Do czego prowadzi ciągły rozwój?
Człowiek. Środowisko. Kultura - O potrzebie nowej jakości.Maciej Czarnecki"Przyszłość jest koszmarem" - głosiły jeszcze niedawno porozwieszane wszędzie plakaty reklamowe jednego z filmowych hitów. Swego czasu furorę robiło hasło "No future". Nieco wcześniej George Orwell opisywał w "Roku 1984" przerażającą wizję totalitarnej antyutopii, która w swej zmutowanej i ułomnej wersji bije obecnie rekordy oglądalności w najpopularniejszych stacjach telewizyjnych świata. Równie straszny, acz zupełnie odmienny obraz przyszłości przedstawił w "Nowym wspaniałym świecie" Aldous Huxley. Świat rządzony przez wielkie korporacje, japońską mafię i właścicieli najnowszych technologii to z kolei tło akcji "Neuromancera", kultowej powieści cyberpunkowej autorstwa Williama Gibsona. O przyszłości pisali też Vonnegut, Verne, Dick, Wells oraz wielu, wielu innych. Czym można wytłumaczyć ów odwieczny pęd do poznania niepoznawalnego? Dlaczego za wszelką cenę staramy się odsłonić rąbek ciemnej kotary przyszłych dziejów, poszukując odpowiedzi na swe pytania w księgach religijnych, przepowiedniach, nauce, albo choćby filmach? Wiadomo, iż pod pojęciem kultury rozumieć można ogół osiągnięć danej grupy społecznej, narodu czy cywilizacji tak w zakresie technologii, organizacji i procesów produkcji, jak i sztuki, ideologii, nauki czy religii. Ostatnia część definicji pokrywa się ze ściślejszym pojmowaniem pojęcia (kultury przez wielkie "K"), charakterystycznym dla doktryny niemieckiej. Podejście to nabrać może czasem cech pejoratywnych, jak u Norberta Eliasa, który postrzega kulturę jako czynnik dezintegrujący ludzkość oraz pogłębiający istniejące podziały, przeciwstawiając jej pozytywne pojęcie cywilizacji. W niniejszym tekście chodzi jednak o kulturę w szerszym tego słowa znaczeniu, a w każdym razie nie ex definitione pejoratywnym. Jak zatem, choćby w ogólnym zarysie, przedstawia się przyszłość naszej planety? Do czego prowadzi ciągły rozwój, jakiego niewątpliwie jesteśmy obecnie świadkami? Od wieków istniało i wciąż istnieje na ten temat wiele teorii. Można podzielić je na cykliczne, zakładające iż historia cywilizacji i narodów stanowi swoiste koło, a więc prędzej czy później wróci do tego samego punktu (np. J.B. Vico) oraz linearne, traktujące rozwój jako pewien nieodwracalny proces. Wśród tych teorii można wyróżnić tak nurt optymistyczny (rozwój ludzkości jest funkcją rosnącą, zmierza do coraz doskonalszych form, co może być określane np. jako "proces uświadamiania wolności, w którym duch świata uzyskuje świadomość samego siebie" - Hegel), jak i pesymistyczny ("Bóg umarł" - Nietsche). Podział na teorie cykliczne i linearne ma zresztą poniekąd źródło w wielkich światowych religiach - podczas gdy pierwsze podejście charakterystyczne jest dla religii wschodu (np. buddyzm), drugie bardzo mocno akcentowane jest w chrześcijaństwie (historia narodu wybranego, ofiara Jezusa, perspektywa Apokalipsy - wszystkie wydarzenia mają swój konkretny, choć czasem bliżej nieznany punkt w czasie) i islamie. Obecnie mamy jednak do czynienia z kilkoma podziałami, które albo w ogóle nie dają się sklasyfikować w powyższe ramy, albo przynajmniej mocno je nadwyrężają. Najbardziej bodaj znanym (i dyskutowanym) tego przykładem jest teza Francisa Fukuyamy o końcu historii. W swoim słynnym artykule z 1989 roku Fukuyama ogłosił triumfalnie, iż wobec końca zimnej wojny historia dobiegła właśnie końca, dla kapitalizmu nie ma już alternatywy, a wszelkie ewentualne wojny tracą swą rację bytu. Po niedawnym ataku z 11 września 2001 japoński uczony bardziej co prawda akcentuje w polemikach prasowych (np. Newsweek Polska, grudzień 2001) fakt, iż koniec historii dotyczy przede wszystkim wymiaru ustrojowego i ekonomicznego, a nie światowych konfliktów, ale teza ta wciąż wydaje się kontrowersyjna. Według Fukuyamy, jeśli chodzi o ustrój i formację społeczno-gospodarczą, historia osiągnęła już swój kulminacyjny moment rozwoju, dochodząc do demokracji i liberalnej gospodarki rynkowej, i nic lepszego wymyślić już nie można. Nawet tak przedstawione twierdzenie Fukuyamy nie bierze jednak pod uwagę odrębności cywilizacyjnych kultur niezachodnich, stanowiąc zresztą niewątpliwie ponurą ironię w świecie, gdzie ponad miliard ludzi żyje za mniej niż 2 dolary dziennie (liberalna gospodarka rynkowa?), a demokratyczne rządy sprawowane są w mniej więcej 45% krajów na świecie. Tak czy inaczej, unifikacja (choć oczywiście nie całkowita) wydaje się jednak nieuniknionym kierunkiem rozwoju, a jako główne jej przesłanki jawią się przede wszystkim szeroko pojmowana globalizacja i potrzeba zapewnienia pokoju światowego. Dość krzepiące wnioski w tym zakresie płynąć mogą z szeregu prac nie tyle już filozoficznych, ile raczej czysto naukowych ("mogą" - bowiem wymaga to przyjęcia dość ryzykowanego założenia, że mechanizmy, które w przeszłości odnosiły się do ludności i społeczeństw poszczególnych państw, w erze powszechności informacji odnosić się mogą również do całej ludzkości. Hipoteza ta nie jest pozbawiona sensu i racjonalności, tym niemniej jednak nie można brać jej za pewnik.). Arend Lijphart, badając istnienie demokracji w społeczeństwach sfragmentaryzowanych , a więc silnie zróżnicowanych pod względem kulturowym, ideologicznym, językowym, regionalnym, religijnym, rasowym lub etnicznym, zauważa że jej istnienie i sukces możliwe są dzięki "kooperacji przywódców politycznych wszystkich znaczących segmentów po to, by skutecznie rządzić krajem". Lijphart podważa tym samym, jak sam mówi, istniejące w naukach politycznych od dawna przekonanie, że trudno jest zbudować stabilną demokrację w społeczeństwie sfragmentaryzowanym. Jest to zarazem argument na rzecz możliwości szerszej unifikacji i porozumienia ludzkości, jako że demokracja jawi się obecnie jako jeśli nie najdoskonalszy, to przynajmniej uważany za taki przez większość liczących się państw ustrój. Lijphart analizuje sukces konsocjonalizmu w oparciu o doświadczenia Austrii, Belgii, Holandii i Szwajcarii. Wyjaśniając jego istotę, cytuje najpierw "regułę większości" Williama H. Rikera, opartą na założeniach teorii gier: "w n-osobowych grach o sumie zerowej, w których dopuszczone są porozumienia pomiędzy jednostkami dotyczące podziału wygranych (side-payments) oraz w których gracze zachowują się racjonalnie i posiadają pełne informacje, zawierane są tylko zwycięskie koalicje o minimalnych rozmiarach (minimum winning coalitions)". Oznacza to, że w sytuacjach społecznych odpowiadających tym założeniom "uczestnicy tworzą koalicje o takim zasięgu, który ich zdaniem zabezpiecza wygraną, ale ich zdaniem nie większym". Jak dalej pisze Riker, "rozpatrywane są tylko bezpośrednie konflikty między uczestnikami, a nie wspólne korzyści", co zgodnie z zasadami teorii gier, charakterystyczne jest dla gier o sumie zerowej. W warunkach społecznych, np. przy tworzeniu koalicji wyborczych, pojmowanie polityki jako surowej gry o sumie zerowej eliminuje możliwość powstania szerokiej koalicji i consensusu. "Kiedy pojawiają się wspólne korzyści, zasada wielkości przestaje obowiązywać" - pisze Lijphart. O tym, jakie wspólne korzyści mogłyby być swoistym katalizatorem porozumienia we współczesnym świecie, nie trzeba nawet mówić, szczególnie w perspektywie ostatnich wydarzeń z 11 września ("Cechą charakterystyczną wszystkich istniejących demokracji konsocjonalnych jest to, że najważniejsze kroki w kierunku budowy tego typu rozwiązań politycznych zostały podjęte w czasie kryzysu międzynarodowego albo w okresie szczególnych zagrożeń"). Wśród czynników sprzyjających demokracji konsocjonalnej wymienia Lijphart zarówno takie, które mogłyby służyć za poparcie tezy o możliwościach consensusu w skali światowej (np. wielostronna równowaga władzy, niepewna sytuacja międzynarodowa, krzyżujące się podziały międzysegmentowe i socjoekonomiczne), jak i jej przeczące (niewielki obszar kraju). Sam autor przyznaje jednak, że nie wszystkie warunki są konieczne i demokracja konsocjonalna powstać może w braku, a nawet przeciwko pewnym zjawiskom. Kluczową rolę, jaką przypisuje Lijphart przywódcom, zdają się potwierdzać Michael Burton, Richard Gunther i John Higley w swej wspólnej pracy pod tytułem "Elity a rozwój demokracji" . Wskazują oni na doniosłą rolę polityków kształtujących stosunki pomiędzy poszczególnymi grupami społecznymi, zauważając iż możliwe jest swoiste "porozumienie elit", które "polega na nagłej, świadomej zmianie wzajemnych relacji pomiędzy zwalczającymi się frakcjami na drodze wynegocjowanego kompromisu, który obejmuje kwestie najbardziej sporne". I tutaj za podstawowy czynnik porozumienia uważa się otwarty konflikt lub kryzys polityczny zagrażający użyciem przemocy na dużą skalę (np. porozumienie elit w Anglii w latach 1688-1689 po wojnie domowej; zagrożenie konfliktem w Szwecji w latach 1808-1809 po utracie Finlandii). Do podobnych wniosków dochodzi Wolf Linder w swojej "Demokracji Szwajcarskiej" . Analizuje on powstanie i rozwój tej jednej z najbardziej znanych demokracji na świecie, opisując jak radzono sobie ze zróżnicowaniem etnicznym, religijnym, językowym i ekonomicznym. Nie bez znaczenia jest chyba fakt, że właśnie te problemy w głównej mierze stoją dziś na przeszkodzie światowego porozumienia. "Współrządzenie, zamiast rywalizacji o władzę polityczną, wydaje się ułatwiać pokojowe rozwiązywanie konfliktów między różnymi grupami kulturowymi" - pisze Linder. Przytoczone powyżej doświadczenia demokracji konsocjonalnej i budowania porozumienia elit mimo wielu różnic zdają się to potwierdzać. Nie należy konfrontować ze sobą tych poglądów. Osie podziałów cywilizacyjnych i ekonomicznych są w dzisiejszym świecie równie ważne. Czasem nakładają się na siebie. Ogólnie tworzą jednak obraz świata o wiele bardziej skomplikowany, zaciemniony i nieprzewidywalny, niż np. czyniła to żelazna kurtyna podczas zimnej wojny. Czysta futurologia ma swoje uroki. Lepiej byłoby jednak oprzeć się na jakichś naukowych przesłankach. Formułowanie jakichkolwiek, choćby najostrożniejszych i ogólnych prognoz na przyszłość, wymaga wskazania głównych tendencji i przeobrażeń, jakie zachodzą już dziś we współczesnym świecie. Są to przede wszystkim: - informatyzacja - informacja staje się dziś najcenniejszym towarem, towarem, którym można handlować tak jak niegdyś zbożem czy złotem. Z tendencją tą wiąże się wzrost roli środków masowego przekazu. - technicyzacja - bogactwo narodów zależy dziś w decydującej mierze od stopnia rozwoju technologicznego. Pojawiają się kolejne wynalazki, które rewolucjonizują życie w wielu rejonach świata, likwidują odwieczne problemy lokalnych społeczności, ale stwarzają też nowe. - specjalizacja - wraz z rozwojem nowych technologii, na całym świecie rośnie zapotrzebowanie na różnego rodzaju specjalistów - informatyków, inżynierów, ekonomistów i innych. Niemiecki ekonomista Peter Druckner posuwa się nawet do twierdzenia, iż środki produkcji w obecnym świecie to już nie maszyny i inne urządzenia techniczne, a przede wszystkim wiedza i wykształcenie. W niczym nie zmienia to jednak nierówności społecznej, bowiem również do zdobycia wiedzy potrzeba na ogół pieniędzy. - technokratyzacja - specjalizacja w niektórych krajach zaczyna obejmować tez politykę. Obok znanego już od dawna przykładu Japonii, proces ten zaobserwować można też w Afryce. Członkami rządu są tam zazwyczaj młodzi, wykształceni na europejskich uniwersytetach technokraci, nie mogący często znaleźć wspólnego języka z resztą ludności. - racjonalizacja - poziom wiedzy naukowej ludzkości nigdy nie był jeszcze tak wysoki jak obecnie. Można powołać się tu na dane Organizacji Narodów Zjednoczonych, przytaczane przez Huntingtona: w 1970 roku wskaźniki piśmienności w krajach rozwijających się osiągały 41% tych wskaźników w krajach rozwiniętych, w 1992 roku już 71%. Na początku lat sześćdziesiątych w Azji, Ameryce Łacińskiej i na Bliskim Wschodzie nauczaniem na szczeblu szkoły średniej objęta była niespełna 1/3 odpowiedniej grupy wiekowej, na początku lat dziewięćdziesiątych - około 50%. Od 1960 do 1992 roku odsetek ludności żyjącej w miastach zwiększył się: z 49% do 73% w Ameryce Łacińskiej, z 34% do 55% w krajach arabskich, z 14% do 29% w Afryce, z 18% do 27% w Chinach i z 19%do 26% w Indiach. - globalizacja - tendencja ta po części pokrywa się z niektórymi już wymienionymi. Kapuściński wyróżnia trzy wymiary zjawiska globlizacji, wskazując na globalizację informacyjną, globalizację świata przestępczego i globalizację organizacji pozarządowych (NGO's), poczynając od sekt, a kończąc na fundacjach. Globalizacja wiąże się również z rozwojem międzynarodowego, globalnego rynku finansowego i tworzeniem wielkich, ponadnarodowych korporacji. Ze zjawiskiem globalizacji powiązane są kolejne, często bardzo niebezpieczne i niepokojące: - potrzeba reakcji na zagrożenie tożsamości narodowej - może ona oznaczać to, co Toynbee nazwał "herodianizmem", a Huntington "kemalizmem", a więc porzucenie własnej odrębności kulturowej na rzecz modernizacji i przyjęcia zachodnich wzorców. Równie prawdopodobne jest jednak odrzucenie obu tych rzeczy lub przyjęcie jedynie modernizacji bez rezygnowania z własnej tożsamości kulturowej, co prowadzi do jej wzmocnienia. - osłabienie państw narodowych - jest konsekwencją globalizacji rynków finansowych. Wraz z postępującymi przemianami, zmienia się też postrzeganie i rola samego państwa. Dawniej to właśnie ono postrzegane było jako podstawowe ograniczenie wolności jednostek. To państwo reglamentowało, ustanawiało podatki, narzucało swą wolę. Państwo kojarzyło się z przymusowym poborem do wojska, biurokracją, podatkami i przymusem. Obecnie jednak ta sama instytucja staje się przede wszystkim gwarantem ochrony jednostek. Wielkie, międzynarodowe koncerny nie mają nad sobą żadnej kontroli, a wszelkie próby jej utworzenia (vide projekt wprowadzenia 0,5%-owego podatku od wszelkich transakcji międzynarodowych - tzw. podatek Tobina) spełzły jak do tej pory na niczym. Rzecz jasna, dla szefów tego typu gigantów najważniejszy jest przede wszystkim zysk i wskaźniki ekonomiczne. Korporacje wciąż rosną w siłę, uzależniając od siebie niekiedy nie tylko swych pracowników, lecz także całe państwa. W skutek istnienia słynnych "rajów podatkowych", jak np. Bermudy, gdzie koncerny mają formalnie zarejstrowane swe siedziby, państwa na terenie których działają nie tylko tracą gigantyczne wpływy z podatków, ale także - co jeszcze groźniejsze - kontrolę nad korporacjami i swą siłę. Osłabienie państwa wpływa ujemnie na możliwości jego funkcjonowania (choć można dyskutować o wizji całkowitego zaniku i obumierania państwa jako instytucji), a to z kolei minimalizuje skuteczność prowadzenia przez nie polityki opiekuńczej. - pogłębianie się przepaści między bogatymi a biednymi - jest kolejną konsekwencją łańcucha skutków i przyczyn, którego pierwszym ogniwem zdaje się być globalizacja. Jest jednak także czymś więcej, a rozpatrywanie go w kategoriach czysto naukowych oznaczałoby brak humanizmu. Bieda w kategoriach naukowych jest wielkim zagrożeniem, w kategoriach zwyczajnie ludzkich - ogromną tragedią. Ponad miliard ludzi na ziemi żyje za niecałe 2 dolary dziennie. Trzech najbogatszych ludzi na świecie ma więcej niż 48 najbiedniejszych krajów. W 1999 roku majątek dwustu najbogatszych ludzi na świecie wynosił niemal (słownie) półtora tryliona dolarów. Choćby tych kilka faktów, obok pokazywanych przez telewizje całego świata obrazów nędzy Somalii, Etiopii, Sudanu czy innych państw, świadczy o ogromnej skali zjawiska. Na jakiej podstawie Huntington główną oś podziału dzisiejszego świata przeprowadza pomiędzy poszczególnymi cywilizacjami, a nie biednymi i bogatymi? Twierdzi on, że w większości konfliktów na ziemi stają na przeciw siebie nie grupy silnie zróżnicowane majątkowo, ale przedstawiciele odrębnych kultur, wyznań religijnych i wartości, i poniekąd ma rację. Dlaczego jednak właśnie miernik obecnych czy potencjalnych konfliktów międzynarodowych ma być dla nas jedynym kryterium podziału? Czy jeśli nawet bieda nie stanowi bezpośredniego zagrożenia dla stabilności i pokoju świata, znaczy to że nie istnieje? I tym samym, że nie istnieje żaden podział na biednych i bogatych? Oczywiście, nie. Być może dla nas, ludzi Zachodu, zagrożenie to nie wydaje się aż tak ważkie (bo i póki co bezpośrednio dla nas takim nie jest), to jednak nie ulega wątpliwości, że skoro co dzień na świecie setki ludzi umierają z głodu, to naprawdę, jak to wyraził na nowojorskim szczycie Światowej Organizacji Handlu Bono, "coś z tym światem jest nie w porządku". Huntington twierdzi, że rażące nierówności w podziale dóbr nie są bezpośrednim niebezpieczeństwem dla światowego pokoju, choćby z uwagi na miażdżącą przewagę militarną państw bogatszych. Nie ma jednak racji. Rozpatrując potencjalne zagrożenia musimy jednak zwracać szczególną uwagę na kontekst, w jakim mogą one wystąpić, czyli na wszystkie warunki (ekonomiczne, technologiczne, kulturowe i inne) panujące na świecie. To, że w XVII wieku garstka biednych Indian w Ameryce nie mogła bezpośrednio zagrozić mieszkańcom bogatego Londynu, jest rzeczą bezsporną. Kruche canoe zatonęłyby setki razy w bezkresnym Atlantyku, a najostrzejsze strzały nie przebiłyby solidnych umocnień londyńskiej twierdzy. Dziś jednak dostęp do najniebezpieczniejszych technologii jest zawrotnie łatwy, a państwa czy organizacje dysponujące wiele razy mniejszym kapitałem i potęgą militarną niż przeciwnik, w dość prosty sposób zagrozić mogą chronionym przezeń celom (wystarczy wspomnieć choćby niedawny atak terrorystyczny al-Kaidy, która co prawda do biednych nie należy, ale przy armii amerykańskiej prezentuje się jak, nie szukając daleko, budżet Afganistanu przy budżecie Stanów Zjednoczonych). Globalizacja oraz niebywały postęp w dziedzinie technologii spowodowały, że w dzisiejszych czasach, jak nigdy w historii, wielkie mocarstwa muszą liczyć się z każdym niemal najmniejszym wrogiem. Historia zaś bywa często pomocna w wysnuwaniu określonych prawd i wniosków, zawsze jednak kontrolować trzeba czy owe "niezmienne" prawdy pozostają naprawdę niezmienne w konkretnym otoczeniu. Zauważył to już Herbert Spencer proponując zastąpienie historyzmu socjologią, która zamiast "odwiecznego" stanu rzeczy proponuje nam, nie przymierzając w porównaniach, stan aktualny. Światowa bieda nie tylko zagraża światu bezpośrednio, sprzyja również rozwojowi wszelkich radykalnych (co nie oznacza w żadnym wypadku: jednoznacznie zasługujących na potępienie!) ideologii, stanowiąc dla nich pożywkę. Tym w dużej mierze tłumaczyć można sukcesy islamu czynione w Afryce. Z opozycji wobec obecnego stanu rzeczy wyrasta również zjawisko antyglobalizmu, tyle niebezpieczne co jeszcze zaciemnione i niewykrystalizowane. Ryszard Kapuściński określił antyglobalistów jako "ruch masowego niezadowolenia" i w tym sensie przyznał mu niewątpliwie wiele cech pozytywnych. Wszak "potrzeba jest matką wynalazków", a im głośniej krzyczeć będą antyglobaliści, tym większe ustępstwa czynić (pozorować?) będą wielcy tego świata. Cóż więc wynika z przytoczonych wyżej przesłanek i kierunków, w jakich podąża świat? Jak wysnuć odpowiednie wnioski? Niewątpliwie, cała ludzkość znajduje się w momencie przełomowym, niezwykle ważnym i zarazem niebezpiecznym. Moment to przełomowy, bowiem nigdy jeszcze nie mieliśmy dostępu do tak zaawansowanych technologii, nigdy jeszcze wiedza człowieka nie sięgała tak daleko, nigdy nie miał on w swoich rękach tak potężnych środków budowania, ale i niszczenia (począwszy od mass mediów, a skończywszy na najnowocześniejszych typach broni); ważny - bowiem w ślad za przemianami technologicznymi muszą podążyć zmiany całego naszego myślenia i struktur społeczno-politycznych; w końcu niebezpieczny - gdyż wciąż istnieją głębokie podziały ekonomiczne, kulturowe, historyczne. Kraje zgrupowane są w określone bloki cywilizacyjne, konflikt między dwoma z nich może doprowadzić do konfliktu całych cywilizacji. Rozwija się przestępczość międzynarodowa. Kwitnie bieda - na razie nie owocuje to wielkimi konfliktami na skalę światową, ale kto wie do jakich rzeczy zdolni będą pchnięci do ostateczności głodni, wycieńczeni ludzie, mający świadomość, że "coś z tym światem jest nie w porządku"? Jak długo jeszcze będą spokojnie wyciągać swe ręce, patrząc błagalnym wzrokiem na świat Zachodu? Wiele państw wciąż otwarcie łamie prawa człowieka. Zresztą, samo państwo staje się coraz słabsze i stopniowo traci kontrolę nad wielkimi koncernami wymykającymi się wszelkiemu zwierzchnictwu. Sytuacja przypomina nieco - przy wszystkich wadach tego porównania - I połowę XIX wieku. Podobnie jak wtedy, potrzeba kontroli nad kapitałem, planów rozwoju, pomocy dla najuboższych. Globalna gospodarka rynkowa ze swymi "rajami podatkowymi" przypomina pierwsze stadia kapitalizmu wolnokonkurencyjnego. Wyzysk najuboższych krajów i niewystarczająca pomoc dla nich może być porównana do sytuacji bezbronnych niegdyś robotników. Antyglobaliści to nikt inny, jak uwspółcześnieni uczestnicy studenckich rewolt, jakie przetoczyły się przez Europę w latach 20. XIX wieku - rewolt, które nie były może perfekcyjnie zaplanowane, nie miały często klarownego programu, były jednak oznaką rosnącego niezadowolenia i zwiastowały potrzebę zmian, jakie przyniosła Wiosna Ludów i późniejsze wydarzenia. Wówczas receptą na problemy stał się interwencjonizm państwowy, pierwsze ubezpieczenia społeczne, minimum socjalne i kodeksy pracy. Co ma być nią teraz, kiedy państwo jest zbyt słabe aby narzucić swą wolę koncernom, kiedy znów potrzebna jest pomoc dla najuboższych, ochrona wyzyskiwanych obszarów, kontrola nad kapitałem? Nie można zakładać, że wielcy przedsiębiorcy sami rozwiążą ten problem. Ich celem, co skądinąd w kapitalizmie całkiem naturalne, jest osiąganie jak największych zysków, a troska o głodujących w Kongo czy Somalii nie jest do tego potrzebna. Mimo niedawnego gestu Billa Gatesa, który przekazał niebagatelną sumę 25 mld dolarów na cele charytatywne, liczenie na powszechność podobnych zachowań byłoby niczym innym jak powielaniem błędów Owena. Wielkie międzynarodowe koncerny same nigdy nie zrzekną się małej choćby części swych pieniędzy, to nie do nich bowiem należy poprawianie świata, tak jak nie należało ono do wielkich przedsiębiorców początku XIX wieku. BIBLIOGRAFIA: opr. MK/PO |