Kościół pierwotny bardzo wcześnie docenia formę życia na pustyni. I godzi się, a nawet widzi w tym korzyść, by chrześcijanie nabierali dystansu do zepsutych już wówczas metropolii. Nie znaczy to jednak, że pustelnikom pozwala się prowadzić bezpłodną, jałową egzystencję. Od początku jednoznacznym założeniem jest, że każda dusza chrześcijańska ma rodzić życie, co więcej – musi zdobywać się na to dosłownie we wszystkich warunkach i kontekstach, przychylnych albo nie. Co ciekawe, przez kilka wieków dziewice i asceci oddalają się na pustynię, ale i tak biskupi oraz prezbiterzy czynią ich właśnie odpowiedzialnymi za konkretne dzieła miłosierdzia. Nikt w Kościele nie ma prawa pędzić bezpłodnego żywota. W ciekawym dziele „De virginitate”, sam wielki Ambroży mediolański napisze: „gdzie jest mało dziewic, tam jeszcze mniej ludzi. Natomiast gdzie są większe starania o dziewictwo, tam też jest większa liczba ludzi”. To bardzo znacząca intuicja. Można podjąć się celibatu, iść na pustynię, żyć w dziewictwie, ciszy i pokucie, o ile jest się płodnym.
Pewien młody zakonnik przeżył kilka lat w tak zwanym zakonie kontemplacyjno – czynnym i ze smutkiem odkrył, że jego zgromadzenie neurotycznie wręcz brnie w kierunku działania, a broni się od kontemplacji. Poprosił o urlop i wyjechał na kilka miesięcy do żywotnego, odnowionego, solidnego duchowo opactwa benedyktynów gdzieś we Francji. Patrzył na mnichów, oddychał wiarą, budował się młodością konsekrowanego życia w Kościele. Zauważył też, że u francuskich cenobitów wszystko – od liturgii po pracę – zdawało się toczyć, jak w dobrej rodzinie, wokół czcigodnej postaci opata – duchowego ojca. Potem wrócił do siebie i to, co widział, podsumował tak: pierwszy raz doświadczyłem w Kościele duchowego ojcostwa! Ale jak to możliwe? Tyle lat bycia zakonnikiem i nic – tylko kapituły, tace i dekrety? Demagogia współczesności zapewnia ludzi, że łono katolicyzmu obumarło. To nieprawda, bo w stanie faktycznej agonii znajduje się cywilizacja świecka, a nie Kościół, który był i pozostanie duchową Matką dla wierzących. Słabsze statystyki katolicyzmu tu albo tam nie oznaczają wcale wewnętrznej bezpłodności. Kościół musi jedynie zadbać o bycie zdrowym organizmem, a nie sprawną instytucją. Wystarczy tym samym, że zachowa szacunek do duchowego ojcostwa, a ponownie zrodzi wiele dusz dla Boga. Cywilizacja świecka ze swoim martwym łonem, wytykając palcem katolicyzm, jest jak przestępca, który dla odwrócenia uwagi od siebie krzyczy: ludzie, kradną, złodzieje!
Zbyt łatwo Kościół definiuje dziś sam siebie jako wspólnotę. To bardzo wąskie ujęcie. Kościół nie jest wspólnotą, lecz rodziną dzieci Bożych. Rodzina to dużo więcej niż wspólnota. Nie da się jej subiektywnie skomponować, nie wybiera się do niej kandydatów. Nie można jej też rozwiązać w dowolnym momencie, na zasadzie dżentelmeńskiej umowy. W księdze Dziejów Apostolskich wyraźnie czuć ducha katolickiej więzi rodzinnej. Pierwsi chrześcijanie hojnie dzielą się dobrami materialnymi, bo jest między nimi zaufanie. To dlatego składają pieniądze u stóp apostołów (por. Dz 4, 35). Nie ma w tym ekonomicznego układu, ale relacja rodzinna. Chrystus w ewangelii uczy Nikodema szerokiego myślenia wiarą. Czy ze sztywnego uczonego w Prawie da się urobić duchowego ojca dla ludzi (por. J 3, 10)? A może zaprze się i będzie dalej niewolnikiem religijnego schematu myślenia? Nikodem z człowieka, który dopisywał nowe objaśnienia do niezliczonej ilości prawnych kazusów, ma stać się teraz jak opat dla ludzi. Będzie płodny duchowo i zrodzi wielu wierzących.
Czy masz duchowego ojca dla swej duszy? Kto nim jest i dlaczego? Jeśli masz komu zaufać, to nigdy nie odejdziesz z Kościoła.