Sztuka mądrego towarzyszenia

Czy wiara pomaga w cierpieniach związanych z chorobą?

Agnieszka Warecka

Sztuka mądrego towarzyszenia

Trzy historie, a każda z nich kryje więcej przemilczeń niż słów. Jedno jest pewne: cierpienie - bez względu na postać, jaką przybierze - na zawsze pozostanie tajemnicą przerastającą ludzkie zdolności zrozumienia.

Sztuka mądrego towarzyszenia

Temat choroby postrzegany z perspektywy zdrowego człowieka zawsze będzie wyłącznie teoretyzowaniem. Stąd pomysł, by do dyskusji o życiu po diagnozie i granicach samotności, których nie przekroczy żaden, najdroższy nawet człowiek, włączyć tych, których sytuacja zmusiła do oswojenia się z cierpieniem. Jak trudna to droga i że niemożliwe - wobec braku perspektyw na zmianę - staje się realne, opowiadają pacjenci Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego funkcjonującego w ramach siedleckiego SP ZOZ.

A wtedy wracam do domu

- Wie pani, ja dopiero w czasie choroby zrozumiałem, że jestem już starym człowiekiem - rzuca w trakcie rozmowy Franciszek Michałowski. Jak długo pozostanie na oddziale? - Pewnie do wiosny - zdradza z nadzieją, iż najbliższe tygodnie pozwolą mu stanąć - w dosłownym znaczeniu tego słowa - na nogi, a w konsekwencji możliwy będzie jego powrót do domu i samodzielnego funkcjonowania.

Pacjentem ZOL przy ul. Bema pan Franciszek jest od pięciu miesięcy. Wspominając początki problemów zdrowotnych, nie ukrywa, że obecne komplikacje to w znacznej mierze jego wina. - Przegapiłem - mówi o zbyt późnej diagnozie. - Po prostu często łapały mnie korzonki. Po jednym z ataków nie mogłem już nawet utrzymać maski spawalniczej - wskazuje na niedowład ręki. - Lekarka rozpoznała udar i dała skierowanie do szpitala. Po ośmiu dniach na neurologii przenieśli mnie na rehabilitację. Nie poddawałem się - ćwiczyłem i wkrótce zacząłem chodzić. Tyle że wtedy położył mnie drugi wylew...

F. Michałowski pochodzi z okolic Łukowa. Choroba dopadła go, gdy był już na emeryturze. Wcześniej pracował na kolei, a w ostatnich latach dorabiał sobie, prowadząc warsztat mechaniczny. Niespełna cztery miesiące po wypisaniu ze szpitala trafił na oddział siedleckiego ZOL. - To już mój drugi pobyt tutaj. Pierwszy raz byłem aż osiem miesięcy. Rehabilitacja bardzo dużo mi dała. I jak zacząłem samodzielnie wstawać, myślałem, że sobie poradzę, więc wróciłem do domu. Na miejscu okazało się, że się przeliczyłem i od września jestem tutaj z powrotem - wyjaśnia z uwagą, iż dzięki rehabilitacji na obecnym etapie jest już w stanie samodzielnie przesiąść się z łóżka na wózek czy poruszać za pomocą balkoniku. - Wprawdzie bez trzymania jeszcze nie chodzę, ale liczę, że do wiosny zacznę. A wtedy wracam do domu - zapowiada.

Pytany, w jakim stopniu choroba wpłynęła na jego codzienne funkcjonowanie, pan Franciszek przyznaje, iż musiał zmienić całe swoje życie. - Miałem 66 lat i wydawało mi się, że jeszcze dużo mogę... Podczas choroby zrozumiałem, że jestem już starym człowiekiem - powtarza.

„A chwile buntu, załamania zdarzały się panu?” - dociekam. F. Michałowski milczy dłuższą chwilę. - Tylko raz pomyślałem: „Panie Boże, jak mam tak leżeć bezwładnie, to po co mi żyć?!” - wyznaje, zastrzegając, że jednak nigdy nie zastanawiał się, dlaczego akurat jego to spotkało. - A dlaczego nie mnie? - odpowiada pytaniem. - Tylko że wiedząc, jaka to choroba i co człowiekowi odbiera, nie życzyłbym jej największemu wrogowi - ocenia.

Najtrudniejsze były początki

Wojciech Zdanowski na oddział siedleckiego ZOL trafił pod koniec sierpnia 2015 r. Leczenie i rehabilitacja, jakim jest poddawany, są następstwami wypadku. - Chciałem zajrzeć do skrzynki na listy. Wyszedłem z mieszkania i spadłem ze schodów - wyjaśnia. Skutkiem upadku jest m.in. niedowład ciała od pasa w dół. Na oddział ZOL trafił celem leczenia odleżyn. - Już jest dobrze - uspokaja.

Przed wypadkiem mężczyzna prowadził aktywne życie. Nie ukrywa, że incydent sprzed pół roku zmienił wszystko. - Zdaję sobie sprawę, że w obecnym stanie nie mogę być wsparciem dla moich bliskich tak jak dawniej. Wcześniej zawsze byłem w ruchu. Dziś wiele spraw z konieczności spadło na żonę - zaznacza, podkreślając, jak bardzo jest dumny z zaangażowania tak jej, jak i córek. - Żona jeździła z wynikiem rezonansu do Konstancina, córka - studentka medycyny wysyłała wyniki do Stanów Zjednoczonych z prośbą o konsultację... I im jest ciężko, i mnie - powtarza z sugestią, iż właśnie kończy się półroczny okres jego pobytu na oddziale i jeszcze nie zapadła decyzja, co dalej...

- Dzień zaczynam o 8.00. Wstaję i przesiadam się na wózek. Później ćwiczę w salce gimnastycznej. U mnie chodzi szczególnie o wzmocnienie górnych partii mięśniowych. Jestem już na takim etapie, że mogę podnieść swoje ciało na rękach przy drabince - wyjaśnia pan Wojciech.

- Co było najtrudniejsze? - powtarza moje pytanie. - Chyba oswoić stan, w jakim się znalazłem. Dobijała mnie konieczność leżenia i świadomość, że jest się zależnym od innych. Najgorsze były początki - przyznaje, wskazując na moment, kiedy przebudził się i dotarła do niego powaga sytuacji. Pogodzenie się z nią zajęło mu - jak tłumaczy - około roku. - Choroba spowodowała całkowitą zmianę stylu życia. Wcześniej pracowałem zawodowo... Zrozumiałem jednak, że ani bunt, ani załamywanie się w niczym nie pomoże. Trzeba zaakceptować to, czego nie można zmienić - dodaje.

W. Zdanowski nie ukrywa, że bardzo pomogły mu wizyty psycholog, która odwiedzała go na szpitalnym oddziale rehabilitacyjnym. - Dużo ze mną rozmawiała - sygnalizuje.

- Wszystko się liczy - odpowiada zapytany z kolei o składowe pogodzenia się z konsekwencjami choroby - i wiara, i modlitwa, i wsparcie bliskich. Jak zbierze się to do kupy, to człowiek ma siły. Proszę sobie wyobrazić, że ja przed wypadkiem nie byłem ani dnia w szpitalu. Nigdy też nie miałem styczności z chorobami, z jakimi zetknąłem się, przebywając tutaj. Dopiero teraz widzę, jak wielu ludzi cierpi, ale i wiem też, że każdy ma prawo do tego, by przeżywać chorobę po swojemu - precyzuje.

To i przywiozą trochę życia

Jedną z pacjentek oddziału jest też 91-letnia Pelagia Rymuza. - Osiem miesięcy leżałam w Oleśnicy, potem przewieźli mnie tutaj - wskazuje na siedlecki ZOL. Nie ukrywa, że przykrzy się jej do domu i rodziny. - Jak przyjadą, to i przywiozą trochę życia... Człowiek chciałby do swoich, ale co robić, jak choroba przeszkadza...

Pani Pelagia dzieli salę z czterema innymi kobietami. - Pośpiewamy, pomodlimy się razem. Odmawiamy i Różaniec, i Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Co niedzielę chodzę też na Mszę św. Zawsze to trochę lżej... Jest dobrze - podsumowuje.

****

Trzy historie, a każda z nich kryje więcej przemilczeń niż słów. Jedno jest pewne: cierpienie - bez względu na postać, jaką przybierze - pozostanie tajemnicą przerastającą ludzkie zdolności zrozumienia. Niewiadomą, w podejściu do której powinien dominować zawsze takt, dyskretne współczucie i mądre towarzyszenie.

 

OKIEM DUSZPASTERZA

ks. Wojciech Bartoszek - krajowy duszpasterz Apostolstwa Chorych

Czyniąc z chorych apostołów

Apostolstwo Chorych (ACh) zostało założone w 1925 r. w Holandii z inicjatywy ks. Jakuba Willenborga. Do przeniesienia stowarzyszenia na polski grunt przyczyniła się Adela Głażewska, mieszkanka Lwowa, chora matka pięciorga dzieci - w tym księdza. Ks. Michał Rękas, kapelan szpitalny, polecił jej zapisanie się wraz z grupą 80 chorych do sekretariatu ACh we Francji. Jednak holenderska centrala doradziła kobiecie erygowanie stowarzyszenia w Polsce. Pierwszym sekretarzem powołanego w 1930 r. z siedzibą we Lwowie krajowego sekretariatu Apostolstwa Chorych został ks. M. Rękas. Od zakończenia II wojny światowej polska centrala ACh mieści się na terenie diecezji katowickiej.

Apostolstwo jest wspólnotą pomagającą chorym przeżywać cierpienie w sposób twórczy - bardziej Chrystusowy. Zatwierdzając ACh w 1934 r., papież Pius XI nazwał je „pia unio”, tj. pobożnym stowarzyszeniem, i postawił obok Akcji Katolickiej jako wzór postawy apostolskiej. Jako cel ACh ks. M. Rękas wskazywał czynienie z chorych apostołów przez przyjęcie, znoszenie i ofiarowanie cierpień za Kościół i zbawienie dusz.

O przynależności do wspólnoty Apostolstwa Chorych decyduje przyjęcie cierpienia z poddaniem się woli Bożej, znoszenie go cierpliwie, po chrześcijańsku, w jedności z Panem Jezusem, który ofiarował się za nas na krzyżu i ofiaruje się w Eucharystii, jak też ofiarowanie cierpienia Bogu w intencji Kościoła, za zbawienie świata, ojczyznę i w intencjach Ojca Świętego. Chorzy, którzy z własnej woli pragną spełnić wymienione warunki, powinni zgłosić się do krajowego sekretariatu stowarzyszenia [Apostolstwo Chorych - skr. pocz. 649, 40-950 Katowice, S 105], skąd - jako dowód przyjęcia - otrzymają dyplom i krzyżyk ACh.

Stowarzyszenie apostołuje m.in. poprzez wydawanie miesięcznika pt. „Apostolstwo Chorych”. Wolą założyciela było, aby pismo miało kształt listu do chorych i niepełnosprawnych. Tworzone przez ludzi, którzy dzielą się swoim doświadczeniem cierpienia, staje się zarazem sposobem prowadzenia formacji i formą odwiedzin w domu ludzi często samotnych i opuszczonych. Drogą dotarcia do człowieka chorego, zwłaszcza młodszego, jest także strona internetowa: www.apchor.pl oraz profil na facebooku. Wśród inicjatyw podejmowanych przez stowarzyszenie są także rekolekcje i pielgrzymki osób chorych, niepełnosprawnych i starszych na Jasną Górę, które gromadzą co roku przed wizerunkiem Matki Bożej rzesze ludzi. Ze słowem skierowanym do cierpiących gościmy też na antenie Radia Maryja.

Animatorami stowarzyszenia stają się również księża, którzy w każdy pierwszy piątek miesiąca odwiedzają chorych. Wizyta duszpasterska staje się zarazem okazją do przekazania naszego miesięcznika, jak też intencji, w których chorzy mogą ofiarować swoje cierpienie. Drogą ich formacji staje się przyjęcie sakramentów świętych: pokuty, Komunii św. i namaszczenia chorych, ale też obecności drugiego człowieka: rodziny, kapłanów czy przedstawicieli służby zdrowia... Bunt w obliczu ciężkich przeżyć jest czymś naturalnym. Nieraz doświadczyłem jednak, że cierpliwe towarzyszenie drugiej osobie owocuje wdzięcznością i pytaniem: „za kogo mogę ofiarować moje cierpienie?”. Jedną z propozycji, jaką chciałbym skierować do wiernych z diecezji siedleckiej, jest zaproszenie do ofiarowania swojego cierpienia w intencji jednej z sióstr misjonarek miłości. Osoby zainteresowane tą formą duchowej adopcji prosimy o kontakt pod nr. tel. 32-251-21-52 bądź mailowy: sekretariat@apchor.pl.

