefernaker aktorka opowiada o radości życia, zmaganiu się z codziennością, nadziei, stosunku do spraw trudnych i ważnych. Przybliża życie osobiste, plany na przyszłość dla fundacji „Akogo?” i kliniki „Budzik”. Opowiada także o swoich marzeniach i planach aktorskich.
W jednym roku dotknęły Panią dwa bardzo bolesne wydarzenia – śmierć męża, a kilka miesięcy później tragiczny w skutkach, po dziś dzień, wypadek córki, w wyniku którego Ola od piętnastu lat jest w śpiączce. W Pani najnowszej książce „Wejść tam nie można” czytamy: „(…) każda myśl o momencie granicznym między dawnym i obecnym życiem wywołuje we mnie ból, którego nie mogę wytrzymać. (…) Nie oglądam filmów na wideo, zdjęć z tamtych dni. Nie rozmawiam o tamtych chwilach. Nie oglądam się za siebie. Rzeczywistość jest tu i teraz”. Stara się Pani nie wracać do tamtych chwil przed wypadkiem?
Ewa Błaszczyk: Jest dokładnie tak, jak powiedziałam – rzeczywistość jest tu i teraz. Mnie już nie ma w tych ciężkich chwilach. Nie oglądam się za siebie. Idę do przodu. Myślę tylko i wyłącznie o chwili obecnej i o tym, że jest jeszcze tyle rzeczy, które trzeba zrobić. Jest to, co jest przede mną.
Kiedyś powiedziała Pani takie słowa: „Moją autoterapią jest nieustanne bycie w ruchu, organizowanie, wykonywania kolejnych punktów”. Patrząc na Pani życie, można pokusić się o stwierdzenie, że z przeciwności losu uczyniła Pani siłę do dokonywania rzeczy niemożliwych. Stąd m.in. powstała fundacja „Akogo?” i klinika „Budzik”.
Kiedy człowiek znajduje się w sytuacji bez wyjścia, to musi podjąć decyzję: czy chce ochronić to, co jest i walczyć o to, co ma sens, czy po prostu łatwiej będzie się poddać? Dla mnie odpowiedź jest prosta – nie ma sensu się poddawać, jeśli chce się żyć. Jeśli odpowiedziałam sobie: „tak – chcę żyć”, to owocem tej mojej decyzji są m.in. fundacja czy klinika. Ale jest to także życie mojej córki Mani, które powinno rozwijać się normalnie. W tym wszystkim jest też moje życie, które staram się rozświetlać, a nie zaciemniać. Dlatego idę za światłem, ponieważ z destrukcji nic nie wynika.
Zadawała sobie Pani pytanie, dlaczego akurat to wszystko właśnie Panią spotkało?
Z tego pytania nic nie wynika, więc skreśliłam je na samym początku i zbudowałam sobie taką konstrukcje myślową – jest to, co jest. I co chcę zrobić, żeby się dało żyć, żeby było lepiej? Jak się spojrzy na to z innej, pozytywnej strony, to od razu człowiek ma inne myślenie np. funkcjonujesz w takim środowisku, że możesz łatwiej dotrzeć do dziennikarzy, do mediów niż inna matka w takiej sytuacji, która mieszka pod Białymstokiem i ma pięcioro dzieci. Może dlatego to akurat mnie spotkało.
Czy wiara w Boga pomogła Pani przetrwać najgorszy czas?
Tak, wiara pomogła mi przetrwać te trudne momenty. Uważam, że zawsze warto widzieć, jeśli ma się jakiś punkt odniesienia, że jest jednak w tym wszystkim jakaś harmonia. To niewątpliwie pomaga.
Tak traumatyczne chwile, które Pani przeżyła, po ludzku wydają się nie do udźwignięcia przez jedną osobę. Co dawało Pani siłę do przetrwania? Skąd brała Pani siłę?
Siłę brałam z tego, z czego cały czas ją czerpię – zarówno od ludzi, jak i z pracy. Są takie niezwykłe osoby, jak chociażby ks. Wojtek Drozdowicz, który cały czas przy mnie trwał i trwa nadal. Są też ludzie z fundacji, jest duża grupa lekarzy. To również od nich dostawałam duże wsparcie. Nieocenioną pomocą wykazał się Barbara Karkowska, która przez wiele lat prowadziła Olę. Była to znacznie głębsza więź, trochę jakby rodzinna, niż tylko pacjent – lekarz. Była Ania Wieteska, była Baśka, Basia Sieradzka. Teraz Olę prowadzi Zosia Lorens-Litka, a od strony neurologicznej doktor Wojciech Wicha, jak również znajduje się pod stałą opieką prof. Wojtka Maksymowicza.
