Autorka, doświadczona psychoterapeutka, prowadzi nas przez ciemne korytarze ludzkich słabości. I pokazuje drogę ku światłu. Drogę pełną nadziei i zrozumienia.
|   | Katarzyna Bosowska ŻYCIE PO PICIU | 
 | 
Często człowieka przytłacza przeszłość. Własna lub kogoś bliskiego. Albo paraliżuje lęk przed tym, co nastąpi, przed przyszłością. I wtedy człowiek przestaje żyć chwilą. Zatrzymuje się zawieszony między tym, co było i tym, czego oczekuje. Chciałby zostawić przeszłość duszony wspomnieniami i biec przed siebie. Pewnie, trzeba wystąpić w życiu w dobrych zawodach, bo inaczej to życie przegramy. Trzeba wiedzieć, gdzie start i meta.
Należy mieć cel przed sobą. Ale tak jak w wielkich wyścigach, trzeba też w tym własnym biegu być wielkim człowiekiem. A ta wielkość to umiejętność zatrzymania się wtedy, gdy należy się zatrzymać. Tak jak odwaga nie jest brakiem strachu, tylko jego pokonywaniem, tak samo wielkie dzieła można często rozpoznać po tym, że zostały na jakiś czas zaniechane. Wybitni architekci, artyści malarze, poeci nieraz pozostawiali swe prace niedokończone.
Ludzie szukają drogi. Czasami wydaje im się, że ją odnaleźli tylko po to, by zaraz ją utracić. Czasami cofają się, aby w przeszłości odnaleźć znaki, które zrozumieli dopiero teraz. Ale jedno jest pewne. W bezruchu można pozostać jedynie na chwilę. Tylko po to, by odpocząć.
Później trzeba IŚĆ DALEJ. Z tymi, którzy są wokół nas. Trzeba iść dalej z samym sobą... Jak stracę siły, to upadnę; jak nie powstanę z upadku, to on stanie się moim dnem.
A na dotarcie do dna nie należy czekać. Dno ma to do siebie, że jest TAJEMNICĄ. Są różne dna, ale żadnego tak naprawdę nie znamy dokładnie. Tym bardziej tego naszego, którego nie chcemy nigdy spotkać. Dno ma różną strukturę: może być grząskie, twarde, pokryte szlamem, brudem, niebezpiecznymi przedmiotami. Mogą żyć w jego środowisku organizmy zupełnie nam nieprzychylne. To prawie tak, jak z naszym ludzkim, osobistym „dnem”. I trudno się spierać, które gorsze albo lepsze. Bo czy od tego twardego dna zawsze udaje się odbić? Można przecież też się o nie roztrzaskać, połamać. Może stać się dla nas wiecznym katafalkiem. Ato grząskie i bagniste? Ono wciąga niczym gąbka, a drzewa i gałęzie obok czasem nie wystarczą, aby się podciągnąć. A nawet jeśli, to może Ty, Człowieku, nie będziesz miał już sił się ich trzymać...
Tylu jest ludzi wciąż żywych, ale poranionych. Pokaleczonych przez uderzenie o własne dno. Chodzą po nim prawie codziennie, przyzwyczajeni do cierpienia, jakie im zadaje, lecz nie chcą z niego zrezygnować.
Bo dno, jeśli nie zabija, to na pewno rani. Rani bólem zadanym sobie i innym. A ból ma to do siebie, że się rozprzestrzenia i promieniuje. Nie można powiedzieć, że cierpienie to moja sprawa, że to przecież moje dno, a nie wasze. Tak jak człowiek nie jest samotną wyspą, tak wszystko, co go dotyczy, nie wpływa wyłącznie na niego.
Ludzie, którzy decydują się na terapię z uzależnienia, często nadużywają pojęcia „dno”. Urabiają je dla własnej korzyści i dopasowują do własnych motywacji. Dla kogoś dno jest rzeczywistą rozpaczą po utracie ukochanych osób, upadku moralnym czy zawodowej degradacji. Dla innych to ciężka choroba, walka o życie z nią związana, niewiadoma nadchodzącego cierpienia. A ktoś inny mówi o dnie, gdy zapomina, czym jest zabawa czy rozmowa z dziećmi, bliskimi, znajomymi. Są tacy, dla których dno jest wtedy, kiedy to inni spisują ich na straty i odwracają się plecami.
A ilu jest takich ludzi, którzy mówią, że oni chyba nie powinni podejmować teraz terapii, bo przecież nie osiągnęli jeszcze dna. Pracują, żyją, nieźle się nawet czują. A słyszeli, że to dno osiągnąć trzeba, bo inaczej terapia nie działa... i zapytani, po co w takim razie na nią się zgłosili, odpowiadają często: żeby uratować to, co mogą stracić...
No właśnie... Czy próba ratunku przed dosięgnięciem dna nie jest paradoksalnie już jakąś jego formą? Przecież jeśli coś, czego nie ma, w moich doświadczeniach i obawach przybiera realne kształty, to znaczy, że jest do tego jakiś powód, że ja widocznie nie obawiam się bezzasadnie!
Ilu jest ludzi i ile ich osobistych, bardzo indywidualnych historii, tyle jest osobistych i indywidualnych wyobrażeń dna. Zależy to od hierarchii wartości danej osoby, jej przekonań, dążeń i celów. Często tradycji, kultury oraz środowiska, w jakim żyje. Mają na to wpływ najbliżsi i zupełnie obcy ludzie. Ma na to wpływ również wrażliwość każdego z nas.
Jako psychoterapeuta byłam i jestem codziennie świadkiem tego, jak ludzie chcą się z dna wydobyć. Każdy ma inne dno. Albo inne go przeraża. Aby z niego wyjść, trzeba je najpierw rozpoznać i pragnąć porzucić. A dalej spotkamy już tych, którzy pokażą nam nową drogę...
Ciężko jest opisać życie po piciu, bo jest  to coś nowego, coś, co wciąż poznaję każdego dnia. Pewnie łatwiej byłoby opisać życie  podczas picia, je znam lepiej, lecz byłby to  opis krótki, prosty i nieprzyjemny. Z piciem  początkowo  świat  wydawał  się  łatwiejszy,  przyjemniejszy i bardziej kolorowy, lecz alkohol szybko zabrał mi to, co jest najcenniejsze:  wiarę,  miłość,  szczęście,  zabrał  całego mnie, aż liczyło się tylko picie. Teraz po roku trzeźwości moje życie jest niewyobrażalnie inne, sam czasem nie dowierzam  w to, że takie teraz jest — tak różniące się  od poprzedniego, że osiągnąłem tak wiele zaledwie w rok. Nigdy nawet nie myślałem, nie  wyobrażałem sobie, że tak bardzo mało można  wiedzieć  o samym  sobie.  Picie  skutecznie  tłamsiło  mnie,  moje  myśli,  moją  wolę  i wolność. Rok temu, jadąc na leczenie, byłem przerażony, katowałem się myślami: czy  to już koniec? Czy nic więcej już mnie nie  czeka? Bałem się tego, że nie poradzę sobie  bez  alkoholu,  a życie  po  pijanemu  już  dobrze znałem, było przewidywalne... największy  strach budziło we mnie coś, czego nie znałem 
 — trzeźwe życie. Teraz patrząc wstecz wiem,  że nie ma się czego bać, że jest to wyzwanie, walka, którą zawsze warto podejmować,  bo  można  wygrać  własne  życie.  Początki  są  bardzo trudne. Wychodząc z oddziału wiedziałem, że teraz już wszystko zależy ode mnie,  bardzo bałem się życia, a jeszcze bardziej  powrotu  do  picia.  Bałem  się  mityngów  AA,  kogo tam spotkam, czy się odnajdę. Lecz za  każdym razem z czasem przekonywałem się, że  nie warto się bać. Teraz nie wyobrażam sobie  mojej trzeźwości bez osób z AA. Bałem się rodziny, najbliższych, czy wybaczą mi wszystkie wyrządzone krzywdy, bałem się modlitwy —  nie wiedziałem, czy zasługuję na uwagę Boga.  Bałem się wszystkiego, wszystkich problemów  spowodowanych moim piciem, było ich tak wiele.  Teraz  problemów z przeszłości  już  nie  ma, odeszły, lecz trzeba było dużo odwagi,  żeby im sprostać. Nie warto nie podejmować  tych wyzwań; stawienie im czoła zawsze przyniesie wygraną. Teraz mam kontakt z rodziną  lepszy  niż  kiedykolwiek,  każde  nawet  najmniejsze  sukcesy  przynoszą  mi  radość,  porażki nie są tak dotkliwe, nie zadręczam się  nimi. Warto było podjąć to wyzwanie i warto  dalej walczyć każdego dnia. Czasem czuję się  tak, jakbym dostał od Boga nowe oczy, nowe  uszy, nowe serce. Widzę świat tak jak nigdy  wcześniej — jest on pełen miłości i radości,  pełen  życzliwych  mi  ludzi.  Teraz  wiem,  że  prawdziwe  szczęście, miłość,  wiarę  odnajdę  tylko w trzeźwym życiu, i odbiorę alkoholowi  to, co mi zabrał. Tego życzę sobie i wszystkim wracającym do zdrowia.
 Kamil
opr. ab/ab
