Rozmowa ze Stanisławem Remuszką, autorem najbardziej zamilczanej książki III RP "Gazeta Wyborcza - początki i okolice"
Aż trudno uwierzyć, że taki nonkonformista jak Stanisław Remuszko był kiedyś jednym z pionierów współtworzących Gazetę Wyborczą...
- Kiedy w roku 1989 na osobiste zaproszenie Adama Michnika zaczynałem pracę w Gazecie, do głowy mi nie przyszło, że wyrodzi się z niej coś, co będzie zaprzeczeniem idei leżących u jej powstania. Oczekiwaliśmy, że Wyborcza stanie się gazetą nas wszystkich, wytęsknioną wolną trybuną całego społeczeństwa, w której po latach cenzury będą mogli zabierać głos ludzie prezentujący cały wachlarz poglądów demokratycznych — z prawa, z lewa i ze środka. Z czasem okazało się jednak, że ramy owego vox populi stają się coraz węższe, a on sam zaczyna nabierać wyraźnego „różowego” koloru. Dlatego też, po niespełna półtora roku pracy w Gazecie, strząsnąwszy proch z sandałów odszedłem, nie chcąc brać udziału w czymś, co było nie tylko sprzeczne z tymi założeniami, ale przede wszystkim niemoralne.
Ma Pan na myśli samouwłaszczenie kierownictwa Gazety Wyborczej?
- Majątek Gazety na mocy umowy Okrągłego Stołu został dany nie konkretnym ludziom, ale całej stronie opozycyjno-solidarnościowej. Michnik dostał wszystko za darmo - papier, lokal, transport, drukarnię, kolportaż, najlepsze pióra w kraju oraz rzecz najcenniejszą: codzienną złotówkę wpłacaną przez miliony Polaków spragnionych wolnego słowa. Ale on nie otrzymał tego na własność; to był kredyt zaufania dla całej polskiej opozycji antykomunistycznej.
Tymczasem już rok później szefowie Wyborczej dokonali skoku na gazetę, przywłaszczając sobie to, co zostało dane całemu społeczeństwu. I to jest właśnie grzech pierworodny Gazety Wyborczej.
W którym momencie Pan to sobie uświadomił?
- Pewnego majowego dnia 1990 roku przyszedłem do redakcji i w swojej skrytce znalazłem, podobnie jak wszyscy pozostali pracownicy, niepozorną niebieską kartkę, w której mniej więcej stało oto, iż trzej panowie - Bujak, Wajda i Paszyński, którzy podczas obrad Okrągłego Stołu założyli spółkę Agora, składając się po 5 dzisiejszych złotych - zgodzili się przekazać swoje udziały 16 osobom, wchodzącym w skład kierownictwa Gazety. Jako szeregowy pracownik natychmiast skierowałem do szefostwa pismo z prośbą o wyjaśnienie kulisów tej „przekształceniowej” operacji.
Zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że ktoś Panu odpowiedział...
- Owszem, nigdy żadnej odpowiedzi nie dostałem. A dwa miesiące później przestałem być pracownikiem Gazety. Poszedłem do Ernesta Skalskiego i po prostu złożyłem na jego ręce wymówienie. On, taki zaskoczony, pyta: ale za co? A ja na to: za wszystko. Za całą obłudę, za to, coście zrobili z gazetą nas wszystkich. Śp. Stanisław Lem, z którym wówczas miałem zaszczyt dość intensywnie korespondować, napisał wtedy do mnie: to pan jesteś większy kozak niż myślałem, skoro rzucił się pan z luksusowego pokładu Gazety Wyborczej w odmęty dziennikarskiego bezrobocia...
Nigdy więcej Pańskie nazwisko nie pojawiło się już na łamach Wyborczej?
- Nigdy. Nie było na to szans, a i ja nie proponowałem im swoich usług. Uważałem bowiem, że całe to towarzystwo gra nie fair. A o sobie mogę powiedzieć przynajmniej tyle, że spójność tego w co wierzę, z tym jak postępuję, jest dla mnie niezwykle ważna. Staram się żyć uczciwie i zawsze mówić prawdę. Powiem mocniej - ja nie kłamię w ogóle. Z założenia. I pewnie dlatego - jako jeden jedyny - rozstałem się wówczas z Gazetą Wyborczą.
No to Pan sobie nieźle „narobił”. Mało tego, kilka lat później zdecydował się Pan opublikować książkę „Gazeta Wyborcza”- początki i okolice”, skazując się tym samym na niemal całkowitą publiczną izolację...
- Ta książka była moim sprzeciwem wobec złej ewolucji Wyborczej oraz świadectwem człowieka, będącego przy narodzinach Gazety, obserwującego to wszystko z bliska i od środka. Chciałem to świadectwo — w tym dokumenty - przekazać opinii publicznej. Do dziś ta moja książka jest jedynym, powtarzam, jedynym opisem początków i mechanizmów działania tego ogromnego medialnego imperium, które odegrało tak ważną rolę w najnowszej historii Polski. Łatwo to sprawdzić w Bibliotece Narodowej.
Pyta Pan o izolację... Wielu ludzi interesuje się raczej tym, czy ja nie boję się procesów sądowych z Agorą.
A boi się Pan?
- Nie. Obawiam się natomiast tej zgodnej medialnej ciszy, która wciąż panuje wokół pewnych tematów tabu...
Adam Michnik jest ostatnio znany z procesów za „fałszywe oskarżenia”. Otóż gdyby w mojej książczynie o Gazecie Wyborczej był chociaż cień, a nawet cień cienia nieprawdy, to już dawno zgniłbym w więzieniu, albo poszedł z torbami wskutek sprawiedliwych wyroków niezawisłego sądu. Jednak do dziś jakoś nikt mnie nie pozwał. Czego to dowodzi? Chyba tylko tego, że tam jest czysta żywa prawda-dynamit, o której nie należy mówić wcale. Rozmawia pan redaktor z autorem najbardziej zamilczanej książki w III RP, i to zamilczanej do tego stopnia, że nie mogą się ukazać o niej nawet płatne ogłoszenia.
To najdziwaczniejsza omertà, z jaką się kiedykolwiek spotkałem. Bo to, że informacyjne embargo stosują pisma salonowe, mogę jeszcze pojąć, ale żeby także Nasz Dziennik i Gazeta Polska?
- Po ukazaniu się mojej książki ujawniła się jakaś zupełnie niezrozumiała solidarność ponad podziałami. Strach przed Agorą był tak wielki, że publikacji reklamy odmówili prawie wszyscy, od lewej do prawej, oprócz pism niszowych w rodzaju Najwyższego Czasu czy Tygodnika Solidarność.
Ciekawa rzecz - Nasz Dziennik przyjął już nawet do druku reklamę drugiego wydania tej książki; co więcej, była ona identyczna co do kropki z reklamą, która w tym samym piśmie ukazała się cztery lata wcześniej. Jednak był to rok 2003 — czyli szczyt szczytów imperium Michnika — i po paru godzinach odebrałem telefon: niestety Pańska reklama nie może się ukazać, proszę przyjechać po odbiór pieniędzy.
Ażeby jeszcze bardziej ubarwić ten obraz powiem, że gdy trwał już proces z Naszym Dziennikiem w sprawie nakazu publikacji wspomnianego płatnego inseratu - w tym samym czasie ojciec Tadeusz Rydzyk życzliwie gościł mnie w Toruniu, zapraszał do Radia Maryja i na wykłady dla studentów swojej szkoły - właśnie na temat Gazety Wyborczej...
Proszę mi powiedzieć, cóż takiego niezwykłe było w tej reklamie?
- Nie wiem. Niech Pan sam oceni. Cytuję całość co do kropki: „To jest przykra lektura dla przyjaciół Adama Michnika. Prawda o Gazecie Wyborczej. Nieznane dokumenty. Świadkowie. Pierwszą w Polsce, w Europie i na świecie książkę o GW i jej środowisku napisał Stanisław Remuszko. Czy masz blade pojęcie, skąd wziął się majątek Agory?”
Tylko tyle?
- Tylko. Ale to w zupełności wystarczyło, aby sprawa umarła w powijakach. Najwyraźniej to jest tematyka nie do przeskoczenia. Jest mi tym bardziej przykro, że decyzję o embargu na Remuszkę podjęli m.in. moi dawni koledzy. Mam w końcu za sobą trzydzieści parę lat stażu dziennikarskiego. Okazuje się jednak, że od miejsca widzenia ważniejsze jest miejsce siedzenia, układy, powiązania, pieniądze.
Potrzebne były Panu te wszystkie procesy? Narobił Pan sobie samych wrogów, stracił ostatnich sojuszników...
- Może nie warto było, może, mając dzisiejszą wiedzę, byłbym bardziej skłonny do kompromisów. Ale wie Pan co? W końcu to oni mnie porzucili, nie ja ich.
Zresztą najpierw szukałem porozumienia, pisałem: ludzie, może się jakoś dogadajmy, może coś trzeba zmienić w tej reklamie, może coś się nie podoba? Nic, żadnej odpowiedzi. Dopiero po kilku miesiącach postawiłem sprawę na ostrzu noża: jeśli Państwo nie opublikują tego inseratu, będzie to złamaniem prawa i zostanę tym samym zmuszony do skierowania sprawy na drogę sądową. Nadal cisza. I dlatego 13 czerwca 2003 roku, jednego dnia, w Sądzie Okręgowym w Warszawie złożyłem dziewięć jednobrzmiących pozwów przeciwko dziewięciu czołowym polskim tytułom.
I jaki jest bilans tej batalii prawnej?
- Prawomocne trzy do trzech. Najbardziej kuriozalny ze wszystkich był wyrok, w którym Sąd Rzeczpospolitej Polskiej napisał w uzasadnieniu, że — cytuję - negatywne treści na temat Adama Michnika i Agory są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego...
Trwa jeszcze ostatni proces z Rzeczpospolitą, od której całe to domino odmów się zaczęło.
A jednak pomimo tych wszystkich przeciwności Pańska książka stała się bestsellerem - sprzedała się w 20 tysiącach egzemplarzy i doczekała już trzech wydań...
- I to bez jakiegokolwiek oficjalnego kanału informacji, bez żadnej wzmianki, bez choćby jednego publicznego słówka na jej temat. Każda sztuka została sprzedana wyłącznie przy pomocy poczty pantoflowej oraz internetu.
Jaki z tego płynie wniosek? Okazuje się, ze prawdy nie da się tak do końca zakneblować i że nadal jest bardzo dużo dobrych, uczciwych ludzi, którym zależy na jej poznaniu.
Ciekawi mnie, czy Pańska najnowsza książka wzbudzi równie wiele emocji. „Wariacje obywatelskie”- brzmi nieźle...
- Jest to garść osobistych refleksji, pomysłów i poglądów na mój ojczysty nadwiślański świat. Pochylam się w niej nad tematami, wokół których nie toczy się dziś żadna publiczna debata. Mała próbka: lustracja dziennikarzy, Eurokonstytucja, czy mój niepoprawny politycznie Marzec '68, pisany z pozycji uczestnika strajku studenckiego.
Mnie osobiście najbardziej zainteresował ten fragment, gdzie apeluje Pan o zgłaszanie się osób, które w grudniu 1981 roku widziały w telewizji migawkę, w której Urban ściska się z Michnikiem...
- I trzej tacy świadkowie się zgłosili. Całkiem nie znani mi ludzie. Są gotowi zeznać to przed każdym sądem, ludzkim czy Boskim. To jest dla mnie wielka ulga. Bo ja wiem, co wówczas widziałem, a jednak publicznie zarzucono mi w tej sprawie kłamstwo. Pierwszy raz w życiu...
opr. mg/mg