Dzisiejsze rodziny, małżeństwa, związki nieformalne - to olbrzymia przestrzeń do ewangelizacji. Niestety w praktyce duszpasterskiej rodzina i ewangelizacja wydają się jakby odrębnymi działami, nie mającymi ze sobą większej styczności
«Rzeczywistość widać lepiej patrząc na nią raczej z obrzeża niż od środka»: Franciszek jest tego pewien. Powtarza to raz jeszcze w wywiadzie udzielonym dla «La Cárcova News», gazety dzielnicowej założonej przez młodzież ojca Pepe, z villa miseria w Buenos Aires. Pytania zadane Papieżowi, przygotowane przez młodych mieszkańców slumsów, są inne niż te, które normalnie zadaje prasa. Wyłania się z nich życie całego pokolenia, złożone z obaw, ciężkiego trudu i wielkich pragnień. Zrodzony z nich dialog na odległość jest zdumiewająco intensywny: to czysta ewangelizacja. No a do czegoż innego zmierza synod nadzwyczajny o rodzinie?
Stawka w grze ma charakter misyjny: ukazać Jezusa Chrystusa obecnego w miliardach historii kochających się ludzi. Rzym gromadzi w dwóch kolejnych sesjach synodu setki spojrzeń z peryferii: Papież pokazuje w ten sposób coraz bardziej, że uważa biskupów za naturalnych nosicieli zapachu wiernych i ich doświadczenia miłości. Dlatego miesiące dzielące pierwsze posiedzenie od drugiego dadzą biskupom znakomitą sposobność do wsłuchania się w to, czym wibruje rzeczywistość. Należałoby raczej przezwyciężyć pokusę rozwiązania złożonych problemów za pomocą rozgrywek kurialnych ugrupowań. Jeżeli nie przeważy wzgląd na życie, powrót do Rzymu mógłby sprowadzić się do zwykłej próby sił, do konfliktu pomiędzy różnymi wrażliwościami teologicznymi, które już się wzajemnie zmierzyły. Tak naprawdę nie jest do końca jasne, czy to media wywołały, czy może tylko wyolbrzymiły, sprowadzenie synodu do całkowicie kościelnej kontrowersji w sprawie komunii dla rozwiedzionych, którzy zawarli nowe związki małżeńskie, oraz dla związków homoseksualnych.
Spróbuję więc jako pierwszy trzymać się wiernie tego, co zaobserwowałem, by przyczynić się, na ile to możliwe, do toczącego się procesu rozeznania. Nie jestem biskupem i nie mieszkam w Rzymie, więc w żaden sposób nie znajduję się w centrum Kościoła. Chcę po prostu przekazać głos peryferii, dochodzący do mnie z tego konkretnego miejsca, w którym zostałem postawiony. Na synodzie, o ile dobrze rozumiem, znowu dało się wyczuć napięcie istniejące pomiędzy Kościołami zmęczonymi i bogatymi, a Kościołami, które są biedne, ale żywotne, przy czym wielu obserwatorów podkreśliło nieustanne przesuwanie się środka ciężkości katolicyzmu na południe. A zatem, Mediolan — diecezja, w której mieszkam i pracuję — i północne Włochy w ogóle, stanowią dość wyjątkowy przypadek chrześcijaństwa ludowego, choć w klimacie postmodernistycznym. Po sześciu latach posługi w trudnych dzielnicach hinterlandu, od kolejnych sześciu lat poświęcam się duszpasterstwu młodzieżowemu w ukształtowanej przez kulturę parafialną Brianzy. Kulturowo, razem z moimi wiernymi, wdycham to wszystko, co porusza i dezorientuje Europę: świat w kryzysie. Dzieje się to, choć kościoły wciąż jeszcze pozostają pełne. Chociaż wiele spraw z czasem się zmieniło, tutaj nie doszło do rozwodu pomiędzy chrześcijaństwem i społeczeństwem. Uczę w państwowych szkołach średnich, gdzie dziewięćdziesiąt procent uczniów nadal chodzi na lekcje religii. Ten odsetek nawet lekko wzrasta. Większość moich prawie czterystu uczniów daje dobre świadectwo o swoich doświadczeniach w oratorium i w innych stowarzyszeniach katolickich, które w wielu przypadkach kontynuuowane są w życiu dorosłym. Mogę liczyć na wielką liczbę młodych ludzi w animacji działalności parafialnej; uczęszczają oni licznie na katechezę; konfesjonał, zwłaszcza w okresie dojrzewania, bynajmniej nie jest ignorowany. Czy zatem życie chrześcijańskie jest rozpowszechnione?
Odpowiedź nie jest prosta. Przychodzą mi na myśl dane, które synod powinien wziąć pod uwagę. Pamiętam tytuł w gazecie «Corriere della Sera», który wywarł na mnie wielkie wrażenie ponad rok temu: «Rekord rozwodów w białych miastach». Wierność i miłość na wieki, zauważał dziennikarz, zanikają, zwłaszcza w Lombardii; po czym przytaczał listę ostatnich danych Instytutu Statystyki dotyczących rodzin włoskich, na której w czołówce prowincji z największą ilością separacji i rozwodów figurowały kolejno Lodi, Monza i Brianza, Pavia. Oto komentarz gazety na temat pierwszego miejsca Lodi na tej liście: «Być może jest to niespodzianka dla miasta o silnej tradycji katolickiej, z tak wieloma stowarzyszeniami działającymi dla świata rodziny, licznymi i licznie odwiedzanymi kościołami i parafiami, z jego sielankowym otoczeniem». Z drugiej strony, w diecezji mediolańskiej liczba zawieranych małżeństw chrześcijańskich, których w roku 1999 było 15954, w roku 2014 spadła do 6135; w stolicy regionu spadek był rzędu 44 proc. tylko w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Przełom ten ma charakter demograficzny, ale nie tylko: bardziej radykalny jest rozziew natury symbolicznej. Nawet ten kto zetknął się z katolicyzmem w dzieciństwie i w okresie dojrzewania, w rzeczywistości w coraz mniejszym stopniu pojmuje miłość mężczyzny i kobiety jako kwestię naprawdę publiczną, jako dobro dla społeczeństwa. Ponadto, bardzo daleka od powszechnego doświadczenia wydaje się pewność, że Bóg mówi o sobie w nowy sposób w każdej historii miłości, że to, co jest dane parze małżeńskiej, jest darem, który dotyczy wszystkich. Narzuca się pytanie, czy tradycyjna rodzina chrześcijańska słyszała o tym, że jest sakramentem. W radościach i trudach naszej wzajemnej miłości małżeńskiej Bóg opowiada o sobie: czyżby wielkość tego profilu znienacka zniknęła? Kiedy mówię o tym młodzieży, zdaje mi się, że raczej wybałuszają oczy. Dla nich małżeństwo to jeden wielki dzień. I chociaż rodzina jest dla nich jedną z najwyższych wartości, a rodzice, również żyjący w separacji, są pewnymi punktami odniesienia, to nie słowo «małżeństwo» wskazuje im codzienną wspólną drogę przez życie. Ta więź, zwłaszcza kiedy wszystko idzie gładko, jest przezroczysta, zamknięta w pamiątkowym albumie pogrzebanym od dziesiątków lat w szafie pokoju dziennego. Sakrament tymczasem oznacza oszałamiający zawrót głowy, zachwyt, poczucie obecności Boga w niezwykle kruchym znaku. To, co w okresie zalotów zakochanej pary przyprawia o bicie serca, z upływem czasu przemienia się, a oni stają się mężczyzną i kobietą, jakich nigdy przedtem nie widział świat, każde z nich dzięki faktowi, że istnieje drugie.
Jest zapierającą dech w piersiach tajemnicą, że Bóg objawia się również tak, że zdążanie poprzez czasy i kolejne obowiązki opowiada i oddaje konkretny charakter więzi, jaką Chrystus połączył się z Kościołem, że Duch Święty nie asystuje od zewnątrz, lecz ożywia od wewnątrz miłość obojga małżonków. Dom zbudowany przez tych, którzy są tego świadomi, nie może nie być pełen najmilszej woni. W synodzie winno się zatem przebiec myślą wieki, kiedy świeccy byli pojmowani jako przedmiot opieki duszpasterskiej, a nie jako podmioty ewangelizacji. Życie świeckie nie było raczej uważane za miejsce objawienia, a jakże cielesne spotkanie mężczyzny i kobiety tym bardziej nie miało i nie nabrało teologicznej czy misyjnej wagi. W historii dwojga małżonków, może nawet naszej matki i naszego ojca, nie odczytaliśmy na nowo Ewangelii. Liczbowy spadek małżeństw dokumentuje jedynie przyjęcie do wiadomości, że żadne publiczne uznanie więzi nie jest potrzebne miłości romantycznej: nie instytucjonalizuje się czystego uczucia. Zwyczaj zawierania związku małżeńskiego mógł w ten sposób zaniknąć również na obszarach, gdzie wzrasta się w atmosferze oratorium i katolickich organizacji studenckich, wolontariackich i harcerskich. A wobec tego nasuwa się pytanie, kto przychodzi na kursy przedmałżeńskie? Na ogół są to dorośli żyjący w nieformalnym, stabilnym związku uczuciowym, po miesiącach współżycia, czasem ukoronowanego urodzeniem dziecka: na etapie już ukształtowanego w dużej części życia małżeńskiego. Widocznie, dzięki Bogu, wybierając sakrament, szukają czegoś więcej: ewangelizacji przeżywanego na bieżąco doświadczenia. Na płaszczyźnie duszpasterskiej stanowi to nadzwyczajną sposobność. Lecz trzeba się też zastanowić: w latach, gdy kształtowała się predyspozycja do miłości, co umiała ofiarować wspólnota? Patrzę na młodych, z którymi się stykam i przyznaję, że prawie nic: zdaje się oczywiste, że w miłości każdy musi radzić sobie sam. Może to z krępującej wstydliwości, a może dlatego, że od drobiazgowej kazuistyki moralnej przeszliśmy do zbyt uogólniających wizji antropologicznych, ale to, czym bije serce w pierwszych latach młodości, nie znajduje nikogo, kto by wysłuchał, zaopiekował się i wspomógł, coś zainwestował.
Wyjątek wśród praktykujących stanowią proszący o radę: normą, nawet doceniając edukację nie oddzielającą ciała od serca, jest, że każdy kształtuje i interpretuje własną etykę seksualną i życie uczuciowe bez żadnych odniesień do tradycji i z dala od wszelkich kręgów umożliwiających konfrontację i przyjaźń. To każe mi się zastanowić zarówno nad tym, co daje oratorium jako instytucja, jak i nad trwałością więzi, które w jego obrębie powstają. Czy są one wystarczająco szczere? Czy może przeważa w nich ta sama uprzejma grzeczność, która powstrzymuje nas też od zadawania prawdziwych pytań przyjaciołom? I przede wszystkim zasada, by nigdy nie mówić, jak cię widzę i co zrobiłbym na twoim miejscu, kiedy chodzi o twoje życie! W razie czego mamy grupy, gdzie jak niemal we wszystkich kontekstach ludzkich pozwala się mówić o nieobecnych: o każdej sprawie wyrabia się wspólną opinię, ale w jakże radykalnej samotności pewne «dobre» maniery zostawiają potem każdego!
Z drugiej strony, pamiętam dwóch szesnastolatków z peryferii, którzy lata temu zadzwonili do moich drzwi: z tych, co to do kościoła nie chodzą od pierwszej komunii i których zarejestrowała już policja. Bardzo stanowczo jeden z nich, w imieniu przyjaciela, który milczał ponuro, chciał przedstawić księdzu bulwersujący ich przypadek: «Jego dziewczyna w dyskotece zabawia się na kanapie z przyjaciółkami. Dla niego to gorzej, niż zdrada i teraz się wściekł. One natomiast twierdzą, że nie ma w tym nic złego, bo nie ma żadnego innego chłopaka i robią to tylko po to, by się rozerwać i nauczyć się lepiej całować. Czy ksiądz może nam powiedzieć, jak to jest i co trzeba o tym myśleć? Bo jak nie, to on pójdzie i ją zabije!». Najdalsi od chrześcijańskiego życia, przyszli przecież na plebanię, by rozstrzygnąć coś, co dręczyło serce: interesujące spojrzenie na to, czego szuka się w Kościele. Jak wyzwolić w obecnych, w praktykujących, choć trochę tej samej swobody? Niekoniecznie w stosunku do kapłana, ale przynajmniej w najszerszym kręgu relacji wychowawczych, uczuciowych, powierniczych, które jesteśmy jeszcze w stanie tworzyć. Wszystko to tym bardziej dzisiaj, kiedy pornografia odgrywa coraz bardziej niepokojącą rolę: dostęp do internetu w smartphonie zbiegł się z rozpowszechnieniem się wśród dzieci, nawet dziewięcio- czy dziesięcioletnich, świata wyobraźni, który zabiera potem wiele, wiele godzin w niezwykle delikatnych okresach życia. W ten sposób pociąg seksualny i zakochanie się, już z chwilą gdy pojawiają się po raz pierwszy, przybierają dzisiaj również wśród młodzieży chrześcijańskiej całkowicie inny kształt i postać pod wpływem bezprecedensowego narażania ich na fantazyjne wyobrażenia osadzone w innych, zupełnie niezwykłych kontekstach. To wprowadza nowe niepokoje, zwłaszcza, gdy nagle stwierdzi się rozziew pomiędzy doświadczeniami wirtualnymi a konsystencją rzeczywistości. Imperium ekonomiczne żywi się dzisiaj pragnieniem seksualnym, oddzielając je od właściwego mu kontekstu międzyludzkiego, lecz jest to temat tabu, nie wolno mówić o tym głośno. A jednak fakt ten ma skutki antropologiczne, psychologiczne i uczuciowe, a nie tylko moralne. Tematu nie da się wyczerpać w konfesjonale. Chciałbym zasugerować synodowi stosowność wskazania dzisiaj — uroczyście i z niecodzienną jasnością — ciała, krwi i serca ludzkiego jako świątyni Ducha, aby chrześcijanie mogli wyraźnie postrzegać w konkrecie miłości przestrzeń uświęcania się. Świadkami tego są już miliony mężczyzn i kobiet, którym Kościół powinien tylko dodać odwagi, by o tym mówili. Teologię sakramentu, moralność małżeńską, duszpasterstwo rodzinne należałoby pisać razem z nimi. W epoce, która wysławia ludzką wolność i szczęście, nierozerwalna więź rodząca rodziny mogłaby się wówczas okazać pełna pozytywnych cech. Na jej piękno można będzie wybałuszać oczy.
Sergio Massironi (ur. 1977 w Merate) jest kapłanem diecezji mediolańskiej, nauczycielem religii w państwowych szkołach średnich i duszpasterzem młodzieży w parafiach w Cesano Maderno (Monza).
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (5/2015) and Polish Bishops Conference