Żyć to znaczy kochać

Wywiad z ks. Markiem Dziewieckim przeprowadzony przez duszpasterstwo akademickie w Toruniu

Czytałyśmy kilka Księdza artykułów - szczególnie na internetowych stronach „Opoki” - i tam trafiłyśmy na takie zdanie, że dziś człowiek jest podatny na ideologie i fikcje. Na jakie ideologie i fikcje?

Przede wszystkim na ideologie i fikcje o istnieniu łatwego szczęścia, a zatem szczęścia osiągniętego bez wysiłku, bez pracy nad sobą, bez respektowania zasad moralnych. To jest najbardziej kusząca fikcja i najbardziej podstępna pułapka, jaką człowiek może zastawić na samego siebie i na innych ludzi. Jeżeli ktoś cyniczny chce manipulować ludźmi, jeśli chce zdobyć władzę, nie mając ku temu odpowiednich predyspozycji, jeżeli chce traktować władzę jako karierę, a nie jako służbę, to najłatwiej osiągnie swój przewrotny cel, jeśli będzie ludziom obiecywać łatwe szczęście. „Wybierzcie mnie, głosujcie na mnie, słuchajcie mnie, a będziecie szczęśliwi. Możecie wtedy robić wszystko, co chcecie, gdyż zostawię wam pełną wolność. Wmówię wam, że wszystko, co robicie i co myślicie, jest słuszne”. Oto odwieczna iluzja, za którą współcześni ludzie chętnie idą, za którą poszli też pierwsi ludzie.

Nadzieja na łatwe szczęście w tym życiu to nic nowego pod słońcem. Już na samym początku historii Adam i Ewa poszli właśnie za taką ideologią szczęścia zdobytego bez wysiłku. Już wtedy zatem ulegli ideologii, którą obecnie nazywamy ponowoczesnością. Ideologia ta polega na naiwnym przekonaniu, że człowiek jest tak wielki, mądry i szlachetny, iż własną mocą potrafi odróżnić dobro od zła, czyli to, co nas rozwija od tego, co nas krzywdzi czy niszczy. Taki człowiek uważa, ze jest dobrym sędzią we własnej sprawie, że jest wręcz tak doskonały, jak Bóg. To najgroźniejsza fikcja i ideologia, jakiej może ulec człowiek.

Niestety obecna sytuacja jest jeszcze bardziej bolesna niż sytuacja człowieka po grzechu pierworodnym. W przeszłości bowiem większość społeczeństwa zdawała sobie sprawę z tego, że ideologie i fikcje mówiące o łatwym szczęściu są absurdem i skrajną naiwnością, której ulegają jedynie ludzie najbardziej naiwni. W naszych czasach tego typu iluzje stają się wręcz ideałem. Są głoszone przez ludzi ze statusem naukowym, zwłaszcza przez sporą grupę pedagogów, psychologów czy socjologów. Współczesny człowiek jest zagrożony z dwóch stron: od wewnątrz i z zewnątrz. Posługując się językiem biblijnym można powiedzieć, że wewnątrz nas syczy tajemniczy głos, który podsyca iluzje o istnieniu łatwego szczęścia. Ale ten głos syczy jeszcze bardziej z zewnątrz, wypowiadany przez ludzi uważanych za naukowców czy za autorytety społeczne. Co gorsza, ten syczący głos jest wzmacniany przez wiele środków społecznego przekazu. W tej sytuacji zwłaszcza dzieciom i młodzieży trudno obronić się przed toksycznymi ideologiami dominującej niskiej kultury.

W czasach komunistycznych „poprawna” politycznie ideologia głosiła, że zbudujemy kolektywne szczęście: „Idźmy za partią komunistyczną, idźmy za marksizmem i leninizmem, za Marksem i Engelsem, a będziemy wszyscy szczęśliwi — a już z pewnością szczęście zapewni sobie proletariat i cała „postępowa” część ludzkości. W tej chwili tylko tyle się zmieniło, że z iluzji o istnieniu łatwego szczęścia kolektywnego przeszliśmy do iluzji łatwego szczęścia egoistycznego. Ponowoczesność głosi jeszcze bardziej przewrotną, a przez to jeszcze bardziej kuszącą iluzję: „Każdy niech sobie żyje tak, jak chce i niech robi, co chce. Wszyscy powinni wszystko tolerować i wtedy każdy z nas będzie szczęśliwy.” Jest to jeszcze groźniejsza ideologia niż marksizm właśnie dlatego, że jest ona jeszcze bardziej atrakcyjna i kusząca dla ludzi naiwnych.

Z tą podstawową iluzją łatwego szczęścia związane są inne groźne mity i ideologie, np. absurdalne - w świetle oczywistych faktów - twierdzenie, że wszystko jest subiektywne, że każdy człowiek powinien kierować się własnymi przekonaniami, że wszystkie sposoby postępowania są jednakowo dobre, że szkoła powinna być neutralna światopoglądowo, że decyzje podejmowane większością głosów są najlepsze, itp. Tego typu ideologie wpisują się w kontekst tamtej wielkiej iluzji o istnieniu łatwego szczęścia w życiu doczesnym. Jest czymś zdumiewającym to, że człowiek, który potrafi myśleć, bywa aż tak bezmyślny wobec bezmyślnych ideologii. Nieraz ktoś mnie pyta o to, dlaczego system Świadków Jehowy, który zawiera wiele absurdalnych twierdzeń, łącznie z podawaniem daty końca świata i konkretnej liczby ludzi zbawionych — może być dla kogokolwiek atrakcyjny. Otóż system ten jest atrakcyjny dla niektórych ludzi nie pomimo, ale właśnie dlatego, że jest tak naiwny i absurdalny. Dla osób zagubionych, chorobliwie niepewnych siebie i swojej przyszłości, taki system jest ponętny. Daje bowiem subiektywne „uspokojenie” oraz iluzję zrozumienia złożoności świata i tajemnicy człowieka

Czym grozi uleganie mitom łatwego szczęścia?

Mit o istnieniu łatwego szczęścia prowadzi zwykle do rzeczywistego nieszczęścia. Szczęścia i rozwoju nie można osiągnąć w świecie fikcji czy iluzji, lecz jedynie w świecie twardej rzeczywistości. Iluzja łatwego szczęścia, która jest powtarzaniem dramatu grzechu pierworodnego, to najbardziej destrukcyjna ideologia, jaką może wymyślić człowiek. Żeby ulegać tego typu iluzji trzeba być naprawdę bezmyślnym. Trzeba być tchórzem wobec prawdy. O takich ludziach można powiedzieć za Jezusem, że mają oczy, ale nie widzą i mają uszy, ale nie słyszą.

Za naiwnym myśleniem o istnieniu łatwego szczęścia idzie naiwne postępowanie, np. przekonanie, że alkohol czy narkotyk pomoże mi się dobrze czuć, a antykoncepcja pomoże mi radzić sobie z seksualnością. Kto nie chce dostrzegać twardej rzeczywistości, np. faktu, że człowiek potrafi oszukiwać i krzywdzić samego siebie, ten w najlepszym przypadku znajdzie iluzję szczęścia i rozwoju. Będzie to jednak jedynie iluzja, chwilowe oczarowanie, po którym przyjdzie dramatyczne rozczarowanie. Najczęściej jednak na rozczarowaniu się nie kończy. Życie w fikcyjnym świecie łatwego szczęścia prowadzi do realnego i dramatycznego nieszczęścia. Uleganie fikcjom i modnym ideologiom XXI wieku powoduje pojawienie się straszliwego cierpienia dzieci, młodzieży i dorosłych na niespotykaną wcześniej skalę. Dramatycznie rośnie liczba ludzi nieszczęśliwych, zaburzonych psychicznie, agresywnych. Rośnie liczba alkoholików, narkomanów, samobójców, a także liczba ludzi rozwiedzionych i niezdolnych do założenia szczęśliwej rodziny. Pojawia się też nowa forma skrajnej rozpaczy, czyli obojętność wielu ludzi na własny los. W ten sposób rozmiary iluzji o istnieniu łatwego szczęścia pokrywają się z rozmiarami faktycznego nieszczęścia.

Konsekwencje dominujących mitów i ideologii to także bolesny kryzys więzi i wartości, jak również kryzys rodziny, wychowania, społeczeństwa, polityki i polityków. A nawet kryzys naukowców. Ostatnio nasze społeczeństwo odkryło, że niektórzy ludzie ze statusem naukowym, zdobyli tytuł doktora czy profesora drogą przestępstwa. Dramatyczna liczba ludzi uzależnionych i poranionych jest chyba tutaj najbardziej czytelnym dowodem na to, że gdy ulegamy mitowi łatwego szczęścia, to wtedy doświadczamy nieszczęścia i cierpienia na skalę, jakiej wcześniej nie było.

Z drugiej strony, paradoksalnie, dla cynicznych grup społecznych ten dramatyczny kryzys współczesnego człowieka i to cierpienie na nieznaną wcześniej skalę, jest czymś... korzystnym. Chodzi tu zwłaszcza o niektórych polityków i biznesmenów. Otóż im bardziej ludzie są nieszczęśliwi, poranieni, uzależnieni czy zrozpaczeni, tym bardziej muszą się zająć swoim własnym dramatem i tym łatwiej nimi rządzić oraz tym łatwiej na nich zarobić. Dla prymitywnych i cynicznych polityków jest to sytuacja idealna. Oni doskonale wiedzą, że mogą zdobyć i utrzymać władzę jedynie w społeczeństwie ludzi rozbitych, bezradnych, naiwnych, bezmyślnych. Jest to też wymarzone społeczeństwo dla tej grupy cynicznych biznesmenów, którzy produkują towary toksyczne, szkodliwe i z definicji przeznaczone właśnie dla ludzi nieszczęśliwych. Nikotyna, narkotyk, leki psychotropowe, tabletki antykoncepcyjne, pornografia, filmy przemocy, prymitywne czasopisma i książki - to są towary produkowane dla ludzi nieszczęśliwych. Podobnie cały przemysł związany z wypaczoną seksualnością. Na tym wszystkim można łatwo i szybko zarobić.

Towary i usługi przeznaczone dla ludzi niedojrzałych czy nieszczęśliwych można sprzedać wtedy, gdy istnieje szerokie grono odbiorców tego typu produktów. Właśnie dlatego ludzie produkujący toksyczne produkty wiedzą, że muszą nie tylko wyprodukować te towary, ale również „wychować” klientów, którzy to kupią. W tym celu - powiedzmy to otwarcie i twardo — przekupują niektórych socjologów, psychologów, pedagogów, seksuologów, ginekologów i innych „specjalistów”, żeby mówili i pisali absurdy, żeby wprowadzali ludzi w świat mile brzmiących mitów i fikcji, które głoszą np. wyższość demokracji nad miłością, tolerancji nad odpowiedzialnością czy subiektywnych przekonań nad obiektywną prawdą. Ludzie, którzy ulegną tego typu toksycznym ideologiom, staną się nieszczęśliwi, a wtedy łatwo będzie nimi rządzić i na nich zarobić. Nasze czasy są w tym sensie wyjątkowo barbarzyńskie i cyniczne.

Czy można mówić o neutralności światopoglądowej? Czy neutralność światopoglądowa jest w ogóle możliwa?

Mówić oczywiście da się, gdyż człowiek jest w stanie używać języka zarówno do komunikowania rzeczywistości, jak i do komunikowania fikcji. Mówienie o neutralności światopoglądowej jest tak samo absurdalne, jak mówienie o kwadratowym kole, suchej wodzie czy o wolnych związkach. W myśleniu na temat świata rzeczy respektujemy zwykle zasady logiki. Nawet dziecko w przedszkolu nie mówi raczej o suchej wodzie czy kwadratowym kole. Tymczasem w myśleniu o człowieku i jego zachowaniu zdarza się coraz częściej, że rezygnujemy z logiki myślenia. Właśnie dlatego spotykamy ludzi dorosłych — także z wyższym wykształceniem — którzy mówią o „wolnych” związkach albo o neutralności światopoglądowej szkoły, państwa czy wychowania. To jest mówienie na poziomie ludzi chorych psychicznie, którzy nie respektują zasady niesprzeczności i którzy tracą kontakt z rzeczywistością.

Coraz częściej zdarza mi się, że ktoś z młodych ludzi podchodzi do mnie i mówi: „Proszę księdza, ja żyję w wolnym związku z moją partnerką”. Wtedy odpowiadam: „Dlaczego traktujesz mnie jak chorego psychicznie?” Rozmówca jest zwykle zaskoczony i odpowiada: „Ależ nie traktuję księdza jak chorego. Dlaczego reaguje ksiądz w tak ostry sposób?” Wtedy wyjaśniam, że nie ma suchej wody, kwadratowego koła, ani „wolnych” związków. Albo ktoś jest związany z drugą osobą, albo nic go z nią nie łączy. W kontaktach międzyludzkich istnieją trzy możliwości: albo nic nas nie łączy, albo łączy nas związek dojrzały, trwały i odpowiedzialny, albo łączy nas związek egoistyczny, powierzchowny, prymitywny, który rozczarowuje i rani. Jeśli ktoś mówi mi, że żyje w „wolnym” związku, to raczej nie jest chory psychicznie, tylko oszukuje samego siebie oraz ukrywa przed drugą osobą fakt, że ich związek nie jest oparty na miłości i odpowiedzialności lecz na egoizmie czy pożądaniu.

Bardzo podobnie — jak slogan o „wolnych” związkach - brzmi teza o neutralności światopoglądowej szkoły czy państwa. Aż trudno uwierzyć, że ludzie z wyższym wykształceniem i statusem naukowym mogą głosić takie absurdy. Zdarza mi się je słyszeć na różnych sympozjach z ust profesorów pedagogiki czy psychologii. Kiedy słyszę tego typu nonsensy, wtedy reaguję w ten sposób: „Panie profesorze, jeśli przyjdzie tu jakiś uczeń i wyjaśni, że według jego światopoglądu dorośli są wrogami młodzieży i że wrogów należy zabijać, to pan zobowiązuje się respektować ten jego światopogląd i pozwoli się zabić, podpisując wcześniej oświadczenie, by nie karać tego ucznia, bo on działał zgodnie ze swoim światopoglądem. Czy tak?”. Teza o neutralności światopoglądowej jest nie tylko absurdalna. Jest także przestępstwem, gdyż nasza konstytucja uznaje za przestępcze niektóre światopoglądy. Chodzi tu o komunizm i faszyzm. Gdy słyszymy jakieś absurdalne twierdzenia, to demaskujmy ich równie absurdalne konsekwencje. To sprawia, że ludzie naiwni zaczynają myśleć, a cynicy zaczynają milknąć.

Chętnie przypominam, zwłaszcza ludziom „postępowym”, że w demokracji i w XXI wieku nie ma jeszcze — przynajmniej oficjalnie — zakazu logicznego myślenia. Niestety nieformalne zakazy myślenia są coraz silniejsze. Najpierw są to zakazy wewnętrzne. Mam tu na myśli wewnętrzną cenzurę, która sprawia, że gdy postępujemy w sposób szkodliwy dla nas i dla innych ludzi lub gdy ulegamy fikcjom, to wtedy mamy tendencję, by bezmyślnie... myśleć, żeby uciec przed prawdą, która nas boli i niepokoi. W naszych czasach posługiwanie się myśleniem nie po to, by analizować rzeczywistość lecz po to, by od niej uciekać, przybrało już tak dramatyczne rozmiary, że nawet współczesny język został ideologicznie zniszczony, czyli wprzęgnięty w tę przewrotną grę iluzji i fikcji. Dla przykładu nie mówimy już, że ktoś kłamie, lecz że ‘mówi prawdę inaczej'. Podobnie nieuk to ktoś, kto ‘ma sukcesy szkolne inaczej', agresor to ktoś ‘spokojny inaczej', zabójca to ktoś, kto ‘chroni życie inaczej', egoista to ‘altruista inaczej', a leń to ktoś ‘pracowity inaczej'. Tego typu język przewrotnie rozumianej tolerancji, stworzony przez media i przez ludzi z wyższym wykształceniem, jest godny języka ludzi chorych psychicznie.

W księdze Izajasza Bóg mówi do narodu wybranego: „Co się stało, mój ludu, z tobą? Chwalisz mnie wargami, ale sercem jesteś daleko ode mnie i znikła mądrość twoich myślicieli, a rozum twoich mędrców zaginął” (por. Iz 29,13-14). Dokładnie to samo dzieje się na naszych oczach w XXI wieku. O ile w świecie nauk ścisłych jeszcze jest dozwolone logiczne myślenie, o tyle w świecie nauk o człowieku modne i promowane są cyniczne ideologie i bezmyślne fikcje. Pamiętam sympozjum, na którym profesor informatyki przez godzinę udowadniał słuchaczom, że żyjemy w społeczeństwie informatycznym, czyli społeczeństwie opartym na wymianie wiedzy. Potem była kolej na mój referat i powiedziałem: „Muszę doprecyzować wypowiedź mojego poprzednika. Otóż żyjemy w społeczeństwie opartym na wymianie wiedzy na temat świata i fikcji na temat człowieka”. W odniesieniu do matematyki, chemii, biologii czy astronomii rzeczywiście opieramy się na logicznym myśleniu i wymieniamy wiedzę, ale na temat człowieka wymieniamy fikcję, bo fikcja jest „poprawna” politycznie. Fikcja ta przez jednych głoszona jest z cynizmu, by manipulować. Przez innych głoszona jest z naiwności, by oszukiwać samego siebie i by „usprawiedliwiać” własne błędy. Dramat polega na tym, że każdego, kto kieruje się fikcją na temat człowieka i jego zachowania, spotyka najprawdziwsze cierpienie.

Napisał ksiądz w jednym z artykułów, że skutecznym lekarstwem na toksyczną kulturę jest dzisiaj Nowa Ewangelizacja. Dlaczego?

Jest tak dlatego, że tylko Ewangelia mówi nam całą prawdę o człowieku. Po grzechu pierworodnym człowiek ma z natury skłonność do patrzenia na siebie w sposób skrajnie jednostronny. Albo widzi w sobie tylko anioła — co jest teraz bardzo „poprawne” politycznie - a zatem tylko dobro, harmonię i zdolność spontanicznego rozwoju, albo widzi w sobie tylko diabła - jak np. protestanci w klasycznej wersji Lutra. Sądzą oni, że człowiek jest aż tak zniszczony grzechem pierworodnym, iż może tylko grzeszyć. Do nieba idą ci grzesznicy, którzy ufają w Boże miłosierdzie, ale się nie zmieniają, gdyż według Lutra nie jest możliwe, by ktoś stał się świętym.

Każdy z nas ma skłonność do skrajności w przeżywaniu siebie, w myśleniu o sobie, w postępowaniu. Natomiast Ewangelia jest jedyną Księgą Życia, która pokazuje pełną, realistyczną prawdę o człowieku. O całym człowieku. Chrystus przypomina nam, że człowiek nie jestem ani aniołem, ani diabłem. Jestem kimś niezwykłym, stworzonym na obraz i podobieństwo Boga. Potrafię myśleć i kochać. Potrafię żyć w wolności i świętości. Potrafię nawracać się i zmieniać w najbardziej nawet dramatycznych sytuacjach kryzysu czy załamania. Z Chrystusem mogę wszystko. Mogę nawet nauczyć się dojrzale kochać, a to jest największy cud na ziemi. Jednocześnie my, ludzie tak niezwykli i powołani do tak niezwykłych perspektyw, potrafimy krzywdzić samych siebie tak, jak uczynił to syn marnotrawny. Żadne zwierzę nie skrzywdzi siebie, nie stanie się alkoholikiem, samobójcą, czy przestępcą. Tylko człowiek potrafi być zagrożeniem dla samego siebie. Ponadto Ewangelia ukazuje nam fakt, że każdy z nas jest zagrożony także z zewnątrz — przez ludzi cynicznych czy naiwnych. W konsekwencji potrzebna jest nam czujność i nawrócenie, by ocalić w nas to, co Boże i wielkie, a ustrzec się od tego, co małe i grzeszne.

Ewangelia pokazuje nam nie tylko realistyczną prawdę o człowieku, ale też wszystkie sfery człowieka: ciało, emocje, płciowość, seksualność, strategie myślenia, sferę moralną, społeczną, religijną, sferę wartości i wolności, sferę pragnień i aspiracji. Ewangelia jest jedyną Księgą, która pokazuje człowieka realistycznie i całościowo. Wszystkie inne księgi tej ziemi i wszystkie inne systemy tej ziemi pokazują antropologię okaleczoną, naiwną i cząstkową. Dla przykładu obecnie jest modne dostrzeganie w człowieku jego ciała, emocji i subiektywnych przekonań. Cała reszta naszej rzeczywistości jest tematem tabu. Choćby mówienie o płciowości jest już „niepoprawne” politycznie, gdyż wtedy protestują feministki, według których wszyscy jesteśmy identyczni i tylko odmienna socjalizacja sprawia, że kobiety inaczej myślą, czują i zachowują się niż mężczyźni. Patrząc na niektóre feministki i ich zachowanie, można prawie w to uwierzyć, ale to jest, oczywiście, gorzka ironia.

Dzięki nowej ewangelizacji możemy uratować współczesnego człowieka. Dlaczego? Po pierwsze, właśnie dlatego, że w Ewangelii możemy odkryć pełną i całościową prawdę o człowieku. Ewangelia nie poddaje się „poprawności” politycznej. Po drugie w Ewangelii spotykamy Tego, ze względu na Którego nasze życie zyskuje pełny sens. Otóż Ewangelia nie tylko ukazuje nam prawdę o człowieku. Ona umożliwia nam spotkanie z Chrystusem, który jest wcieloną Miłością, a bez miłości nikt z nas nie ma siły, by żyć. Mądrość wskazuje drogę świętości, ale tylko miłość daje siłę, by tą drogą iść i by na tej drodze wytrwać do końca. Ewangelia przybliża mnie do prawdy o mnie, a jednocześnie do miłości Boga ku mnie, i dlatego jest Księgą Życia. Wszystko inne staje się księgą iluzji lub księgą śmierci, o ile oddala mnie od Ewangelii.

W tej sytuacji pojawia się pytanie: jak realizować tą nową ewangelizację? Mam kilka moich prywatnych definicji w tym względzie. Otóż Nowa Ewangelizacja to ponowne konfrontowanie się uczniów Chrystusa z Ewangelią. To najpierw nie tyle głoszenie Ewangelii innym ludziom, co raczej ponowne głoszenie Ewangelii samemu sobie! Dopiero wtedy mogę głosić innym ludziom to, co głosił Chrystus, a nie to, co jest jakimś nawykiem czy dostojną tradycją mimo, że nie jest zgodne z Ewangelią. Czasami ktoś z księży, zwłaszcza starszych wiekiem, mówi: Ja respektuję zasady katolickiej tradycji i w czasie wizyty duszpasterskiej omijam rodziny ludzi rozwiedzionych, żyjących bez związków sakramentalnych oraz rodziny, gdzie jest alkoholizm. Wtedy odpowiadam: To w takim razie ksiądz robi dokładnie to, co jest zaprzeczeniem Ewangelii, gdyż Chrystus posyła nas najpierw do ludzi źle się mających. Jeżeli tam nie pójdę, to jest to mój grzech. Jeżeli pójdę z agresją, to słusznie, że ci ludzie nie będą chcieli ze mną rozmawiać. Jeśli natomiast pójdę do nich z miłością, jako przyjaciel, który się modli, który wspiera, który chce odwiedzić i przyjść z pomocą, a mimo to zostanę odrzucony, to jest to dramat tych ludzi. Jeśli jednak w ogóle do nich nie pójdę lub pójdę z agresją, to będzie mój dramat.

Nowa ewangelizacja to zatem ponowna konfrontacja z Ewangelią ludzi wierzących, począwszy od księży, katechetów i rodziców chrześcijańskich. Druga moja definicja brzmi: nowa ewangelizacja polega na tym, żeby najpierw kochać i milczeć. Gdy żyjący wokół mnie ludzie zaczną doświadczać, że czują się przeze mnie kochani, to wcześniej czy później sami mnie spytają o to, dlaczego tak żyję, dlaczego tak kocham, dlaczego tak postępuję. Dopiero wtedy przyjdzie właściwa pora na mówienie. Komunikacji międzyludzkiej nie zaczyna się od górnolotnych deklaracji, lecz od pokornej służby. To jest zasada, którą odkrywam w Ewangelii. Chrystus najpierw szedł do ludzi i wszystkim czynił dobrze. Wtedy oni zaczęli Go sami pytać: Jaką mocą to robisz? Byli zdumieni, skąd taka mądrość u Niego, skąd taka niezwykła władza, że uzdrawia, że przemienia, że rozgrzesza. Zachwyceni ludzie zaczęli za Nim iść nawet na pustynię, bez jedzenia i picia, bo byli tak zauroczeni. I dopiero wtedy stali się gotowi, by wsłuchiwać się w twardą prawdę o samych sobie i o ich własnym postępowaniu.

Zachęcam każdego z nas do rachunku sumienia: czy ja się codziennie konfrontuję z Ewangelią w tych naszych dziwnych czasach, które są tak tolerancyjne dla zła i tak nietolerancyjne dla dobra, a więc także dla Ewangelii? Czy idąc ku innym ludziom, próbuję iść do nich najpierw ze słowami, czy raczej najpierw z miłością? Tylko to drugie jest początkiem Nowej Ewangelizacji.

Wspomniał ksiądz o iluzjach, którymi żyje społeczeństwo. Co jest źródłem tych iluzji i w jaki sposób im przeciwdziałać?

Źródłem iluzji oraz ideologicznych fikcji jest z jednej strony słabość człowieka, a z drugiej strony przewrotność i cynizm określonych środowisk. Dla przykładu, niektóre dzieci wmawiają sobie, że piwo to nie alkohol, bo są naiwne, poranione, nieszczęśliwe i próbują sobie te nieszczęścia jakoś „łagodzić”. Podobnie niektórzy młodzi wmawiają sobie, że antykoncepcja nie niszczy zdrowia, albo że prezerwatywa uchroni ich przed AIDS. To typowe przykłady naiwności, słabości i tchórzostwa wobec prawdy. Natomiast ludzie z wyższym wykształceniem, zwłaszcza ci, którzy są pokazywani w mediach jako oficjalne „autorytety” i którzy głoszą podobne fikcje, kierują się cynizmem. Oni mają przecież świadomość, że kłamią i manipulują. Czynią to z całą premedytacją dla osiągnięcia łatwej kariery czy łatwego zarobku. Czasem w ten sposób próbują też „usprawiedliwić” popełniane przez siebie błędy we własnym życiu.

Kilka lat temu, kiedy wchodziło do szkół wychowanie do życia w rodzinie, zapytano pewną panią profesor w głównym wydaniu „Wiadomości” co sądzi na temat tego przedmiotu w szkole. Odpowiedziała, że według niej to jest prywatna sprawa uczniów i tutaj nikt - ani rodzice, ani nauczyciele, ani szkoła, ani Kościół - nikt nie powinien się wtrącać. Dziennikarz uśmiechnął się i podziękował za tę wypowiedź. Nie zauważył, albo bał się zauważyć, że była to wypowiedź absurdalna i cyniczna. Gdybym ja był tym dziennikarzem, to spytałbym natychmiast: „Czy pani profesor nie wie, że kodeks karny zabrania wielu zachowań seksualnych, gdyż są one drastycznie szkodliwe? Czy też pani profesor wie o tym, ale ukrywa prawdę, bo chce manipulować młodymi ludźmi, żeby zachęcić ich do zachowań niedojrzałych, a nawet przestępczych?”

Głoszenie fikcji i ideologicznych absurdów ma zatem dwa źródła: naiwność lub cynizm. Nie wierzę w naiwność i ignorancję ludzi z wyższym wykształceniem czy polityków. W ich przypadku pozostaje zatem jedynie druga możliwość: cynizm i przewrotność dla kariery czy dla „uspokojenia” własnego sumienia. Ktoś, kto niszczy swoje życie, wartości i więzi, czuje się emocjonalnie lepiej, jeśli widzi, że również inni postępują podobne. Podsumowując pytanie, można powiedzieć, że źródłem współczesnych, nieludzkich ideologii jest albo słabość, albo cynizm człowieka. Zwykle obydwa te czynniki na siebie się nakładają. Dlaczego możliwy jest obecnie cynizm na tak wielką skalę? Bo jest tak wielu ludzi naiwnych, którzy nie demaskują cyników, lecz ich bezkrytycznie oklaskują. Właśnie dlatego twierdzę, że w systemach totalitarnych ludzie bali się mówić to, co myślą, a w „nowoczesnych” demokracjach boją się... myśleć.

Jak w związku z tym wychować młodzież, żeby uniknąć tych iluzji i żeby ludzie młodzi mogli budować trwałe szczęście w swoim życiu?

To zależy przede wszystkim od rodziców. Mądre wychowanie to ich podstawowa odpowiedzialność. Dużą rolę w procesie wychowania odgrywa też szkoła oraz parafia, całe środowisko ludzi wierzących. Są dwa podstawowe cele w wychowaniu dzieci i młodzieży, mianowicie uczyć myśleć, jak Chrystus i uczyć kochać, jak Chrystus. Uczyć myśleć właśnie po to, żeby młodzi nie byli naiwni, żeby nie byli ignorantami, żeby nie dali się manipulować przez cyników. Z kolei uczyć kochać po to, żeby rozumieli miłość, żeby potrafili ją przyjmować i obdarzać nią innych ludzi, żeby dzięki miłości mieli siłę żyć, żeby mieli siłę bronić się przed własną słabością oraz przed cynizmem tych, którzy chcą ich skrzywdzić. Miłość bez zdolności krytycznego myślenia prowadzi do naiwności, a inteligencja i wiedza bez miłości prowadzi do cynizmu i przewrotności.

Każdy z dorosłych ma swoją rolę do spełnienia w procesie wychowania młodego pokolenia. Nie tylko rodzice i księża powinni uczyć myśleć i kochać. Gdy spotykam się z nauczycielami, to pokazuję im choćby takie konkrety: „Jeśli ktoś z uczących biologii mówi do uczniów, że przysadka mózgowa decyduje o zachowaniach seksualnych człowieka, to powinien wyjaśnić, że pierwszym narządem seksualnym człowieka jest mózg, a nie hormony, popędy czy instynkty i że w związku z tym każdy człowiek może kierować swoją seksualnością własną mocą. Nie potrzebuje w tym celu ani antykoncepcji, ani innych środków. Wystarczy, że myśli i zachowuje minimum wolności. Wtedy wie, na czym się skupiać, od jakich bodźców czy obrazów się zdystansować, w jakich środowiskach przebywać.” W tym kontekście warto wyjaśniać, że największe problemy seksualne mają zwykle ludzie nieszczęśliwi, gdyż dla nich seksualność jest chorobliwie atrakcyjna nie ze względu na popęd, lecz jako sposób na odreagowanie napięć. Ludzie nieszczęśliwi sięgają po alkohol, narkotyk, przemoc, albo właśnie po niedojrzałą seksualność, by odreagować swoje problemy i napięcia.

Inne aktualne zadanie dorosłych to wychowanie w sferze moralnej. Po części z winy nas, dorosłych, wrażliwość moralna źle się kojarzy ludziom młodym, gdyż zwykle ukazujemy tę sferę jako sumę nakazów i zakazów, strasząc i moralizując. Tymczasem wrażliwość moralna to nie dewocja czy zbędny ciężar, ale umiejętność, która dosłownie ratuje nam życie. Gdy rozmawiam z młodzieżą na temat tej sfery, to zaczynam w sposób, który ich zaskakuje. Stwierdzam mianowicie, że będę mówił teraz o czymś, co odnosi się wyłącznie do ludzi myślących i inteligentnych. To zaciekawia młodych. Większość sądzi, że będę mówił na przykład o matematyce czy chemii. Wtedy wyjaśniam, że będę mówił o sferze moralnej.

Moralność to niezwykła inteligencja, która nam umożliwia odróżnianie tych zachowań, które nas rozwijają od tych zachowań, które nas krzywdzą czy wręcz niszczą. Ponieważ człowiek potrafi skrzywdzić i doprowadzić do rozpaczy samego siebie, to dosłownie kwestią życia lub śmierci jest odważne i krytyczne myślenie, by precyzyjnie odróżniać zachowania i więzi, które prowadzą do uzależnień, przestępczości czy samobójstw od zachowań i więzi, które prowadzą do szczęścia, do miłości, do wierności, do satysfakcji, do świętości. Jeśli w tak konkretny sposób wyjaśniamy istotę wrażliwości moralnej, wtedy młodzi ludzie rozumieją, że jest to sfera, której bardzo potrzebują i która nie jest cechą dewotów, ale ludzi mądrych. Sposób prezentacji sfery moralnej to przykład, jak uczyć logicznego myślenia współczesną młodzież.

Jednak wychowywać to nie tylko uczyć myśleć, ale także uczyć kochać. Pierwszym zadaniem w tym względzie jest okazywanie przyjaznej i cierpliwej miłości dzieciom i młodzieży. Inaczej nie uwierzą oni, że miłość w ogóle istnieje. Zadaniem drugim jest precyzyjne opisywanie sposobu, w jaki Bóg kocha człowieka oraz kryteriów dojrzałej miłości. Taka miłość to nie uczucia, lecz decyzja troski o czyjeś dobro. Decyzja niezależna od aktualnych nastrojów czy przeżyć. Czy ciebie lubię, czy też nie, to decyduję się troszczyć o twoje dobro. Potrafię kochać ciebie także wtedy, gdy z jakichś względów przeżywam bolesne emocje, na przykład lęk, rozgoryczenie, żal, bo błądzisz, bo krzywdzisz siebie i mnie. Człowiek dojrzały potrafi kochać kogoś, kto nie kocha samego siebie.

Zadaniem wychowawców jest tłumaczenie, że miłość jest czymś większym niż uczucia. Gdyby miłość była uczuciem, to nie wolno byłoby jej ślubować, gdyż nastrojów i uczuć nie możemy ślubować. Stany emocjonalne bywają zmienne jak pogoda. Dojrzała miłość jest trwała i wierna. Wyraża się w konkretnych słowach i czynach. Inaczej byłaby fikcją. Miłość wiąże się z nastrojami i z silnymi uczuciami. To dobrze i tak powinno być. Nie ma miłości bez uczuć. Ale to nie uczucia stanowią istotę miłości. Jednym błędem jest zatem redukowanie miłości do uczuć, które jej towarzyszą, a błędem drugim jest redukowanie wielu różnych uczuć, które towarzyszą miłości, do tak zwanego „pięknego” uczucia miłości. Tylko w zakochaniu dominują i decydują uczucia. Właśnie dlatego zakochani potrafią czasem boleśnie siebie poranić. Tymczasem w miłości nie decydują uczucia, lecz troska o czyjeś dobro.

Dojrzała miłość to słowa i czyny. Taka miłość jest zatem widzialna. Syn Boży stał się Ciałem, żeby Jego miłość do nas stała się widzialna poprzez Jego fizyczną obecność, pracowitość i czułość. Czułość jest tu rozumiana w szerokim znaczeniu, począwszy od uśmiechu, życzliwości, cierpliwości. Chcę podkreślić, że to właśnie cierpliwość jest podstawową formą czułości! Właśnie dlatego nie tylko małżonkowie i rodzice, ale także księża i siostry zakonne są powołani do okazywania czułości w powyższym znaczeniu. To nie jest przypadek, że symbolem miłości czułej jest pewien staruszek ksiądz - Jan Paweł II oraz niedawno zmarła siostra zakonna - Matka Teresa z Kalkuty. A zatem nie ktoś z małżonków czy rodziców, ale ksiądz i siostra zakonna.

Ci, którzy naśladują Chrystusa wiedzą, że miłość jest widzialna oraz że wyraża się w słowach i czynach dostosowanych do potrzeb i zachowania drugiego człowieka. Dojrzała miłość wyraża się zawsze w sposób zróżnicowany, czyli dostosowany do danej osoby. Do jednych wyrażam miłość poprzez to, że ich chwalę, wspieram, że im ufam i stawiam ich za wzór. Do innych wyrażam miłość poprzez to, że ich upominam, niepokoję, krytykuję, bo błędnie postępują, bo krzywdzą siebie czy innych. Jednych i drugich kocham nieodwołalnie, lecz w sposób mądry, a nie naiwny.

Uczenie takiej miłości jest najdłuższą lekcją życia. Aż chciałoby się zostać na drugie życie, jak na drugi rok w tej samej klasie, jak mówi poeta, żeby uczyć się takiej właśnie miłości. Uczenie się miłości to rzeczywiście najdłuższa lekcja, jaką może odbyć człowiek. Lekcja ta zaczyna się w momencie poczęcia, kiedy z miłości do mnie rodzice przekazują mi życie. Ja dopiero później odkryję, że jestem owocem miłości Boga i człowieka. I całymi latami będę się mozolnie uczył się odpowiadać miłością na miłość. Lekcja miłości dla mnie — człowieka — trwać będzie całą wieczność. Tylko Bóg, który jest Miłością, nie musi pobierać korepetycji w tym względzie. Najważniejsze korepetycje pobieram w łonie mamusi. Gdy ona mnie z miłością przyjmuje, to ja zapisuję w sobie, na razie nieświadomie, program miłości, który — jak w komputerze - będzie się stopniowo we mnie uruchamiał po porodzie, w dzieciństwie, w okresie nastoletnim, w kontaktach z drugą płcią.

Lekcje miłości dokonują się w szczęśliwych i trwałych domach rodzinnych, w grupach formacyjnych, wśród mądrych i szlachetnych przyjaciół i oczywiście w osobistym kontakcie z Bogiem, poprzez życie w Jego obecności i oddychanie Jego miłością. Konieczna jest też praca nad sobą, mądrość, roztropność, czujność, czynienie tego, co robią elity, a nie tłumy, gdyż tylko nieliczni są w pełni dojrzali i szczęśliwi. O dorastaniu — lub nie — do miłości decyduje zwykle wiek rozwojowy oraz więź danego wychowanka z rodzicami i z Bogiem. Istotną rolę ma tu do spełnienia również parafia i szkoła. Bolesne są sytuacje, gdy szkoła staje się lekcją anty-miłości, bo ktoś z nieodpowiedzialnych nauczycieli myli miłość z pożądaniem czy z zakochaniem.

Społeczeństwo nie ma bezpośredniej władzy nad rodzicami. Nie może na przykład nakazać małżonkom, że zanim zdecydują się na pierwsze dziecko, to muszą skończyć kurs wychowania, czy odbyć studia pedagogiczne. Tego społeczeństwo nie może wymusić na rodzicach. Może natomiast wymusić na nauczycielach w szkole odpowiednie przygotowanie, właśnie po to, by uczyli krytycznie myśleć i dojrzale kochać. Tymczasem wśród pedagogów, którzy powinni być fachowcami od myślenia i od miłości, spotykamy takich, którzy mylą miłość z uczuciami, a nawet ze współżyciem seksualnym. Wtedy pedagog staje się antywychowawcą. Pamiętam wiele spotkań z nauczycielami w ramach rad pedagogicznych czy innych szkoleń, w czasie których ktoś z pedagogów powiedział: „Proszę księdza, bądźmy realistami. Miłość to nie jest jakaś decyzja troski o czyjeś dobro, tylko współżycie seksualne i tyle. To taki łatwy sposób na doznanie przyjemności”. Wtedy odpowiadam: „Gdyby to była prawda, to do pana musiałbym odsyłać wszystkich gwałcicieli skazanych na więzienie, żeby pan ich bronił, bo jak można kogoś skazać za to, że kocha? Jeżeli współżycie seksualne to miłość, to w takim razie gwałciciel jest kimś, kto kocha”. Zwykle taki nauczyciel próbuje bronić swoich naiwnych przekonań i mówi: „W przypadku gwałtu jest to współżycie wbrew woli tej drugiej strony”. A ja na to: „To tym większą „miłość” okazuje gwałciciel. Trudno jest przecież kochać kogoś, kto nie chce być kochany. Takim ludziom powinno się budować pomniki. Gdy rodzice czy nauczyciele cierpliwie kochają wychowanków, którzy się buntują i nie chcą przyjąć miłości, to tacy dorośli są niezwykli. Jeżeli współżycie seksualne jest miłością, to szczytem miłości jest gwałciciel, bo kocha nawet tych, którzy nie chcą być kochani”.

Po takim wyjaśnieniu naiwni lub cyniczni nauczyciele spuszczają głowy. Ale to jest dramat, gdy w instytucjach państwowych z państwowych, czyli naszych pieniędzy, wypłacamy pensję komuś, kto oficjalnie jest wychowawcą, a faktycznie jest demoralizatorem. Znowu wracam tutaj do odpowiedzialności rodziców i wszystkich dorosłych. Pamiętajmy, że nie ma kryzysu dzieci i młodzieży, jeżeli najpierw nie ma kryzysu dorosłych. Podobnie nie ma bezmyślności dzieci i młodzieży, jeżeli najpierw nie ma bezmyślności dorosłych. Nie ma mylenia miłości z karykaturą miłości czy z przeciwieństwem miłości przez dzieci i młodzież, jeżeli najpierw dorośli nie pomylą miłości z tym, co miłością nie jest. Jeżeli dwa kolejne pokolenia będą w kryzysie, czyli dorośli i młodzież, to kto nas uratuje? Nie mamy wtedy dobrej przyszłości.

Teraz seria pytań o powołania...

Proszę pytać. To wyjątkowo pasjonujące zagadnienie.

W dzisiejszych czasach to chyba niemodny temat?

To prawda. Dzieje się tak dlatego, że przy powierzchownym patrzeniu powołanie kojarzy się z tym, że nie jestem wolny, że ktoś mnie ogranicza, że ktoś narzuca mi swoją wolę. Jako nastolatek trochę sam tego doświadczyłem. Otóż mając kilkanaście lat marzyłem o żonie i dzieciach. Miałem także mnóstwo innych marzeń: sportowych, literackich, podróżniczych. Jednak zdecydowanie najważniejszym marzeniem było założenie rodziny. Chciałem być wspaniałym mężem i ojcem, mieć niezwykłą żonę i mamę moich wspaniałych dzieci. I właśnie wtedy przyszło zaskakujące spotkanie z Bogiem. On nie objawił mi się fizycznie, bezpośrednio, widzialnie, gdyż nie było to konieczne. Jeżeli ktoś ma pełno marzeń, wewnętrzną ciszę i duchową przestrzeń w sobie, to nie musi mieć takich fizycznych objawień, bo Boga spotykamy tam „w środku” nas samych, albo nigdzie.

Było dla mnie jasne, że Bóg proponuje mi coś innego, niż ja sam. Proponuje mi, żebym został księdzem. Odtąd byłem pewny dwóch rzeczy: że najważniejszym moim marzeniem jest małżeństwo i rodzina oraz... że Bóg składa mi inną propozycję. Jedno i drugie było dla mnie oczywiste. Wniosek też był oczywisty: jedną z tych dwóch osób muszę posłuchać bardziej: albo Jego, albo samego siebie. Wewnętrzna walka była bardzo bolesna. Pamiętam, że trwała ona całymi nocami. Któregoś ranka, po kolejnej nieprzespanej nocy, „poddałem się”. Posłuchałem bardziej Boga niż siebie. Teraz wiem, że wygrałem, ale wtedy, gdy godziłem się wbrew mojej woli, żeby pójść za Jego głosem, sądziłem, że przegrałem i że mój pomysł na życie był lepszy. Teraz wiem, że to Bóg miał lepszy pomysł, ale to wiem z perspektywy wielu lat. Wtedy ryzykowałem krok w nieznane.

Mnie też w młodości słowo ‘powołanie' kojarzyło się trochę z ograniczeniem wolności, z narzucaniem mi czegoś przez Kogoś, kto jest nade mną. Jednak gdy popatrzymy w sposób pogłębiony na rzeczywistość powołania, to wszystko się wyjaśnia. Otóż po pierwsze, co to jest powołanie? To nie jest to samo, co powołanie do wojska, gdzie jest rzeczywiście przymus, gdzie można by bez tego powołania dobrze żyć. Powołanie w sensie teologicznym jest to Boże marzenie o każdym z nas. Bóg nie tylko nas stworzył z miłości. On marzy o tym, żeby każdy z nas w pełni rozkwitł już na tej ziemi. Dlatego stwarzając nas w Swojej fantazji miłości, ma już konkretną wizję naszego wspaniałego, optymalnego rozwoju i nam tę wizję podpowiada. Jeśli z tej Jego propozycji nie skorzystamy, z tych Jego podpowiedzi i marzeń, to i tak On będzie nas kochał, i to nad życie. Nigdy nie wycofa swojej miłości i obecności. Jednak wtedy my skrzywdzimy samych siebie. Zachowamy się tak, jak dzieci, które uważają się za mądrzejsze i bardziej przewidujące od swoich rodziców.

A zatem powołanie to Boże marzenie o każdym z nas. W tym względzie nasi ziemscy rodzice naśladują Boga, gdy nas kochają i gdy właśnie dlatego snują wielkie marzenia co do naszej przyszłości. Jednak rodzice nie znają nas tak dobrze, jak Bóg. Nikt z nas nie został stworzony na ich obraz i podobieństwo. Właśnie dlatego marzenia naszych rodziców mogą okazać się o tyle niebezpieczne, że mogą być niezgodne z tym, co rzeczywiście jest dla nas najlepsze i co przyniesie nam optymalny rozwój zgodnie z naszymi możliwościami i talentami. Bóg jest tym jedynym Rodzicem, który nas rozumie i kocha lepiej, niż my sami siebie. Jego marzenia co do naszej osoby są dla nas optymalne. Pójście za głosem powołania to szczyt wolności, bo to pójście za najlepszą, najpiękniejszą wersją samego siebie, jaką mogę się stać i jakiej sam nigdy bym nie wymyślił.

Co mógłby ksiądz powiedzieć osobom, które chcą rozeznać swoje powołanie i pójść za głosem Boga. W jaki sposób mogą to uczynić?

Rozeznanie własnego powołania to już zaawansowany etap rozwoju. Rozeznać powołanie mogą tylko ci, którzy są związani z Bogiem, który ich kocha i który ma wobec nich najpiękniejsze marzenia. Nie zaczynamy od tego, że stawiamy sobie pytanie o to, jak rozeznać wolę Bożą, czy jak odkryć to Boże marzenie o nas, tylko od dzieciństwa trzymamy się kurczowo Miłości. Poznajemy Chrystusa — Jego słowa i czyny, coraz bardziej Mu ufamy, coraz częściej z Nim rozmawiamy. Coraz bardziej myślimy i kochamy tak, jak On. Wtedy któregoś dnia niemal samoczynnie objawi się nam, jakie jest Jego marzenie na nasz temat. Wtedy też będziemy gotowi, by dorosnąć do tego Bożego marzenia. Jeżeli jestem związany od dzieciństwa z Chrystusem, to jestem na tyle mądry i na tyle mocny, na tyle kocham i na tyle przyjmuję miłość, że mam wszelkie predyspozycje, by zrealizować najbardziej nawet niezwykłe Boże marzenie na mój temat.

Gdy ktoś mówi: „Czuję wewnętrzną ciemność, zupełnie nie mam pomysłu na życie i w ogóle nie słyszę Boga, Jego głosu, Jego propozycji”, to tu nie jest problem rozeznania powołaniowego. Tu jest problem o wiele bardziej fundamentalny: albo dana osoba jest w kryzysie, albo w kryzysie jest jej więź z Tym, który nam nieustannie szepce Swoje marzenia. Podstawą rozeznania drogi życia jest zawsze więź z Chrystusem. Jeśli ktoś ma problemy z odkryciem powołania, to nie zastanawiajmy się godzinami, jakie on ma cechy czy predyspozycje, nie odsyłajmy go do poradnictwa psychologicznego, lecz podpowiadajmy: przybliż się do Chrystusa, wczytuj się coraz bardziej w Ewangelię, coraz dłużej przebywaj w obecności Boga i z Nim rozmawiaj. Opowiadaj Mu od rana do wieczora o tym, co się w tobie dzieje. Resztę zawierz Jego fantazji miłości. Wcześniej czy później On wyjaśni ci twoją tajemnicę.

Na jakie trudności człowiek napotyka w rozeznaniu i realizacji swojego powołania?

Każdy z nas napotyka na trudności wewnętrzne i zewnętrzne. Trudności wewnętrzne wiążą się z iluzją łatwego szczęścia, od której zaczęliśmy naszą rozmowę. Mamy pokusę, by sądzić, że jesteśmy mądrzejsi od Boga. W związku z tym próbujemy albo dać się „powołać” przez tak zwaną demokratyczną większość, przez telenowele, przez kolegów i koleżanki, którzy piją, sięgają po narkotyk, kradną, współżyją. Wtedy idziemy za anty-powołaniem. Zapraszamy samych siebie na uczty pozorne i rozpaczliwe, zamiast pójść na ucztę Eucharystyczną, na ucztę miłości i prawdy. Uczty, które trują i rozczarowują to ta podstępna konkurencja dla Bożego powołania, która wynika z naszych słabości i z naszej naiwności. Ludzie dojrzali zdają sobie sprawę z tego, że każdy z nas jest powołany do miłości, niezależnie od tego, czy będzie to miłość małżeńska i rodzicielska, czy też miłość kapłańska czy zakonna.

Pamiętajmy, że im dalej jesteśmy od Boga, tym dalej jesteśmy od samego siebie i tym bliżej jesteśmy nieszczęścia. Wtedy gorączkowe szukanie siebie i swojej przyszłości musi zacząć się od nawrócenia. A zatem nie od szukania powołania, tylko od zmiany wartości i sposobów postępowania. Chodzi o to, by całym sercem powrócić do Chrystusa, by stać się jego uczniem, by wsłuchiwać się w Jego Słowo, wczuwać w bicie Jego Serca, by pozwolić się dotknąć Jego miłością. Wiąże się z tym powrót do parafii i do Eucharystii, ale także włączenie się w ruchy formacyjne, które pomagają mi w osiągnięciu dojrzałości ludzkiej i chrześcijańskiej. W pewnym momencie tej drogi nawrócenia, może nawet już po kilku miesiącach, nastąpi rozeznanie powołaniowe. Inaczej myślenie o przyszłości będzie oparte na magicznym myśleniu, albo będzie budowaniem domu na piasku.

Padło tutaj sformułowanie o magicznym myśleniu. Czym grozi modne dzisiaj pozytywne myślenie, do którego zachęcają niekiedy współcześni psycholodzy?

Tak zwane „pozytywne” myślenie jest teraz bardzo modne. Pamiętam książkę dwojga psychologów amerykańskich - Jampolskiego i Cirincione, która zrobiła kilka lat temu karierę w Polsce, a w USA wręcz furorę. Ta książka to przykład zachęty do „pozytywnego” myślenia. Jest tam wiele mini lekcji takiego myślenia. Mówiąc twardo, jest to podręcznik dla tych, którzy chcą... oszukiwać samych siebie. Już sama nazwa wskazuje na to, że „pozytywne” myślenie jest myśleniem selektywnym i jednostronnym. Jest zatem tak samo zaburzone, jak myślenie negatywne, katastroficzne. Tyle tylko, że jest zaburzone w drugą stronę. Im więcej mamy psychologów, którzy stawiają nam taki zaburzony ideał, tym więcej mamy ludzi chorych psychicznie.

Dlaczego tak zwane myślenie „pozytywne” jest szkodliwe i zaburzone? Po pierwsze dlatego, że jest selektywne, jednostronne. Wtedy nie widzę całej rzeczywistości, plusów i minusów, lecz dostrzegam jedynie to, co jest najbardziej w tej rzeczywistości dla mnie korzystne i miłe. Może to być nawet zupełnie prawdziwe, ale problem polega na tym, że pomijam całą resztę rzeczywistości. Właśnie dlatego jest to myślenie okaleczone, które sprawia, że nie docierają do mnie wszystkie informacje o mojej sytuacji życiowej i o moim postępowaniu. A im mniej mam informacji, tym bardziej tracę kontakt z rzeczywistością i tym bardziej uciekam w świat fikcji.

Po drugie, jeżeli zaczynam selekcjonować tylko te informacje, które są pozytywne i które mnie w związku z tym uspokajają, to wtedy siłą rzeczy demobilizuję się, a zatem nie podejmuję wysiłku, by się rozwijać i przezwyciężać zagrożenia. Po prostu tych zagrożeń nie widzę. Nie widzę też potrzeby pracy nad sobą, bo to, co wyselekcjonowałem z rzeczywistości, jest dla mnie pozytywne. Po co miałbym w tej sytuacji coś zmieniać, rozwijać się, stawiać sobie wymagania? Myślenie „pozytywne” jest nie tylko teoretycznie zaburzone, ale doprowadza do bardzo praktycznych, negatywnych konsekwencji. Podobnie zresztą jak tak zwany „pozytywny” obraz samego siebie. Dla ludzi trzeźwo myślących jest oczywiste, że człowiek dojrzały ma prawdziwy obraz siebie, czyli realistyczny. Nie jest to ani pozytywny, ani negatywny obraz siebie, lecz zróżnicowany. To jest słowo - klucz: zróżnicowany obraz siebie. Przecież każdy z nas ma w sobie różne cechy - pozytywne, negatywne i neutralne, w różnych oczywiście proporcjach. Mówiąc językiem Ewangelii, człowiek dojrzały psychicznie żyje w prawdzie. Natomiast myślenie „pozytywne” i „pozytywny” obraz siebie, oznacza życie w świecie miłej fikcji i dlatego jest to myślenie magiczne, życzeniowe. Życzymy sobie, żeby taka właśnie była rzeczywistość. Jednak nasze życzenia nie zmieniają rzeczywistości. Tylko nasze dojrzałe postępowanie może tę rzeczywistość zmieniać i modyfikować na lepsze. „Pozytywne” myślenie to szukanie półprawdy. A dostrzeganie jedynie części prawdy bywa czasami równie groźne, co kłamstwo.

Wspomnieliśmy już wcześniej o rodzinie. W naszym społeczeństwie jest niestety dużo rodzin, w których dominują zaburzone więzi. Dziecko wychowane w rodzinie z uzależnieniem emocjonalnym od matki lub ojca, nie potrafi samo podjąć odpowiedzialności za własne życie. Co by ksiądz poradził takim osobom, które tkwią w takiej postawie, które zawsze szukają kogoś, na kim mogłyby się oprzeć, które nie chcą wziąć odpowiedzialności za własne życie?

Jeśli chodzi o błędną postawę rodziców, to można tu wyróżnić dwie skrajności, które są jednakowo groźne. Z jednej strony emocjonalne odrzucenie dziecka. Wtedy pojawia się rozgoryczenie, desperacja, poczucie bezsilności oraz niewiara w miłość i wierność. Druga skrajność to nie odrzucenie, lecz przeciwnie - emocjonalne uwięzienie dziecka. Tego typu rodzice wyręczają dziecko we wszystkim i są nadopiekuńczy. To też jest forma przemocy wobec dzieci, tylko w postaci, która mniej rzuca się w oczy. Nadopiekuńczość rodziców polega na tym, że starają się oni kochać dzieci, ale nie stawiają im koniecznych wymagań. Tymczasem wychowywać to kochać i wymagać. Kochać i nie wymagać to naiwność, a wymagać ale nie kochać to okrucieństwo. Jedna i druga postawa jest błędem i ogromnie utrudnia rozwój dziecka. Dzieci z rodzin, w których była nadopiekuńczość, nie musiały się mierzyć z twardą rzeczywistością, bo rodzice byli tacy „dobrzy”. Takie dzieci mają tendencję, by uciekać od życia i od wymagań, jakie stawia miłość. Najpierw wyręcza ich we wszystkim mama czy tata. Później oczekują, by „ratowała” ich osoba, w której się zakochają, albo ktoś z dorosłych, np. przyjaciel, krewny, ksiądz, nauczyciel czy jeszcze ktoś inny.

Napisałem niedawno artykuł pod tytułem: Chorzy, którzy nami rządzą. Otóż są to ludzie, którzy przeżywają poważny kryzys, przychodzą do nas bezradni i zagubieni, szukając pomocy. Jednocześnie chcą, żebyśmy my ich ratowali i to według ich oczekiwań. Chcą nam dyktować warunki w tym względzie oraz decydować, co my mamy dla nich zrobić. Nie daj Boże byśmy wspomnieli, że to głównie oni powinni coś zmienić w swoim życiu i podjąć jakiś wysiłek. Takim ludziom trzeba jasno powiedzieć: „Ty żyjesz jeszcze w fazie dzieciństwa i jeśli z tej fazy nie wyrośniesz, nie zapomnisz o sobie, nie zakaszesz rękawów i nie zaczniesz kochać innych, troszczyć się o innych, to będziesz cały czas rozgoryczony, skoncentrowany na sobie i nieszczęśliwy”. Tutaj ważna jest ta twardość, a z drugiej strony warto włączać tych ludzi we wspólnoty ludzi dojrzałych, gdzie mogą obserwować właściwe wzorce życia. Niektórzy z nich zachwycą się tymi wzorcami. Wychowanie i pomaganie innym w rozwoju to głównie kwestia zachwycenia i zafascynowania miłością.

Osoby, które się wychowały w takiej rodzinie, same zakładają rodziny i często przenoszą negatywne wzorce do wychowania swoich dzieci. Co mogą uczynić ci rodzice, żeby uchronić się przed tymi błędami?

W tej dziedzinie trzeba być realistą. Nikt z nas nie urodził się w niebie. Każdy z nas wychodzi z rodzin, które nie są doskonałe, bo nikt z ludzi nie jest doskonały. W najwspanialszych nawet rodzinach małżonkowie i rodzice popełniają czasami jakieś błędy, a poza tym ich dzieci bombardowane są negatywnym oddziaływaniem środowiska zewnętrznego. Wszyscy ponosimy konsekwencje grzechu pierworodnego. Nie ma rodzin bez żadnych zranień. Jeśli nawet nasi rodzice są niemal idealni, to mogą poranić nas nasi krewni, sąsiedzi, rówieśnicy, telewizja, szkoła. Chodzi o to, by nie skupiać się na tych naszych ranach i by ich nie rozdrapywać, lecz by wyciągać z nich wnioski.

Często młodzi małżonkowie mówią mi: my zrobimy wszystko, aby nie powtórzyć błędów wychowawczych, jakie popełnili nasi rodzice. A po jakimś czasie okazuje się, że popełniają błędy jeszcze większe. W wychowaniu potrzebna jest zatem nie tylko refleksja nad własnym dzieciństwem lecz również pokora i otwartość, by ciągle uczyć się czegoś pozytywnego od tych, których spotykamy. Chodzi też o to, by odważnie, na bieżąco wyciągać wnioski z błędów wychowawczych, popełnianych przez nas tu i teraz.

Nie dajmy się szantażować tym, którzy mówią: „Ja pochodzę z dysfunkcyjnej, poranionej rodziny i dlatego musisz mieć dla mnie szczególne względy”. Można taką osobę cierpliwiej kochać, ale pod warunkiem, że ona stawia sobie twarde wymagania i uczy się kochać. Ostatecznie mój los i moja obecna postawa zależy o wiele bardziej od mojej więzi z Bogiem i od pracy nad sobą niż od mojej przeszłości i od sytuacji rodzinnej, z której wyrosłem. Wiele też zależy od tego, czy obecnie szukam środowisk poranionych, czy też stanowczo szukam środowisk, w których uczę się dojrzałej miłości. Te drugie środowiska są oczywiście lepsze, ale stawiają nam jasne wymagania i dlatego niektórzy wolą pozostawać w środowiskach toksycznych, bo tam — przynajmniej z początku - jest „wygodniej” żyć. Kto jednak zadowala się wygodnym życiem na koszt innych, ten znajdzie dramatyczne cierpienie.

Bądźmy w tej kwestii twardzi dla siebie i innych tak, jak Chrystus był twardy i stanowczy w rozmowach z ludźmi niedojrzałymi. Tu potrzebna jest stanowcza decyzja: albo zapominam o sobie i idę za Chrystusem, by myśleć i kochać tak, jak On, albo rozdrapuję rany przeszłości, analizuję doznane krzywdy, wracam do przeszłości, by „usprawiedliwić” fakt, że tu i teraz nie kocham. To nie jest droga rozwoju. Drogą rozwoju jest Chrystus.

Jedna z książek księdza nosi tytuł „Jak wygrać życie. Instrukcja obsługi”. A jak wygrać życie wieczne?

Wygrywając życie doczesne! Niektórzy sądzą, że aby wygrać życie wieczne, trzeba zrezygnować z zaangażowania się w życie na ziemi. Tacy ludzie są podobnie naiwni jak ci, którzy myślą, że kochają Boga tylko dlatego, że nie kochają ludzi. Tymczasem tak, jak nie jest możliwa miłości do Boga bez miłości do bliźniego, tak nie jest możliwe wygranie życia wiecznego bez wygrania życia doczesnego. Nie ma nieba bez ziemi! Drogą do nieba jest dojrzałe życie doczesne. Chrystus przyszedł na ziemię nie po to, by uczyć nas sztuki życia w niebie, lecz na ziemi. Pójście do nieba to konsekwencja szlachetnego życia na ziemi, czyli życia w świętości.

Gdy uczniowie pytali Chrystusa o niebo, o wieczność, o koniec świata, to On ignorował takie pytania. Mówił nawet, że nie wie nic na ten temat, żeby skupić swoich słuchaczy na sztuce życia tu i teraz. Jezus wie doskonale, że jedyną drogą do przyszłości jest teraźniejszość. Nie ma przyszłości bez teraźniejszości, nie ma nieba bez ziemi. Najkrótsza recepta na wygranie życia na tej ziemi, a w konsekwencji na wygranie całej reszty mojego istnienia w wieczności, to kochać, jak Chrystus, stawiać sobie Jego wymagania oraz szukać wsparcia mądrych i szlachetnych ludzi.

Zdumiewamy się nieraz, jak świetnie integrują się i wzajemnie wspierają nieliczne przecież grupy przestępcze czy opiniotwórcze. Tym bardziej integracja i wzajemne wsparcie potrzebne jest tym, którzy chcą żyć w miłości i świętości. Skoro Chrystus stworzył wspólnotę, skoro założył Kościół, to wiedział, co czyni. Trzymajmy się kurczowo Chrystusa, chrońmy się wzajemnie w parafii, w grupach formacyjnych, we wspólnotach ludzi Bożych i szlachetnych. I stawiajmy sobie twarde wymagania. Bez takich wymagań nie jest możliwe naśladowanie Chrystusa, czyli życie w świętości i wolności dzieci Bożych. Zachowajmy mentalność zwycięzcy, czyli wyznaczajmy sobie optymalne, ewangeliczne drogi życia, bo wymagając od siebie niewiele, nie osiągniemy niczego, a wymagając od siebie bardzo wiele, osiągniemy niemal wszystko na ziemi i życie wieczne z drugiej strony istnienia. Dziękuję za rozmowę.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama