Krew Chrystusa

Z cyklu "Nadzieja poddawana próbom"

Osoba, którą bardzo szanuję za jej prawość i obiektywizm, zwierzyła mi się w zaufaniu: „Próbuję być buddystką. Chrześcijaństwo, jakby tu powiedzieć, obraża moje poczucie dobrego smaku. Za dużo w nim krwi. Jezus cały oblany krwią na pewno poruszał dusze barbarzyńców. Mnie taki obraz przeraża. Wolę buddyzm. Wydaje mi się, że jest to religia bardziej kulturalna”.

Byłam tak zaszokowana, że nie zdobyłam się nawet na pytanie, czy sądzi, że również we mnie jest dusza barbarzyńska.

Spróbujmy się przypatrzyć paru innym wypowiedziom na temat Pana Jezusa, których nigdy by nie sformułował człowiek prawdziwie w Niego wierzący. „Gdyby Jezus żył dzisiaj, nie zakazywałby tak twardo rozwodów, bo On kochał ludzi i umiał zrozumieć ich słabości” — usiłują usprawiedliwić swoją córkę rodzice dziewczyny, która rozbiła cudze małżeństwo. I trudno im wytłumaczyć, że gdyby naprawdę wierzyli w Jezusa, to Jego naukę przyjmowaliby jako słowo Boże, a nie jako zwyczajną ludzką mądrość, podległą uwarunkowaniom swojej epoki.

Człowiek prawdziwie wierzący w Jezusa nie będzie się też pasjonował falsyfikatami o rzekomym pobieraniu nauk przez młodego Jezusa u mędrców egipskich albo hinduskich. Bo taki człowiek wie od samego Jezusa, skąd pochodzi Jego mądrość: „Ja mówię wobec świata to, co usłyszałem od Tego, który Mnie posłał. (...) Ja nic od siebie nie czynię, ale to mówię, czego Mnie Ojciec nauczył” (J 8,26.28). Kto bierze Ewangelię na serio, do głowy mu nie przyjdzie, żeby dzieło Ojca Przedwiecznego przypisywać nauczycielom hinduskim.

Tylko w niewierze można się mądrzyć, że czego innego Jezus chciał, a co innego z tego wyszło; formułować tezy o sfałszowaniu pierwotnego tekstu Ewangelii przez Kościół; dopatrywać się w Jezusie społecznego marzyciela; uznawać Ewangelie, ale oburzać się na listy Apostoła Pawła itd., itd.

W każdym razie wydaje się to bardzo znamienne, że w całej ludzkiej historii nie znajdziemy takiej osoby, na której temat sformułowano by przynajmniej jedną dziesiątą tak różnych i wzajemnie ze sobą sprzecznych twierdzeń i domysłów, jakie wygłoszono i wciąż się głosi na temat Pana Jezusa. Samorzutnie nasuwa się pytanie: Dlaczego ludzie, którzy nie zamierzają przyjąć Jezusa w wierze, wkładają tyle swojej inteligencji i energii, a niekiedy i złej woli (np. wypowiadając absolutnie bezzasadne naukowo twierdzenia o sfałszowaniu pierwotnego tekstu Ewangelii), byleby tylko jakoś sobie wyjaśnić Jego niepowtarzalny fenomen? Pytanie wydaje mi się retoryczne, ale tak czy inaczej warto nad nim pomyśleć samemu.

Przejdźmy do Pani listu. Zastanawiam się, co by Pani powiedziała, gdyby znajoma zwierzyła się mniej więcej tak: „Kiedy porównuję Buddę i Jezusa, muszę powiedzieć, że postać Jezusa bez porównania bardziej mnie przekonuje i fascynuje. Najbardziej przemawia do mnie Jego krew. Bardziej mi odpowiada taki nauczyciel religijny, który udowodnił swoją duchową wielkość również w dniu największej niedoli, a nie tylko w dniach zwyczajnych”.

Sama Pani widzi, że takie podejście również byłoby podejściem niewiary. Przecież wiara to nie jest towar, który człowiek sobie wybiera na takim targowisku, gdzie różne religie składają swoje oferty i gdzie można sobie wybrać system religijny, który najbardziej mi się podoba.

Nie zamierzam się tu wypowiadać na temat innych religii, na temat chrześcijaństwa jedno wiem na pewno: że chrześcijaninem jestem dopiero wtedy, kiedy moją wiarą rozpoznałem w Jezusie Syna Bożego i Zbawiciela wszystkich ludzi, i kiedy ogarnia mnie dziękczynienie za tak niepojętą miłość Boga do ludzi.

Owszem, przypatrując się różnym ludzkim drogom do chrześcijaństwa, można się spotkać z ludźmi, którzy w pewnym momencie życia postanawiają sobie być wierzącymi chrześcijanami. Jednak nawet jeśli to już jest prawdziwa wiara (bo jeden tylko Bóg zna do końca serce człowieka), na pewno jest to wiara, której daleko do dojrzałości. Wiara dojrzała zacznie się w takim człowieku dopiero wówczas, kiedy odnajdzie on w Jezusie Kogoś Żyjącego, kto konkretnie i z boskim autorytetem naucza, obdarza, wysłuchuje, kocha.

Jeśli naprawdę wierzę w Jezusa, pragnę Go na co dzień przyjmować takim, jakim On się nam dał. Toteż zgrozą napawa mnie sama myśl, że mógłbym sobie Jego obraz kształtować według moich upodobań. Ja po prostu wierzę, że cały Jezus — z każdym Jego słowem, czynem i zachowaniem — jest cudownym darem dla człowieka, toteż pragnę Go przyjąć dokładnie takim, jakim On jest naprawdę. Chcę Go przyjąć jak najpełniej i bezwarunkowo! Jeśli zaś coś w Jego nauce lub postępowaniu budzi we mnie opór, staram się uważniej wsłuchać w to, co sądzi na ten temat Kościół, a zarazem uprzytamniam sobie, że to ja noszę w sobie jakieś ciemności, które utrudniają mi otwierać się na całą prawdę Bożą. Dlatego proszę Jezusa, żeby pomógł mi te ciemności z siebie usuwać.

Wyjaśniwszy, co to znaczy wierzyć w Jezusa, spróbuję sobie wyobrazić, jak rozmawiałbym z Pani znajomą na temat Jego krwi. Zapewne najpierw poprosiłbym ją o to, żeby przez pięć minut zechciała posłuchać tego, co mi na temat krwi Jezusa podpowiada moja wiara.

Otóż w ciągu tych pięciu minut najpierw przyznałbym jej rację, że widok kogoś przybitego do krzyża to naprawdę coś okropnego. Gdyby komuś z nas przyszło być świadkiem czyjegoś ukrzyżowania, z pewnością przez wiele nocy prześladowałyby nas senne koszmary, a szok takiego przeżycia pozostawiłby w nas zapewne ślady nieusuwalne. Otóż Jezus Syn Boży dobrowolnie przyjął na siebie tę potworną kaźń. Skłonić Go do tego mogły tylko powody najwyższej wagi. Wolno nam zastanowić się, jakie to były powody.

Cała ta okropna strona ukrzyżowania skupia w sobie niby w soczewce destrukcyjną i nieludzką moc grzechu. Bo to my sami, swoimi grzechami, stworzyliśmy taki świat, w którym dosłownie każda niegodziwość stała się możliwa. Na Kalwarii okazało się, że zdolni jesteśmy nawet ukrzyżować kogoś nieskazitelnie sprawiedliwego. Gorzej jeszcze: ukrzyżowaliśmy Go właśnie za to, że był przepełniony miłością i bezinteresownie obdarzał prawdą i dobrem!

Toteż krew Chrystusa nieustannie powinna nas przestrzegać i powstrzymywać przed tym, żebyśmy swoimi grzechami nie pogłębiali nieludzkości naszego świata. Bo przecież jest to świat Boży, może i powinna panować w nim wzajemna miłość. Ta nieludzkość grzechu, przed którą przestrzegać nas powinna krew Chrystusa, dotyczy również sytuacji, kiedy ja nie czynię dobra, które powinienem czynić — wystarczy sobie przypomnieć scenę Sądu Ostatecznego z 25. rozdziału Ewangelii Mateusza.

Przede wszystkim jednak dwie rzeczy powiedziałbym Pani znajomej. Najpierw spróbowałbym wskazać na niezgłębione bogactwo tej prawdy, że — przypomnijmy sobie podstawowe sformułowania Pisma Świętego na ten temat — „przez krew Chrystusa zostaliśmy usprawiedliwieni” (Rz 5,9), „w Nim mamy odkupienie przez Jego krew, odpuszczenie grzechów” (Ef 1,7), Bóg „wprowadza pokój przez krew Jego krzyża” (Kol 1,20), „krew Chrystusa oczyszcza nasze sumienia z martwych uczynków, abyśmy służyć mogli Bogu żywemu” (Hbr 9,14). Sformułowań takich można w Piśmie Świętym znaleźć więcej; przypomnijmy jeszcze chociaż dwa zdania z Apokalipsy. Otóż Chrystus „nabył Bogu swoją krwią ludzi z każdego pokolenia, języka, ludu i narodu” (5,9), a polega to na tym, że jeśli będziemy Mu powierzać całych siebie, otrzymamy zdolność „zwyciężać dzięki krwi Baranka” (12,11).

Co znaczą wszystkie te sformułowania? Nie mielibyśmy szans nawet domyślać się wspaniałej prawdy zawartej w tych zdaniach, gdybyśmy nie zauważyli miłości, jaką wypełniona była ofiara Chrystusa Pana na krzyżu. Bo Jego ukrzyżowanie stanowi tylko zewnętrzną stronę tego, co się stało na Kalwarii. Chodzi o coś więcej jeszcze niż o to, że On dobrowolnie zgodził się wejść w tę najgłębiej nieludzką sytuację, jaka na tej ziemi została ukształtowana przez ludzkie grzechy (warto sobie uprzytomnić, że Jego męka była potworna we wszystkich możliwych wymiarach: fizycznym, psychicznym, społecznym, duchowym). Ukrzyżowany Chrystus uczynił coś, co zawsze będzie się nam wydawało niemożliwe, a przecież uczynił to naprawdę: On przez tę swoją potworną mękę przeszedł w niezmąconej i dosłownie całoosobowej miłości do swojego Przedwiecznego Ojca i do nas ludzi, którzyśmy przecież byli winni tego wszystkiego, co Go spotkało.

Istota ofiary Chrystusa Pana polega na tym, że jeden z nas, w najskrajniej niekorzystnych warunkach, nie tylko zachował miłość, ale zachował ją całą! Z samego dna nieludzkiego świata wzniosła się do Przedwiecznego Ojca kryształowo czysta miłość Syna Człowieczego! Szatan nie znalazł w Nim nawet małej cząstki, która nie byłaby tą miłością wypełniona! Ale miłość, jaka została zrealizowana na Kalwarii, była nie tylko kryształowo czysta, lecz i niewyobrażalnie wielka: Człowiek Jezus Chrystus jest bowiem naprawdę Synem Bożym.

Zatem jesteśmy odkupieni! Teraz każdy, kto zechce iść przez swoje życie w jedności z Chrystusem, może dokonywać tego, do czego sam z siebie, jako grzesznik, byłby niezdolny: Przez każdą sytuację życiową, również w nieszczęściu lub w prześladowaniach, mogę przejść w miłości do Boga i bliźnich. Byleby tylko nie zabrakło mi pokory i bylebym całe zaufanie pokładał w Chrystusie.

Krew Chrystusa Pana, która nie tylko została przelana, ale została przelana w miłości, stanowi jakby streszczenie tego przewspaniałego daru, że jesteśmy odkupieni. Nasz świat — wszędzie tam, gdzie naprawdę zaprosimy Chrystusa — znów staje się miejscem, w którym króluje miłość i w którym dojrzewamy do życia wiecznego. Wiara w Chrystusa byłaby bowiem czymś próżnym i jałowym, gdybyśmy zapominali o Jego Zmartwychwstaniu, przez które otworzył On nam wszystkim drogę do życia wiecznego.

Druga rzecz, którą powiedziałbym Pani znajomej, wydaje się jeszcze wspanialsza. Chociaż jest to prawda wyraźnie sformułowana już w Piśmie Świętym, ja osobiście zauważyłem ją po raz pierwszy dzięki Dzienniczkowi Siostry Faustyny. Wpatrując się w obraz Pana Jezusa Miłosiernego, Siostra Faustyna napisała kiedyś: „Te dwa promienie oznaczają Krew i Wodę. Blady promień oznacza wodę, która usprawiedliwia dusze; czerwony promień oznacza Krew, która jest życiem dusz”.

To naprawdę jest coś oszałamiającego: Krew Chrystusa Pana jest życiem dusz! Kiedy św. Tomasz Moore został ścięty za swoją wierność Chrystusowi, jego krew — chociaż bezcenny dowód jego miłości do Chrystusa — wsiąkła w ziemię. Z krwią Chrystusa Pana jest inaczej. Chrystus Pan umarł i zmartwychwstał, ale zarazem my, Jego Kościół, naprawdę jesteśmy Jego żywym Ciałem (por. Rz 12,4—8; 1 Kor 12,12—36). Zatem jako Ciało Chrystusa jesteśmy ożywiani Jego krwią!

Właśnie po to, żeby się odnawiać w swoim Panu i Zbawcy, Kościół codziennie sprawuje świętą Eucharystię i powtarza słowa Pana: „Bierzcie i jedzcie: To jest Ciało moje... To jest kielich Krwi mojej”. Jeśli trwamy w łasce uświęcającej, wolno nam wierzyć, że w naszych żyłach — jakoś bardzo realnie, choć, rzecz jasna, w sposób nie podlegający badaniom fizjologów — płynie krew Chrystusa!

Również w tym aspekcie wolno nam spojrzeć na nasze Boże synostwo: ożywia nas przecież krew Chrystusa, Syna Bożego! „Teraz w Chrystusie Jezusie — pisze Apostoł Paweł (Ef 2,13) — wy, którzy niegdyś byliście daleko, staliście się bliscy przez krew Chrystusa”.

W wizji Siostry Faustyny krew zmartwychwstałego Chrystusa stała się jakby ogarniającym nas światłem Bożego miłosierdzia. Dość podobnie czuł to 1900 lat temu św. Ignacy z Antiochii. Około roku 108, już po wyroku skazującym go na śmierć męczeńską, tak oto napisał: „Nie znajduję przyjemności w pokarmie zniszczalnym ani w rozkoszach tego życia. Chcę Chleba Bożego, którym jest Ciało Jezusa Chrystusa z rodu Dawida. A jako napoju chcę Krwi Jego, która jest miłością niezniszczalną” (List do Rzymian 7,3).

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama