Pieśni Profana
Marcin Świetlicki
NIEDOMÓWIENIE
Nie robimy w fabryce. Nie jest to możliwe.
Fizycznie. Te wakacje nie dotyczą nas.
Nas ma wielki i groźny
lipcowy Kościół. Maszeruje nami,
wydala nas. Nas ma
ta pani, ona, w następnych wydaniach
ujawnimy ją.
JESZCZE O BARBARZYŃCACH
Wiedza o tym, że jednak tu wejdą,
na tę ziemię, która nie jest nasza,
lecz i nie ich — sprawia, że zakupy,
których dokonujemy w tych dniach, są tak bardzo
tymczasowe (ćwierć chleba poproszę).
Odpada problem starców. Skończyło się grzeczne
pozdrawianie ich w sklepie, na ulicy. Koniec.
Brzydzimy się wszystkimi naszymi dawnymi
zabawami, siedzimy skupieni niezmiernie.
Czekamy. Zwierząt nie karmimy już.
Czekamy i czekamy na dzień, w którym
nasza słabość potwierdzi się i
zatryumfuje.
PRZYJECHANEK
Wysiadł z pociągu. Został wciągnięty do berka.
Jeden z łańcucha. Pogonił. Nikogo
nigdzie nie zastał, niczego nie dotknął.
Coś się zmieniło. Niewidzialne ręce
i niewidzialne całe ciała. I nic. Nic.
Przeszedł przez miasto szukając zapałek
— i wszyscy uciekali! i wszystko zamknięte!
A w innej perspektywie stawiano trybunę.
Znalazł zastępczy pokój i stanął przy oknie.
Więc już wróciłem! Ciągle jeszcze jadę!
Stanął przy oknie. Powiedział
brzydkie słowo. Spróbował
dotknąć przez szybę człowieczka
wędrującego ulicą.
„Teraz ty gonisz!”
— szepnął.
DRUGA PIOSENKA IMIGRANTA
Dobrze przyjęty, częstowany,
adorowany i wciśnięty w fotel,
zatrzymany tu na noc, imigrant tej nocy
wcale nie zaśnie.
Podróż minęła niespokojnie,
żadnych widoków i żadnych pamiątek,
walizki odpłynęły w beznadziejną stronę
i nadal płyną.
Jutrzejszy świt zacznie się podle pospiesznym śniadaniem.
Na razie tapczan dryfuje, w łazience
fale, tramwaje międzykontynentalne,
wiatr niesie bilet.
Linie graniczne rozszerzają się.
Każda granica wkracza do stolicy.
Tapczan został ujęty w zwrotniki jak w nawias.
Jutrzejszy świt zacznie się podle pospiesznym śniadaniem.
FOTOGRAFIA
dla W. W.
W kącie ulicy zjawisko — coś jakby
drobny ułamek zadymki — coś jakby
nieszczęścia zabłądziły — osoby szukały
otwieram okno — tak to pozostaje
w kącie ulicy nieruchomy zamęt
ja wychylony i przygotowany
i zimowego słońca zaostrzone rysy
CAMERA OBSCURA
Zwiesiłem głowę z parapetu.
Ludzie w czerwonych albo czarnych swetrach.
Niektórzy tak dalecy, że bezbarwni.
Nogi są w górze, ważniejsze od głów.
Centrum nieba stanowi kwadratowy trawnik.
Naprawdę miło jest wrócić do domu.
Ustalać nowe miejsca dla starych przedmiotów.
Dowiedzieć się, że jest coś, czego zmienić się nie da.
Wisieć i wiedzieć. Lekkie ciepło się
zbliża, bo weszłaś.
DALSZY CIĄG
Może już podróżnego wieczny śnieg pochłonie,
zanim dostrzeżesz jego nieobecność
na krześle obok ciebie siedzącą. Szczoteczka
do zębów, którą tu zostawił,
zostawił na tak zwane zawsze,
nigdy nie będzie odebrana. Stoi
jak zdechły kwiatek w plastykowym kubku
obok twojej szczoteczki, obok jeszcze kilku,
których ach pochodzenie jest bardzo niejasne.
Ty teraz sprawdzasz, czy ci wyschło to,
co rano prałaś. Nie myśl, że to jest
jakaś godzina i jakaś minuta.
To też jest nigdy. I ten, który
na ciebie czeka, wcale nie jest bardziej
realny niż ta nieobecność. Nie myśl, że masz ciało,
skoro cię nieobecny nie widzi, to jesteś
tylko konturem.
Chociaż zawsze wymienia się zwycięzców i
— prawdę mówiąc — wygrałaś; to jeszcze nie koniec.
Może już podróżnego wieczny śnieg pochłonął,
ale ja w nocy trąbię, zbieram rozpierzchnięte,
ale wciąż wierne wojsko.
1 KWIETNIA, WĄGROWIEC, POLSKA
Obudzony. Od razu wplątany
w sprawy jeziora. Kilka godzin przed
świtem. Prawdopodobnie. A jezioro już
żyje, oddycha, wysyła łabędzie,
żeby go sobie obejrzały: cień
w ciemnościach szukający drogi
na ludzki dworzec. Zbudzony. Zgubiony.
Z ciemnej ziemi startują pierwociny traw.
Po omacku. I po co? Bez siebie, bez czasu.
Czas tak bardzo przestrzenny się okazał, że aż
jest niewidzialny. Zgubiony w ciemnościach.
Obudzony. I po co? A gdyby wciąż nosił
zegarek, który dostał na Komunię Świętą,
gdyby się w odpowiednim czasie wpisał do harcerstwa
i miał kompas, i umiał należycie się
posługiwać kompasem
— nie byłoby go tu.
Wydawnictwo Czarne s.c.
opr. MK/PO
|