Miała Pani takie momenty, że odsuwała się od ludzi?
Bywają okresy, że jestem bardzo zmęczona i to wtedy się odsuwam. Ale są to krótkotrwałe momenty, przeważnie jest to czas między jednym a drugim działaniem. Jest mi to potrzebne do tego, żeby się wyciszyć, zresetować.
W Pani książce ks. Wojtek Drozdowicz wypowiada takie słowa: „Cieszę się bardzo, że Ewa powróciła do sztuki, bo to wielka artystka, która idzie swoją drogą”. Czym jest dla Pani aktorstwo? Co daje Pani gra na scenie czy w filmie?
Tak jak już wspomniałam, w moim życiu jest jakaś pewnego rodzaju harmonia, harmonia między życiem zawodowym i prywatnym. To jest system naczyń połączonych i bardzo muszę dbać o to, żeby lustro wody w tych jeziorach było na wyrównanym poziomie zarówno z jednej, jak i drugiej strony. Mogłabym to porównać do żonglowania – z jednej strony wychodzę i śpiewam recital, gram w teatrze czy robię film, a z drugiej zaś jest życie moich córek, moje osobiste sprawy. Aktorstwo to jest to, co wybrałam w życiu. Lubię to i tam też pozyskuję energię. Wykonując swoją pracę, na planie czy na scenie, odpoczywam od spraw, które są w fundacji. Niejako przesadzam się z jednego obszaru na inny i wszędzie uzyskuję energię, którą później wykorzystuję. Zatem harmonia między życiem prywatnym i zawodowym jest bardzo istotna, bo jedno pracuje na drugie.
Ma Pani jakąś wymarzoną rolę, którą chciałaby zagrać?
Nie ma ról, o których marzyłam, nie mam wzorców, o których uważam, że są „wow”. Nie mam książki ani muzyki, które zabrałabym na bezludną wyspę, ponieważ to się nieustannie zmienia. W takim przypadku musiałabym wziąć całą bibliotekę i to nie jedną (śmiech). Chociaż mam takie książki czy filmy, do których sięgam co jakiś czas, np. gdy dopada mnie choroba i muszę leżeć w łóżku. Bardzo lubię w takich sytuacjach oglądać film „Frida” i patrzeć na ten ogródek wewnętrzny i no to jak wszystko w nim się zmienia, jak raz jest szary, a potem kolorowy. Lubię też bardzo dwa wersy z piosenki Edyty Bartosiewicz: „Jenny, mam na imię Jenny. Może to coś zmieni…”. Nie umiem jednak jednoznacznie powiedzieć, dlaczego akurat podoba mi się ten fragment piosenki. Tym bardziej że są to dla mnie dwa wersy totalnie abstrakcyjne, ale nieustannie się uśmiecham, kiedy je słyszę.
Co dla Pani jest najważniejsze w pracy aktorskiej?
Tak jak już wspomniałam, nigdy nie marzyłam o tym, żeby zagrać coś konkretnego. Bardziej interesuje mnie to, żeby spotkać się w takiej grupie ludzi, która robi coś ciekawego i wspólnie podejmuje ryzyko. Praca z takimi osobami jest wspaniała. I dla mnie to spotkanie, ta wymiana energetyczna, to, że każdemu zależy na tym, co robi, jest najważniejsze. To właśnie stwarza przygodę życia. Nie ukrywam, że trzeba mieć trochę szczęścia, żeby trafić na właściwe osoby, ale trzeba też być sfokusowanym na coś takiego. I w takim działaniu pieniądze zazwyczaj nie są na pierwszym planie.
Czy oprócz zajmowania się córkami i pracą aktorki, ma Pani jeszcze czas na inne rzeczy?
Muszę dbać o zdrowie i o formę, żeby mnie starczyło. Mój zawód też mnie od czasu do czasu zobowiązuje, żeby wykonać jakąś aranżację wokół siebie, w zależności od roli, którą akurat gram. Nie ukrywam, że bardzo pomaga mi to trzymać fason. Jak czasami za bardzo wejdę w ciągłą pracę i np. ciągle chodzę w dresach (śmiech), to potem muszę być jakąś bardzo elegancką kobietą i to jest dobre. Dzięki temu zachowana jest równowaga.
Jest Pani osobą bardzo zorganizowaną…
Zawsze byłam osobą bardzo zorganizowaną. Już w szkole podstawowej miałam taki „deal” z ojcem, że jeśli nie miałam stopni poniżej czwórki, to on się nie wtrącał. Przyznam, że bardzo mi się to podobało i opłacało. Więc jak wracałam ze szkoły, to w pierwszej kolejności odrabiałam lekcje, bo wiedziałam, że potem będę „wolnym” człowiekiem. Dobra organizacja daje szereg możliwości. Dzięki temu funkcjonowanie fundacji to jak mechanizm szwajcarskiego zegarka.
Jasno wytyczone cele pozwalają harmonijnie połączyć życie zawodowe i prywatne…
Niestety czasami jest też szereg zewnętrznych przyczyn, które powodują spowolnienie czegoś, co chcielibyśmy, żeby już się wydarzyło. Na przykład chcielibyśmy, żeby legislacja niektórych rzeczy była znacznie szybsza. Wtedy byłaby szansa, żeby niektóre sprawy mogły zadziać się znacznie szybciej. Zawsze jest mi trudno pogodzić się z tym, że czegoś brakuje i w konsekwencji reszta się nie udaje. Brak mi cierpliwości do takich sytuacji, w których jesteśmy bezradni, np. gdy utkniemy między jednym urzędem a drugim. Nie ma we mnie zgody na tego typu sytuacje, gdy nie można zrobić kroku naprzód. Mam wtedy takie wrażenie, że idziemy w mule po biodra i każdy krok jest coraz cięższy. W przejrzystym powietrzu mogłoby to wyglądać zupełnie inaczej.
A jakie ma Pani priorytety w odniesieniu do siebie samej?
Mam za sobą okres, w którym skupiałam się na przygotowaniu recitalu do premiery. Jest już po premierze, więc w tej chwili jeżdżę z występami i jestem tylko tym zajęta w danym momencie, kiedy śpiewam. Prócz tego ukazała się już moja nowa płyta „Pozwól mi spróbować jeszcze raz” i najnowsza książka „Wejść tam nie można”. A na wiosnę planujemy zrobić sztukę ze studentami.
Jaki jest Pani ideał kobiety?
Lubię kobiety, które mają własne zdanie. Kobiety, które z jednej strony są bardzo mocne, a z drugiej bardzo kruche i wrażliwe, a dodatkowo wymagają jeszcze czegoś od siebie i od świata. Lubię kobiety kobiece. Takie, które dbają o siebie. Mam tu na myśli taki całokształt, taką równowagę między duszą, wyglądem, napędem, apetytem na życie, ciekawością, otwartością i empatią. Taka mieszanka stali z poezją, okraszona wrażliwością.
W swojej książce wyznaje Pani, że najważniejsze są: „miłość i bliskość z drugim człowiekiem”. I dodaje Pani, że kiedyś w miłości szukała przyjemności, może nawet hedonizmu. Teraz zmienił się kierunek życia z „do siebie” na „od siebie”.
Myślę, że w dużym stopniu wynika to z wieku. Na pewnym etapie życia uzyskujemy pewien dystans i wiedzę, wynikającą z różnych przeżyć. Dzięki temu wiele rzeczy widzimy tak jakby z lotu ptaka. To oznacza, że zaczynamy rozumieć, że więcej zyskujemy z wymiany niż z brania. To jest wielka przyjemność dać coś komuś, a później móc coś od niego dostać. Taka wymiana energetyczna daje nam dużo więcej radości, jest bogatsza, rodzi niespodzianki i odświeża energię.
A czym dla Pani jest macierzyństwo?
Bliskością. Miłością. Troską. Byciem z kimś, życiem z kimś. Wypełnieniem i nadaniem sensu. Macierzyństwo to piękna droga. Znam mężczyzn, którzy zazdroszczą kobietom tego, że mogą urodzić dziecko. Mają takie poczucie, że ich udział jest tylko taki zewnętrzny, że tylko towarzyszą kobiecie, a nie mają takiej organicznej więzi jak matka. To nawet może dla kogoś okazać się zabawne, jak dojrzały facet mówi, że chciałby urodzić dziecko. Ale jakby tak głębiej się zastanowić, to coś w tym może być. Znamy przecież takie historie, gdy w sytuacji zagrożenia w matce pojawia się jakaś nadludzka siła, dzięki której potrafi nawet podnieść samochód, żeby uratować dziecko.
W Pani przypadku też mamy do czynienia z taką nadludzką, wewnętrzną siłą.
Możemy zauważyć, że w trudnych sytuacjach życia, rzeczy, które są ponadprzeciętne w sensie wysiłku, rodzą się z głębokiej więzi albo z pasji. Człowiek wtedy podejmuje i realizuje działania, które innym wydają się nie do udźwignięcia. Ale to właśnie ta bardzo głęboka motywacja emocjonalna daje siłę do podjęcia niecodziennych wyzwań.
Myślą przewodnią tego wydania „meLADY” są słowa Jentezen Franklin: „Wytrwałość we wspinaczce jest kluczem do radości znalezienia się na szczycie”. Czy w Pani przypadku wytrwałość w podążaniu za swoimi planami i marzeniami jest źródłem radości w drodze na szczyt?
„Gonić króliczka” to jest coś, co najbardziej mnie nakręca. Jak już mam za sobą pokonane trzy czwarte góry, to zaczynam się smucić, że jest już praktycznie po. Przeczucie góry powoduje, że to już jest passe. A „gonić króliczka” to jest to, co mnie nakręca. To jest po prostu takie koło, które jest napędem do dalszego działania, zdobywania, pokonywania kolejnych etapów.
Jakie są Pani marzenia? Na co teraz jest czas w Pani życiu?
Żeby to wszystko, co jest już poukładane, zarówno w fundacji, jak i w klinice, dalej tak trwało. Bardzo bym tylko chciała, żeby to wszystko działo się trochę delikatniej, spokojniej, bez tak dużego stresu, żeby wystarczało mi sił do ogarnięcia wszystkich pól. Cieszę się bardzo, że w naszej klinice „Budzik” obudziły się już 23 osoby, a 24 podąża do naszego świata. Cieszę się, że zostaliśmy zauważeni, a ludzie widzą, iż nasze wysiłki mają sens. Osiągnięcia „Budzika” zostały dostrzeżone na arenie międzynarodowej i otrzymaliśmy nagrodę Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) za stworzenie programu wybudzania ludzi ze śpiączki. Dzięki tym wszystkim działaniom już nie jesteśmy „no name”. Dzięki konkretnym dokonaniom i efektom naszej pracy mamy swoistą legitymację, żeby rozmawiać z lekarzami na całym świecie. A tak niedawno były czasy, kiedy nasze plany i zamiary niektórym wydawały się totalnie oderwane od realiów.
Z czego jest Pani najbardziej dumna?
Cieszę się, że dobrze funkcjonuje program wybudzania dzieci ze śpiączki i bardzo chciałabym, żeby udało się utworzyć taki program dla dorosłych. Chciałabym też, żeby powiodły się operacje eksperymentalne, nad którymi pracujemy z Japończykami i prof. Wojtkiem Maksymowiczem – stymulatory sznura tylnego. Jeśli uda się tego dokonać, będzie to wielka sprawa dla tych osób, którym w ciągu półtora roku nie udało się wyjść ze stanu zawieszenia między życiem a śmiercią. Chcemy stworzyć systemowe rozwiązanie dla osób z takim problemem, żeby takie osoby mogły u nas wracać do świata realnego, a nie musiały jeździć po całym świecie w celu otrzymania pomocy.
Jakie są Pani bieżące plany?
Piątego lutego wszedł do kin film „Planeta Singli”, w którym biorę udział. Na jesieni pojawi się na ekranach kin film z moim udziałem „Za niebieskimi drzwiami”. Bardzo ciekawa fabuła, poruszająca temat śpiączki. Chciałabym jeszcze zrobić coś fajnego. Ostatnio dużo grałam w teatrze, a teraz mam apetyt na kino.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
"MeLADY" nr 2/2016opr. ac/ac