NOT. WA

 

Dzień modlitwy i refleksji

Światowy Dzień Chorego ustanowiony został w 1992 r. na mocy listu skierowanego przez Jana Pawła II do przewodniczącego papieskiej rady ds. duszpasterstwa służby zdrowia kard. Fiorenzo Angeliniego. Na obchody Światowego Dnia Chorego papież wyznaczył wspomnienie Najświętszej Maryi Panny z Lourdes przypadające 11 lutego. Postanowienie Ojca Świętego przyjęło formę wezwania skierowanego do Kościoła o poświęcenie jednego dnia w roku modlitwie, refleksji i dostrzeżeniu miejsca tych, którzy cierpią na duszy i ciele. We wspomnianym liście Papież Polak zaznaczył, że Światowy Dzień Chorego ma na celu uwrażliwienie ludu Bożego i - w konsekwencji - wielu katolickich instytucji działających na rzecz służby zdrowia oraz społeczności świeckiej na konieczność zapewnienia lepszej opieki chorym, jak również pomagania im w dowartościowaniu cierpienia na płaszczyźnie ludzkiej, a przede wszystkim - nadprzyrodzonej.

 

3 PYTANIA

Ks. dr Piotr Pielak - diecezjalny duszpasterz służby zdrowia, kapelan SP ZOZ Siedlce

Proszę Księdza, czy prawdą jest, że cierpienie uszlachetnia?

Myślę, że osobami uprawnionymi do udzielenia odpowiedzi na tak postawione pytanie, są sami chorzy. W liście apostolskim „Salvifici doloris”, pisząc o „świecie” ludzkiego cierpienia, Jan Paweł II zauważa, że może stać się ono okazją do duchowego wzrostu - uszlachetnienia rozumianego jako osiągnięcie pewnego rodzaju dojrzałości. Może, ale nie musi...

Każda forma cierpienia - w tym również w znaczeniu choroby - rodzi sprzeciw. Natłok pytań z nieodłącznym „dlaczego ja?” wydaje się tak ogromny, że człowiek nie jest w stanie na nie odpowiadać. Dopiero po pewnym czasie, kiedy już niejako „oswoi” sytuację, może nastąpić zmiana w myśleniu i postrzeganiu nowego położenia. Pamiętajmy jednak, że tak jak różni są ludzie, tak róże bywają ich reakcje. Zdarza się np., że na początku człowiek sprawia wrażenie opanowanego. Może niejednokrotnie w tym czasie liczyć na wsparcie bliskich, którzy towarzyszą mu i pocieszają. Jednak w miarę upływu czasu, kiedy liczba odwiedzających zaczyna się kurczyć, a stan zdrowia nie ulega poprawie, może zrodzić się bunt. Choroba to zawsze rodzaj próby, jakiej zostajemy poddani.

Przyjmuje się, że z cierpieniem łatwiej radzą sobie ludzie, którzy mają bliższą relację z Bogiem...

Wiara nie stanowi panaceum na cierpienie ani nie kasuje pytań o jego sens, ale - jak pisze papież Franciszek w orędziu na tegoroczny Światowy Dzień Chorego - może stanowić klucz, który pozwala „odkryć głęboki sens tego, co przeżywamy”. Pełniąc na co dzień swoją posługę wśród chorych, mógłbym wskazać wiele przykładów, kiedy to właśnie wiara pozwoliła danej osobie łagodniej przejść przez chorobę, pogodzić się z cierpieniem, a nawet przyjąć je jako formę ekspiacji.

Wiele mówi się o sztuce towarzyszenia w cierpieniu, ale też - że zderzenie z nim jest zawsze trudnym testem dla całej rodziny.

Nierzadko tym, co chorym doskwiera najbardziej, jest samotność. W przywołanym orędziu Ojciec Święty pisze m.in.: „cud następuje za sprawą Chrystusa, jednakże do dokonania nadzwyczajnego znaku chce On posłużyć się ludzką pomocą. Mógłby sprawić, by wino pojawiło się bezpośrednio w stągwiach, lecz chce włączyć we współpracę ludzi i prosi sługi, by napełnili je wodą”.

Swoją myśl papież konkluduje w sposób, który może być zachętą dla nas wszystkich: „Jak cenne i miłe Bogu jest bycie sługami drugich! [...] My również, zdrowi lub chorzy, możemy ofiarować nasze trudy i cierpienia, jak tę zwykłą wodę, która wypełniła stągwie na weselu w Kanie Galilejskiej i została przemieniona w najlepsze wino”.

NOT. WA
Echo Katolickie 5/2016


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama