Te wybory zmieniły historię [GN]

O wyborach 4 czerwca 1989

Te wybory zmieniły historię [GN]

Prof. Andrzej Paczkowski, przewodniczący Kolegium IPN, autor wielu prac z historii najnowszej, w czasach PRL działacz opozycji, alpinista. Autor zdjęcia: Tomasz Gołąb

O 4 czerwca 1989 roku z prof. Andrzejem Paczkowskim rozmawia Andrzej Grajewski.

Andrzej Grajewski: 5 kwietnia 1989 r. zakończyły się obrady Okrągłego Stołu. Przewidywały one, że w czerwcu odbędą się wybory, w których PZPR i jej sojusznicy mieli zapewnione 65 proc. mandatów. Były to jednak ustalenia polityczne, a nie akty prawne.

Prof. Andrzej Paczkowski: — Ustalenia Okrągłego Stołu były impulsem do dalszych działań. Sejm miał zmienić konstytucję, miał zostać utworzony urząd prezydenta oraz druga izba parlamentu, czyli senat, uchwalono także nową ordynację wyborczą. Zmiany legislacyjne zostały przeprowadzone już w kwietniu 1989 r. Musimy pamiętać, że wtedy było to prostsze aniżeli teraz. Była jedna izba, zdyscyplinowana. Zmiany zostały przyjęte dość szybko.

Co się wówczas dzieje po stronie „Solidarności”?

— 7 kwietnia Krajowa Komisja Wykonawcza „Solidarności” powierzyła Komitetowi Obywatelskiemu przygotowanie kampanii wyborczej. Kandydatów zarówno do Sejmu, jak i do Senatu wystawiał Komitet Obywatelski przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Lechu Wałęsie. Przyjęto przy tym bardzo ważne założenie, że na jedno miejsce wystawiany będzie tylko jeden kandydat. Oznaczało to, że w obozie solidarnościowym wszystkie głosy kumulowały się na jednej osobie, aby nie rozpraszać głosów i nie tworzyć konfliktów wewnętrznych na własnych listach. Tego nie zrobiła PZPR, gdzie w niektórych okręgach było nawet po kilku kandydatów do mandatu, co wprowadzało chaos i zamęt w ich szeregach.

A w obozie solidarnościowym nie dochodziło do sporów?

— Dochodziło, nawet do bardzo poważnych. Niektórzy czołowi działacze Komitetu Obywatelskiego uznali, że reprezentacja zasiadająca przy Okrągłym Stole nie może być jedynym środowiskiem, z którego czerpie się kandydatów na posłów i senatorów. Postulowali, aby uwzględnić także inne środowiska opozycyjne i solidarnościowe, z różnych powodów nie reprezentowane w Komitecie Obywatelskim. Ponieważ ten postulat nie został spełniony, Tadeusz Mazowiecki i Aleksander Hall zrezygnowali ze startu w tych wyborach.

Jaka opcja dominowała w Komitecie Obywatelskim?

— Decydujące znaczenie miała opcja lewicowo-umiarkowana. Takie wówczas było główne zaplecze polityczne Wałęsy, zdominowane przez ludzi związanych w przeszłości z KOR oraz „Tygodnikiem Powszechnym” i ruchem „Znak”. To byli wybitni ludzie, bardzo aktywni politycznie, z ogromnymi ambicjami i nie bojący się walki politycznej. Ten główny nurt wokół Wałęsy wyraźnie wykrystalizował się w połowie lat 80.

Był także akceptowany przez władze.

— Rzeczywiście, ten nurt został przez władze uznany za opozycję konstruktywną i z nim były prowadzone rozmowy polityczne. Ale były także inne środowiska, które próbowały się reklamować, że są bardziej konstruktywną opozycją, np. środowiska narodowe. Prof. Maciej Giertych wystosował list do jednego z członków Biura Politycznego, oferując antysocjalistycznych, ale prawicowych katolików, którzy nie są antysowieccy. Zamiast trockistów, lewicy laickiej oraz lewicy katolickiej. Przekonywał, że to, co oni prezentują, jest bliższe zmianom, dokonującym się zarówno w Związku Sowieckim, jak i w Polsce, gdzie następowała daleko idąca nacjonalizacja komunizmu. To państwo było ważne, a nie ideologia.

Ale oferta nie została przyjęta?

— Stało się tak z wielu powodów. Były to środowiska rozproszone, bez odpowiedniego zaplecza społecznego i bez charyzmatycznego lidera, jakim w tym czasie był niewątpliwie Lech Wałęsa.

Niektóre organizacje, jak Solidarność Walcząca, czy KPN, były przeciwne umowie Okrągłego Stołu.

— KPN tylko do pewnego stopnia. Okrągły Stół krytykował, ale w wyborach wystartował i... przegrał z kretesem. Natomiast Solidarność Walcząca i związane z nią środowiska, jak np. Federacja Młodzieży Walczącej, nie tylko kontestowały Okrągły Stół, ale wzywały również do bojkotu wyborów, uznając, że nie jest to dobry sposób na obalenie komunizmu w Polsce.

Czy dlatego frekwencja wyborcza nie była wysoka?

— Była rzeczywiście zaskakująco niska: 62 proc., chociaż w świetle późniejszych wyborów i tak wyglądała nieźle. Spodziewano się jednak znacznie więcej. Ambasador USA John R. Davies prognozował nawet 80 do 90 proc. Nie przeprowadzono wtedy szczegółowych badań, aby można było odpowiedzieć,

dlaczego frekwencja była tak niska. Czy oznaczało to brak zainteresowania sporej części wyborców polityką, nawet w tak fundamentalnych kwestiach, czy był to raczej skutek nawoływania do bojkotu wyborów? Niewątpliwie niska frekwencja pomniejszała rangę zwycięstwa „Solidarności”. Skoro głosowało 62 proc., a „Solidarność” otrzymała 60 proc. głosów, to oznacza, że głosowało na nią tylko 40 proc. dorosłych obywateli.

Jakie znaczenie miała druga tura wyborów, zwłaszcza dla kandydatów PZPR?

— Druga tura wynikała z ustaleń Okrągłego Stołu i przyjętych później rozwiązań legislacyjnych. Ten system wyborów był dość skomplikowany i zasadniczo różnił się od dzisiejszego. Przede wszystkim nie wszystkie mandaty były wyłaniane w wolnych wyborach. Osobno głosowało się na miejsca do wolnych wyborów, osobno na miejsca dla dwóch list koalicyjno-rządowych, czyli PZPR i jej koalicjantów z PSL i SD, była także lista krajowa. Każdy wyborca otrzymywał plik stroniczek w różnych kolorach i łatwo było się w tym pogubić. Ordynacja przewidywała, że jeśli w pierwszej turze lista nie otrzyma 50 proc. głosów, to dochodzi do drugiej tury, w której liczba głosów nie jest ważna. Tak więc w drugiej turze uczestniczyli praktycznie wyłącznie kandydaci z list partyjno-rządowych, rywalizując między sobą. Z listy Komitetu Obywatelskiego nie było obsadzone tylko jedno miejsce w Radomiu, gdzie kandydował Jan Józef Lipski, przeciwko któremu wystąpił lokalny biskup (bp Edward Materski) i który nie otrzymał wymaganych 50 proc. głosów. Wygrał dopiero w drugiej turze.

Jak na wybory reagował Związek Sowiecki?

— Gdy były wybory, w Moskwie zdawano sobie sprawę, przynajmniej ekipa Gorbaczowa i jej zaplecze intelektualne, że pewne procesy w Polsce, ale także innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej są nieodwracalne. Z lutego 1989 r. pochodzą cztery ekspertyzy zamówione przez Biuro Polityczne KPZR na temat dalszego rozwoju wydarzeń, przygotowane w różnych ośrodkach: KGB, Wydziale Zagranicznym KC, MSZ i sowieckiej Akademii Nauk. Pod wieloma względami były one jednomyślne, tzn. oceniały, że w Europie Wschodniej rozpoczął się proces głębokiej przemiany, która prowadzi w stronę gospodarki rynkowej i otwarcia na Zachód. Problem polegał na tym, w jaki sposób utrzymać wpływy Związku Sowieckiego w tym regionie za pomocą instrumentów politycznych i więzów gospodarczych. Użycie siły wykluczano.

Nie wykluczała tego jednak część aparatu władzy w Polsce. Mówiło się nawet o możliwości wprowadzenia stanu wojennego.

— Nie jest to do końca jasne. MSW było przygotowane na różne warianty. Zakładano m.in., że wybory mogą spowodować jakieś zamieszki, manifestacje, rozruchy, niezależnie od wyniku. W takich sytuacjach przewidywano możliwość wprowadzenia stanu wyjątkowego. Trzeba pamiętać, że w obozie władzy była także wpływowa grupa przeciwników rozmów z opozycją, która kontestowała ustalenia Okrągłego Stołu. Uważali, że nie po to przez tyle lat walczyli z opozycją, wsadzali ją do więzień, aby teraz na ich plecach ci ludzie doszli do władzy. Decydujące znaczenie miało jednak to, że zarówno MSW, jak i wojsko były kontrolowane przez ludzi lojalnych wobec gen. Jaruzelskiego.

Nie było więc planu ponownego wprowadzenia stanu wojennego?

— Do tej pory nie znaleziono dokumentu świadczącego o kompleksowych przygotowaniach do wprowadzenia po wyborach stanu wojennego. Są jednak informacje wskazujące, że rozwiązanie siłowe brano pod uwagę. 5 czerwca na posiedzeniu Sekretariatu KC gen. Florian Siwicki pytał wprost, czy mamy uznać ten wynik, czy nie. No więc, jeśli mamy nie uznać tych wyborów, to musimy mieć instrumenty, aby skutecznie zanegować ich rezultaty. Inna sprawa, że była formalna podstawa do zakwestionowania wyborów.

Jaka?

— Przepadła lista krajowa. Listę krajową, która obejmowała 35 nazwisk czołowych działaczy PZPR oraz stronnictw sojuszniczych i współpracujących z nimi działaczy katolickich, także obowiązywał wymóg osiągnięcia 50 proc. głosów i nie przewidziano dla niej drugiej tury. Po prostu liderom PZPR nie mieściło się w głowie, że ta lista może przepaść. Tymczasem z tej listy przeszły tylko 2 osoby, zresztą całkowicie przypadkowo: profesorowie Kozakiewicz i Zieliński. Wakowały więc 33 miejsca w parlamencie. A ordynacja przewidywała, że jest 460 posłów.

Jak to rozwiązano?

— Rada Państwa błyskawicznie się zebrała i zmieniła ordynację. 33 miejsca zostały rozdzielone między PZPR i jej sojuszników. Tyle że nie mogli się o mandaty ubiegać działacze umieszczeni na liście krajowej i na gwałt trzeba było szukać ich zastępców.

„Solidarność” była przygotowana na to zwycięstwo?

— Nikt nie był na to przygotowany. Toteż pierwsze reakcje były pełne zaskoczenia i obawy o to, co zrobi strona przegrana. Dlatego Komitet Obywatelski zaczął nawoływać, aby nie było triumfalizmu, świadomie gasząc radość z osiągniętego zwycięstwa. Nie było wieców, manifestacji i to m.in. spowodowało, że odczucie sukcesu zostało rozmyte i dopiero Joanna Szczepkowska musiała przypomnieć wszystkim, co się wydarzyło 4 czerwca.

Jakie było znaczenie tamtych wyborów?

— Bez wątpienia historyczne i to nie tylko w skali Polski, ale całego bloku wschodniego. Rozstrzygnięcia, które zapadły przy Okrągłym Stole, były ważne, ale dawały tylko narzędzia i nie wiadomo było, jak zostaną użyte. Tymczasem wybory pokazały, że dały się użyć do tego, aby delegitymizować systemem sprawowania władzy w Polsce. Wybory miały charakter plebiscytu i pociągnęły za sobą odebranie resztek prawomocności PZPR i systemowi komunistycznemu w Polsce, a później w całej Europie Wschodniej.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama