Janina Jankowska, przewodnicząca Rady Programowej TVP - historia dziennikarki
Janina Jankowska urodziła się na kilka miesięcy przed II wojną światową. Z wojny zapamiętała kilka scen i emocji. Strach przed bombardowaniem, który odzywał się jeszcze dobrych kilka lat po wojnie: zawsze płakała podczas burzy, która kojarzyła się jej z nalotem dywanowym. Z miłych wspomnień pozostało warszawskie mieszkanie jej zamożnych rodziców i postać paulina o. Polikarpa, przeora z Częstochowy, który przywoził fałszywe ausweisy wyrabiane na Jasnej Górze dla ludzi antyniemieckiego podziemia. O czym dowiedziała się później. W ich domu bowiem był punkt kolportażu tych dokumentów. Rodzice zaś byli mocno zaangażowani w działalność przeciwko niemieckim okupantom. Z czasu tuż powojennego Janeczka najbardziej zapamiętała dwa wydarzenia — Komunię św. i aresztowanie ojca za działalność w Stronnictwie Narodowym.
W szkole podstawowej, jako dziewczynka, nie odczuwała jeszcze ciągłego terroru. Zetknęła się z nim dopiero w szkole średniej, w żeńskim wówczas gimnazjum na Saskiej Kępie. Tam obowiązkowo zapisano ją do ZMP, a zetempowską legitymację kazano traktować niemal jak świętość. — Przynależność do ZMP była tak obowiązkowa, jak noszenie kapci w szkole — wyjaśnia Jankowska. — Pamiętam, że kiedy wręczono mi legitymację, powiedziano, że jeśli się zniszczy, to trzeba dać znać przewodniczącej. No i kiedyś faktycznie moja malutka siostrzyczka nieco mi ją uszkodziła. Do dziś pamiętam, jak bardzo bałam się, że popełniłam wielkie przestępstwo. To był rodzaj terroru. Miałam świadomość, że za to mogą mnie spotkać poważne konsekwencje.
I, co jest niesamowite, bałam się powiedzieć o tym swojej koleżance przewodniczącej. Niestety, już nas tak zaprogramowano, że bałyśmy się siebie wzajemnie.
Potem przyszedł rok 1956, który Janina Jankowska uważa za jeden z bardziej znaczących w jej życiu. Dostała się na swe wymarzone studia — polonistykę. Miała też nadzieję na wolność, choć przygnębiające wrażenie zrobiło na niej zduszenie poznańskiego Czerwca. Niedługo potem odbierała jednak na Dworcu Wschodnim zesłańców wracających ze Związku Sowieckiego. Brała udział w wiecu na placu Defilad, kiedy przemawiał Gomułka, i sądziła, że Polska może jeszcze nie odzyska od razu niepodległości, ale uzyska status niezależności, taki jaki miała Jugosławia czy Finlandia. Jednak szybko prysły te nadzieje wraz z zamknięciem studenckiej gazety „Po prostu”, która była synonimem „odnowicielskich prądów w PZPR”.
Ale rok 1956 to również wejście studentki Jankowskiej w nowe środowisko, które będzie rzutowało na jej przyszłe lata — Klubu Inteligencji Katolickiej. Następnego roku wyjechała z KIK-iem, na zaproszenie PAX Romana, do Austrii, Niemiec, Francji, Szwajcarii. To był szok. Cały czas towarzyszyła jej świadomość, że taka właśnie była Polska przed wojną...
Koniec studiów nie zapowiadał pracy w radiu. Raczej w dziennikarstwie gazetowym. Od czasu przekroczenia progu Polskiego Radia, w 1961 r., i pracy w redakcji języków obcych minęło dobrych kilka lat do dziennikarskiego debiutu. W tym czasie Janina Jankowska pisała m.in. felietony radiowe, próbowała też sił w tworzeniu słuchowisk. Na scenkach do nauki języka angielskiego uczyła się montażu. Dopiero jednak zdobycie pierwszej nagrody na ogólnopolskim konkursie reporterskim w 1968 r. dało jej możliwość pracy w redakcji reportaży. Nagrodzony reportaż „Mam dopiero 21 lat” opowiadał mroczną historię dwóch chłopaków, którzy zamordowali lichwiarkę. Ich historia do złudzenia przypominała „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego. — Uzyskaliśmy prawo nagrywania procesu — sięga pamięcią Janina Jankowska. — Okazało się, że mam pewną zdolność budowania przejmującej historii z tych różnych zeznań. Świadków, oskarżonych. Pamiętam, że Aleksander Małachowski, który był przewodniczącym jury, powiedział, że jest tu tak mistrzowski montaż, iż on będzie pokazywał go na różnych seminariach. A nauczyłam się tego właśnie podczas realizacji scenek języka angielskiego.
Kolejne lata przynosiły reportażystce kolejne nagrody. Z roku na rok stawała się osobą coraz bardziej rozpoznawalną dla słuchaczy Polskiego Radia. Lata sześćdziesiąte to także lata ważnych wydarzeń w życiu prywatnym. Wyszła za mąż. Urodziła syna. W tym też czasie, jako popularna postać publiczna, dostała propozycję kolejnego „etatu”. Tym razem od... Służby Bezpieczeństwa. — W trakcie realizowania scenek rodzajowych do lekcji języka angielskiego udział brali Anglicy, którzy pracowali w British Counsil — opowiada Janina Jankowska. — Służba Bezpieczeństwa chciała, żebym ich inwigilowała. Szantażowano mnie przy tym, że jeśli się nie zgodzę, mąż może trafić do więzienia za rzekomy napad na bank. Kiedy mimo tych pogróżek nie zgodziłam się, odcięto mi kontakty z Anglikami.
Polityka
Drugie „spotkanie” z SB miało już związek z działalnością polityczną. Pretekstem stało się zbieranie pieniędzy na pomoc studentom represjonowanym w marcu 1968 r. Kilkugodzinne przesłuchanie w Pałacu Mostowskich i kolejne próby pozyskania jej na tajnego współpracownika nie powiodły się.
Od tego wydarzenia minęło już nieco czasu, kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych poeta Kazimierz Orłoś zaproponował Janinie Jankowskiej pisanie tekstów do podziemnych pism, m.in. do „Biuletynu Informacyjnego” i „Zapisu”. Oprócz pisania Jankowska zajęła się także aktywnym kolportowaniem prasy podziemnej. Służba Bezpieczeństwa zaś rozpoczęła stałą inwigilację dziennikarki i podczas kolejnego przesłuchania zaproponowała jej współpracę jako... analityka. Również tę propozycję Jankowska odrzuciła. Mimo to nie miała szczególnych kłopotów z cenzurą. — Wtedy w każdym dziennikarzu, tak sądzę, była jakaś autocenzura — mówi Jankowska. — Jednak bardzo mi utkwiło w pamięci pewne wydarzenie z końca lat siedemdziesiątych. W Anglii nagrałam reportaż o naszym skoczku z I Brygady Spadochronowej. Także historię sztandaru brygady, który był tkany w czasie okupacji pod Warszawą. Tym niezwykle trudnym przedsięwzięciem kierował ks. Jan Zieja. Kiedy robiłam reportaż, istniał zapis cenzorski na nazwisko księdza, ponieważ ostro działał w KOR-ze. Cenzura kazała mi więc jego nazwisko usunąć. I zrobiłam to. Miałam jednak ogromny dylemat. Wcale nie chciałam tego zrobić, ale powiedziano mi, że jeśli nie wytnę tego nazwiska, to reportaż nie pójdzie na antenę. Mówię o tym, ponieważ był to dla mnie bardzo poważny dylemat moralny. Ale już po emisji reportażu doszło do mnie, że wdowa po innym skoczku, który zginął w Polsce, dowiedziała się po raz pierwszy o tym, jak zginął jej mąż... Dzwoniła do mnie i bardzo mi za to dziękowała. To z kolei trochę mnie usprawiedliwiało. Mówiłam sobie: coś się traci, ale coś zyskuje. Wciąż jednak męczy mnie, że choć mówię o sobie, iż jestem bezkompromisowa, to nie jest to do końca prawda, bo jednak szłam na pewne kompromisy w życiu...
W 1980 r. redakcja reportażu nie zezwoliła Janinie Jankowskiej na wyjazd do strajkujących robotników. Wzięła więc dwa dni zwolnienia na „opiekę nad dzieckiem”. I pojechała, nie przypuszczając, że będzie brała udział w tak epokowym dla Polski wydarzeniu. Z dwóch tygodni spędzonych w Stoczni Gdańskiej powstała wstrząsająca, blisko godzinna opowieść o tragicznym strajku 1970 r. i zakończonym podpisaniem Porozumień Sierpniowych strajku 1980 r. — Miałam to ogromne szczęście, że jako reporter znalazłam się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu — mówi Janina Jankowska. — Po tym reportażu rozdzwoniły się telefony, bo ludzie nagle usłyszeli to, o czym sami mówili na co dzień. O krytyce rządu, PZPR. Reportaż emitowano w Programie I, który docierał do całej Polski. Było to jedno z najwspanialszych dziennikarskich doświadczeń, bo miałam bezpośrednie odczucie, że to, co przekazałam na antenę, jest tak bardzo ważne dla ludzi.
Przez blisko półtora roku legalnego działania „Solidarności” Janina Jankowska uczestniczy w wielu działaniach dążących do, jak się wtedy mówiło: „demokratyzacji kraju”. Bierze udział w przemodelowaniu skostniałego, zdominowanego przez PZPR, Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Obsługuje posiedzenia Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Przewodzi związkowemu zespołowi Radia „Solidarność”, realizującemu audycje radiowe na potrzeby Komisji Zakładowych NSZZ „Solidarność”. — To były niesłychanie intensywne dni — podkreśla Jankowska. — Było to wyrąbywanie wolności. Każdym działaniem. Każdego tygodnia, miesiąca. Był to niesłychanie bogaty czas.
Stan wojenny zastał Jankowską na terenie Berlina Zachodniego, gdzie pojechała kupić nowoczesny sprzęt radiowy. Ani przez moment nie miała wątpliwości, że jej miejsce jest w kraju. Mimo iż wiedziała od znajomego, że 13 grudnia przyszli ją internować, mimo iż miała atrakcyjne propozycje zawodowe na Zachodzie, wróciła do domu w Wigilię Bożego Narodzenia. — Wprowadzenie stanu wojennego było jednak dla mnie traumatycznym wydarzeniem — opowiada do dziś z dużymi emocjami. — Pieniądze odebrane za Prix Italia postanowiłam przeznaczyć na zakup sprzętu. Zdecydowałam się kupić najlepsze magnetofony. A także, ponieważ obsługiwałam duże sale, chciałam kupić długie przewody, żeby chodzić swobodnie po sali i nagrywać. Również stojaki do mikrofonów. A wszystko to kupiłam, wiedząc już, że jest stan wojenny... Tak jakbym miała nadal nagrywać te same Komisje Krajowe. W tych samych pomieszczeniach. Z tą samą liczbą ludzi. Nie zdawałam sobie sprawy, że już mi to nie będzie potrzebne.
Jednak z czasem zakup nie okazał się żałośnie bezcelowy. Przydały się nie tylko magnetofony, ale i statywy, a także kable. Tymi wielkimi salami stały się kościoły i sale katechetyczne, gdzie przeniosło się życie narodu dążącego do wolności.
Po powrocie z Berlina Jankowska nie wróciła jednak do pracy w publicznym radiu. Wraz z Hanną Sudlitz zrealizowała głośną audycję dla więźniów politycznych osadzonych na Rakowieckiej. Materiał podziemnego Radia „Solidarność” został wyemitowany z jednej z mokotowskich kamienic, a słyszalny był na więziennym „spacerniaku”. Wkrótce potem Jankowska została internowana. W Gołdapi spędziła kilka miesięcy. W dwa lata później, w 1984 r., została aresztowana pod zarzutem „budzenia niepokojów społecznych”. Jednak i tym razem nie siedziała długo w więzieniu. Wyszła na mocy amnestii. I znów, tak jak we wcześniejszych miesiącach, podejmuje pracę dla podziemia. Realizuje kolejne reportaże radiowe dla specyficznego radia podziemnego, jakim były rozprowadzane po kraju kasety z nagraniami „bez cenzury”. Pisze do „Tygodnika Mazowsze”. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych wraz z historykiem Andrzejem Paczkowskim i dziennikarzami Wojciechem Adamieckim, Maciejem Iłowieckim i Markiem Owsińskim powołuje „Archiwum Solidarności”. Do czasu niepodległości ukazał się zbiór kilkudziesięciu pozycji książkowych, który jest dziś dla historyków dziełem nie do przecenienia.
Podsumowując dziś czas działania w podziemiu, Jankowska mówi: — Był to czas szalenie intensywny. Niestety, jak dziś patrzę, był to czas zabierany rodzinie. Moja działalność odbywała się zbyt dużym kosztem rodziny. Oczywiście, że mam poczucie, iż dołożyłam małą cegiełkę w tym naszym wybijaniu się na niepodległość. Nie straciłam też kontaktu z zawodem, mimo że nie pracowałam dla radia publicznego. Cały czas robiłam, na miarę możliwości, reportaże. Ale gdy w 1990 r. znalazłam się na konferencji International Future Conference, podczas której różni dziennikarze prezentowali swoje prace, łzy same popłynęły mi z oczu... kiedy słuchałam prezentowanych tam audycji. Uprzytomniłam sobie, że straciłam siedem lat swojego zawodowego życia. Serce mi się kroiło... Ale nie dlatego, że te zachodnie reportaże były wybitne czy niezwykle interesujące. Wręcz przeciwnie. Te ich audycje były tak mało interesujące, że pomyślałam sobie wówczas, iż gdybym to ja mogła się przez te siedem lat uczyć i jak oni prezentować na tych konferencjach swoje reportaże, to dopiero byłaby dla mnie wielka korzyść! Bo przecież odsunięta zostałam od zawodu, kiedy miałam ogromną potencję twórczą. Owszem, zrobiłam dwadzieścia reportaży. Jednak jak na siedem lat, to nie jest wielki dorobek. Dwa, trzy na rok. Coś chyba straciłam?
Janina Jankowska w wolnej Polsce wróciła do Polskiego Radia. Najpierw została wicedyrektorem Programu Pierwszego. Stała się również współpomysłodawcą Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Rozpoczęła pracę nad nową ustawą o zawodzie dziennikarza. Przystąpiła też do zorganizowania Redakcji Reportaży Programu I.
— Najpierw jednak powołałam Zespół Twórczy Numer Jeden, stworzony dla ludzi, którzy zostali wyrzuceni w stanie wojennym. — Wcale nie mieli łatwego powrotu. Byli bojkotowani przez tych, którzy zostali w radiu w stanie wojennym. Zarysowała się ściana niechęci. Sama zresztą byłam coraz bardziej izolowana w radiu. Odsunięto mnie od spraw finansowych. Odsunięta byłam również od informacji. Czułam ewidentnie, że grzecznie, ale nie dopuszcza się mnie do wielu spraw. Z Zespołu Numer Jeden zrobiono Redakcję Społeczną. Opór „starych” był ogromny. Wreszcie, w 1991 r., ówczesny szef radia, a mój kolega z podziemia Marek Owsiński wyrzucił mnie z radia.
Przez kolejnych kilka lat Jankowska pracowała w Polskiej Agencji Informacyjnej. Również realizowała reportaże, ale telewizyjne, dla austriackiej telewizji ORF. Podczas kolejnego „powrotu” do Polskiego Radia została przewodniczą Rady Programowej Programu I Polskiego Radia. Wróciła do realizacji reportaży radiowych, zdobywając wysokie nagrody i wyróżnienia szanowane w dziennikarstwie krajowym i światowym: „Złoty mikrofon”, Premio Ondas, Prix Europa, Grand Press. Dziś wykłada w Wyższej Szkole Dziennikarskiej im. Melchiora Wańkowicza, jest również przewodniczącą Rady Programowej TVP.
opr. mg/mg