Jestem zwykłym księdzem

Medialny szum wokół mojej osoby przy prezydencie brał się stąd, że przez 50 lat komunizmu zapomniano, iż urząd prezydencki w Polsce miał zawsze kapelana

"Idziemy" nr 44/2009

Jestem zwykłym księdzem

Z ks. Franciszkiem Cybulą, byłym kapelanem prezydenta Lecha Wałęsy, rozmawia Tadeusz Pulcyn

W latach 1990–1995 pracował Ksiądz w Belwederze, a gdzie pracuje Ksiądz teraz?

W parafii katedralnej w Oliwie. Codziennie sprawuję Eucharystię, spowiadam i... piszę. Ostatnio, na jednym tylko wieczorze autorskim, złożyłem autograf na 300 egzemplarzach swojej książki „Ksiądz w Belwederze”. Wróciłem do Gdańska, do korzeni. Tu się w 1940 r. urodziłem. Rodzicami moimi byli Karol i Helena Mandrysz z domu Arendt. Ojciec pochodził ze Śląska, a matka była Kaszubką spod Kartuz. Mieszkaliśmy przy Mauergang 1 (dziś Przymurze 1) na gdańskiej starówce. Miasto w 1945 r. od Dworca Głównego po Motławę leżało w gruzach. Mama tego roku zmarła na tyfus, a ojciec zginął przed śmiercią mamy. Został ostrzeżony przez sąsiada gestapowca, że nasza rodzina jest na liście wyznaczonych do obozu w Sztutowie. I ulegając jego sugestii, podjął złą decyzję. – Wydałem na siebie wyrok śmierci – zwierzył się mojej chrzestnej, ciotce Leokadii. – Chcąc ratować Helenę i Franciszka, zostałem volksdeutschem. Ale oni mnie nie darują, gdy dowiedzą się, że jako chłopak brałem udział z ojcem w powstaniu śląskim. Stało się: wcielono tatę Karola do Wehrmachtu i wysłano na front do Jugosławii, gdzie zginął ponoć w partyzanckiej zasadzce w 1944 r.

Gdzie podziewał się wtedy mały Franciszek?

Był w dobrych rękach. Chrzestna wywiozła mnie najpierw do krewnych, Franciszka i Weroniki Turzyńskich, a potem zostałem synem bezdzietnego małżeństwa Leona i Melanii Cybulów, kaszubskich gospodarzy z Siemirowic. Należeliśmy do parafii w Gowidlinie, gdzie rodzice po ponad dwóch latach rozłąki i pobycie w obozach pracy – tata był w Pile, a mama w Potulicach – nic o sobie nie wiedząc, spotkali się pod koniec maja 1945 r., gdy dzwon bił na Anioł Pański. On przyszedł szosą słupską, ona szosą kościerską. – Byliśmy prowadzeni przez Matkę Bożą – mówili z przekonaniem.

Znaleźli się na „ziemi odzy¬skanej” – niedaleko dawnej granicy państwa, która przebiegała 5 km za Gowidlinem – i zaczynali od zera. Nie mieli nic. Ratował ich sad i życzliwość sąsiadki, Róży Stenclowej, która co jakiś czas przynosiła im trochę sera czy kostkę masła. Dopiero w drugim roku pobytu na nowym gospodarstwie nastąpił przełom. Na wiosnę „niczyja” kwoka przyszła przed sień z szesnaściorgiem kurcząt. Potem ktoś sprezentował rodzicom parę gęsi. Para ta wyprowadziła 20 młodych gęsiąt. I gdy dorosły, tata sprzedał je na rynku w Lęborku, a kupił cielę, które stało się mleczną krową. W ten sposób rodzice osiągnęli taki status, że gdy ja zawitałem do domu, pachniało pieczyste, a na stole było już ciasto drożdżowe. Jednak pole jeszcze nie było wykorzystywane w pełni. Poprzednia właścicielka, Niemka, przez wiele lat zaniedbała gospodarstwo, myśląc tylko o szesnastu synach, którzy służyli w Wehrmachcie, w lotnictwie. I zginęli. Po ich śmierci osamotniona kobieta wyjechała za Odrę z urazą w sercu, przekonana, że wszystkiemu są winni Cybulowie, którzy zajęli jej własność.

Wkrótce, wybierając kamienie z gleby, wycinając zarośla, doprowadziliśmy gospodarstwo do wspaniałego stanu. Ziemia V i VI, słabej klasy, odpłacała dobrymi plonami. Mimo udręki z obowiązkowymi odstawami dla państwa, i to sporymi, starczało nam prawie na wszystko. Ale też nasze wymagania nie były zbyt wielkie.

Nie był więc Ksiądz dla nowych rodziców ciężarem?

Na pewno nie. Zauważyłbym, gdyby było inaczej. Czułem się przez nich kochany bezwarunkowo. I odwzajemniałem tę miłość. Nauczyli mnie wszystkiego, także życia religijnego, poprzez swoje świadectwo. Odkąd sięgam pamięcią, codziennie odmawiali Różaniec. Budziłem się czasem w nocy i widziałem w poświacie księżyca jak tato z różańcem w ręku, oparty o stół, spał ze zmęczenia. Mama wtedy karciła go: „Leon, co to za Różaniec odmówiony bez świadomości, chodź spać'”. Tato odpowiadał: „Przyjdę, jak skończę”.

Jak silna była wiara rodziców, widziałem m.in. w czasie wielkich wyładowań atmosferycznych, strasznych burz i grzmotów. Nasz dom stał pod trzydziestometrowym klonem, piorun za piorunem walił w to drzewo. Wtedy mama i tata szeptali do mnie: „Synku, weź no wodę święconą, wejdź na strych i poświęć dom. Szedłem i robiłem wielkie znaki krzyża. I za chwilę pojawiało się słońce”.

I jeszcze jedno przedziwne, cudowne zdarzenie. Miałem 11 lat, gdy bezmyślnie włożyłem ręce do worka ze sztucznym nawozem, „czarnym” azotniakiem. Po kilku dniach powychodziły na nich ropiejące krosty. Nie skutkowały żadne lekarstwa. Aż przyszła niedziela wielkanocna. Mama zbudziła mnie o czwartej rano. – Biegnij – nalegała – do rzeczki, zanurz w niej ręce, przytrzymaj je przez parę minut w lodowatej wodzie i módl się o ich uzdrowienie, bo przed rezurekcją cała przyroda staje Panu Jezusowi do usług. Na rezurekcję o 6.00 rodzice pojechali na rowerach. Ja miałem pójść na Mszę o 8.30, przedtem obrządzałem inwentarz. Nie zwracałem uwagi na ręce. Dopiero gdy się ubierałem, zauważyłem, że zupełnie zmieniły wygląd. Krosty wyschły, pod wieczór wszystkie odpadły i ręce były zupełnie zdrowe.

Dorastał więc Ksiądz w atmosferze zawierzenia Bogu?

Całkowitego zawierzenia. Nigdy rodzice nie tracili nadziei, ale i zdrowego rozsądku. Bóg, ojczyzna, a więc ziemia, którą uprawiali, były wartościami nadrzędnymi. Im nie trzeba było ogłaszać „dni sprzątania świata”, jak się robi dzisiaj przez odgórne zarządzenie. Oni po polu, po łąkach chodzi¬li na palcach z szacunku dla Stwórcy. Wspaniały poeta Sergiusz Riabinin zatytułował swoją książkę: „Chodzić po świecie jak po świątyni”. Tak chodzili moi rodzice. Nie do pojęcia było zaśmiecanie sadu, ogrodu, obejścia.

– To folwark Pana Boga – mówiła mama – my jesteśmy tylko zarządcami. I wszystko, co żyło, miało prawo do istnienia, ochrony, troski. Któregoś dnia, gdy trącałem kijem gałązki akacji, mama, widząc to, grzmiała: Co ty robisz, czyś ty jakiś bandzior? Ona rozmawiała z roślinami.

Tata nad wyraz troszczył się o konie. Mieliśmy narowistą klacz z UNRRA (Organizacji Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy). Silna bestia. Ale była płochliwa, wystarczyło, że sroka zaskrzeczała, zając wyleciał z lasu, aby nasza Basia z pługiem, bronami, nawet żniwnym wozem, gnała przez pola i zabudowania. Była zagrożeniem dla życia taty i innych ludzi. Rodzice sprzedali więc tego konia komuś, kto uznał, że go okiełzna. Ale on ciągle wracał do nas.

Rodzice mimo ciężkiej pracy w gospodarstwie żywo interesowali się historią i aktualną sytuacją w kraju. Po 1954 r., kiedy zelektryfikowano osiedle, tato kupił radio i codziennie, prawie rytualnie, słuchaliśmy BBC, Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Ci prości ludzie uważali, że tamte rozgłośnie były bardziej wiarygodne niż nasze, bo „nie były na usługach ateistycznego rządu”. Mama i tata byli przekonani, że komunizm to wielkie zagrożenie dla Kościoła, dla narodu, dla naszej kultury. Oni pierwsi powiedzieli mi, że zbrodni w Katyniu dokonały hordy Stalina.

Nie stronili rodzice od ludzi. I mieli wielu oddanych przyjaciół. Mogłem się o tym przekonać w dniu mojej Pierwszej Komunii. Po roku przygotowań – a katecheza przygotowująca do przyjęcia tego sakramentu trwała przez dwa lata w miesiącach wakacyjnych – proboszcz wezwał tatę i zakomunikował mu, że nie widzi powodu, dla którego nie mógłby dopuścić mnie do spowiedzi i Komunii Świętej. Mama i tata byli – jak to się dziś mówi – w szoku. Planowali bowiem przyjęcie, zjazd rodzinny za rok, a tymczasem trzeba było wszystko zorganizować w ciągu dwóch miesięcy. Byli jednak tak dumni z tego wyróżnienia, że zebrali siły, żeby wszystko dobrze urządzić. I 13 sierpnia 1951 r. zjechało do nas mnóstwo gości. Biesiada pokomunijna przeciągnęła się do późna w nocy. Nazajutrz zaś, o świcie, krewni i znajomi uczynili piękny gest; wyruszyli w pole, by pomóc rodzicom żniwować. Do wieczora wszystkie zboża zostały skoszone, powiązane w snopy i ustawione w rzędy. Za dwa dni zwieźliśmy plony do stodoły. Potem uklękliśmy do modlitwy dziękczynnej.

Czy rodzice modlili się o powołanie kapłańskie dla syna?

Nie wiem. Raczej nie chcieli, żebym poszedł na księdza, ale gdy uznali, że to wola Boża, to już oddani byli „mojej” sprawie całym sercem.

Żal im było się ze mną rozstawać, myśleli, że przejmę kiedyś po nich schedę. Widzieli, że jestem chętny do pracy. Z rozrzewnieniem wspominam „moje” codzienne poranki w domu. Mama już od piątej rano robiła masło, śpiewając: „Dałem ci konika czarnosiwego” i kilka innych piosenek. A jak już przeszła na pieśni, i zaczęła: „Wszystka moja nadzieja u Boga mojego, nie boję się nieszczęścia i smutku żadnego...” – to wiedziałem, że za chwilę będzie: Franiu, wstawaj, już czas. Zrywałem się wtedy na równe nogi do wyznaczonych zajęć.

Dlaczego wstąpił Ksiądz do seminarium?

Iskrę powołania wzbudził we mnie ks. Olszewski, gowidliński proboszcz. Imponowała mi jego kultura, urok osobisty, głęboka pobożność, mądre kazania. Był doskonałym spowiednikiem i doradcą. Dużo czytał i mnie tym bakcylem zaraził. Do dziś Bogu dziękuję za jego ocalenie. Z rąk żołnierza radzieckiego „wyrwali” go w l945 r. – za 10 zegarków – sprytni parafianie.

Najpierw poszedłem do Niższego Diecezjalnego Seminarium Duchownego w Wejherowie, gdzie byłem przez rok. Ale po niezaliczeniu matematyki, fizyki i chemii następny rok szkolny przesiedziałem w domu. Potem kontynuowałem naukę w Niższym Diecezjalnym Seminarium w Słupsku, gdzie spędziłem bodaj najszczęśliwsze lata mojego życia. Szkoły słupskiej jednak nie ukończyłem, gdyż władza ludowa zlikwidowała w 1960 r. tę „ skażoną i reakcyjną” placówkę. Egzamin maturalny składałem w liceum w Kartuzach. A po nim wstąpiłem do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, gdzie przez dwa lata studiowałem filozofię. A następne cztery lata studiów teologicznych ukończyłem w seminarium w Gdańsku Oliwie. Święcenia kapłańskie przyjąłem z rąk bp. Edmunda Nowickiego 11 czerwca 1967 r. w gdańskiej bazylice mariackiej. Rodzice byli szczęśliwi. I co ciekawe, odkąd zacząłem chodzić w sutannie, mówili: Już jesteś własnością Kościoła. I do końca ich życia zwracali się do mnie: księże Franciszku.

Po świeceniach pracowałem jako duszpasterz młodzieży m.in. w dzielnicy Emaus, gdzie na Msze akademickie przychodził Lech Wałęsa. Bliżej poznaliśmy się w biurze parafialnym, gdy do ślubu papiery szykował. Potem spotkaliśmy się, gdy pracowałem na Przymorzu. Po Mszy św. przyszedł do zakrystii. – Czy ksiądz mnie zna? – zapytał, a było to już po porozumieniach stoczniowców z władzą. – Kto by pana nie znał – odparłem. A on: To nie tak, nie o tym myślałem, znamy się przecież z Emaus. Czy zechciałby ksiądz być moim stałym spowiednikiem? – Z radością – odrzekłem. Pełniłem tę posługę – za aprobatą bp. Lecha Kaczmarka – również w czasie stanu wojennego; odwiedzałem przewodniczącego NSZZ „Solidarność” w miejscu internowania. A gdy stamtąd wrócił, przez cały czas, gdy pracowałem w parafiach we Wrzeszczu i w Sopocie. Do głowy mi wtedy nie przyszło, że spowiadam przyszłego prezydenta...

... I że zostanie Ksiądz prezydenckim spowiednikiem?

Zaskoczył mnie Lech Wałęsa, kiedy przed pierwszą turą wyborów wpadł do mnie na plebanię do „Gwiazdy Morza”. Zanim zwrócił się z prośbą do bp. Tadeusza Gocłowskiego o oddelegowanie mnie do Belwederu, ja już przekazałem nowinę gdańskiemu pasterzowi. Jego pierwsza reakcja była dezaprobująca, ale po namyśle powiedział: będzie ksiądz musiał przyjąć tę posługę, bo prezydentowi wybranemu w wolnych wyborach się nie odmawia. Wtedy się przestraszyłem, naprawdę żal mi było zostawiać sopockich parafian.

Dziesiątego grudnia 1990 r. zadzwonił do mnie bp Gocłowski: Księże kapelanie, proszę się stawić w kurii. Kapelanie? Zastanowiłem się przez chwilę; byłem kapelanem służby zdrowia przez 11 lat, ale do tej pory „mój” biskup się do mnie w ten sposób nie zwracał... Następnego dnia, już po zaprzysiężeniu prezydenckim, znalazłem się w Częstochowie, gdzie prezydent złożył uroczyste ślubowanie przed obrazem Królowej Polski. Tam też pierwszy raz przedstawił mnie ojcom paulinom: mój kapelan ks. Franciszek Cybula. Pierwszy dokument, jaki wystawił prezydent Wałęsa w Belwederze dotyczył mojej nominacji. Ksiądz Prymas kard. Józef Glemp 29 grudnia przysłał jej zatwierdzenie.

Jednak nie wszystkim, również w Kościele, się ona podobała.

To prawda. Zwykli księża byli wobec mnie korekt. Natomiast wśród hierarchów byli tacy, którzy nie kryli wobec mnie swej niechęci. Widzieli na tym miejscu biskupa. Dla nich byłem człowiekiem znikąd. – Taki niedouczony – szeptali. Jeszcze po roku sprawowania przeze mnie tej funkcji mówili: trzeba zmienić prezydenckiego kapelana. Nie zdawali sobie sprawy z tego, jak swoją postawą utrudniali mi nieraz wypełnienie służbowych zleceń, jak w smak była ta postawa ludziom nieprzyjaznym Kościołowi. Do tych niechętnych mi należał przez krótki czas – dziś jesteśmy w przyjaźni – nuncjusz apostolski w Polsce abp Józef Kowalczyk. Podczas spotkania prezydenta z korpusem dyplomatycznym, podszedł do mnie i zapytał: a kiedy ksiądz bywa w swojej sopockiej parafii? Odrzekłem, że zwykle w piątek wieczorem, sobotę i niedzielę. Odpowiedział: To dobrze, bo tam ksiądz pełni właściwą sobie funkcję. Rzeczywiście – pomyślałem – ma rację. Ale podczas najbliższego spotkania grzecznie powiedziałem: Ekscelencjo, ja się do Belwederu nie pchałem. Jestem tam chyba najbardziej zagubionym człowiekiem. Proszę więc mi pomóc w wykonywaniu zleconego mi zadania. Spowiednikiem Lecha Wałęsy jestem od jedenastu lat. Po tym wyjaśnieniu i prośbie Arcybiskup Nuncjusz zmienił się wobec mnie diametralnie. Wielokrotnie pokazał swoją klasę. Wspierał mnie zawsze, gdy było trzeba.

Tymczasem w mediach huczało: ośrodek dyspozycyjny jest w prezydenckiej kaplicy. Był Ksiądz szarą eminencją?

Prezydent chciał, abym był z nim wszędzie, nawet na konferencjach prasowych. Buntowałem się, nie chciałem w nich uczestniczyć. – Szefie, to jest źle odbierane – przekonywałem. A on: chcę mieć zawsze duchowe wsparcie.

Przed jednym z prestiżowych spotkań powiedział mi: nie mam dziś weny. Ja na to: włączam więc turbodoładowanie niebieskie. Zacząłem się modlić. Przerwałem modlitwę, gdy otrzymywał owacje na stojąco. Połączenie sił duchowych z jego intuicją, oryginalnym podejściem do wielu spaw, dawało efekty zaskakujące. Gdy rozmawiałem o tym z prof. Franciszkiem Gruczą, językoznawcą, germanistą, mówił o nim, on i jego koledzy po fachu: Das ist eine politische Tier – to jest polityczne zwierzę.

Ten medialny szum wokół mojej osoby przy prezydencie brał się stąd, że przez 50 lat komunizmu zapomniano, iż urząd prezydencki w Polsce, podobnie jak w wielu krajach Europy, miał zawsze kapelana. Wałęsa wiedział, że brak kapelana przy nim byłby niedopatrzeniem. Nawet Jaruzelski, gdy raz odwiedził prezydenta, podszedł do mnie i powiedział: cieszę się, że ksiądz tu jest.

Było mi przykro, że prasa wyśmiewa się z prezydenta i jego kapelana. A teraz z perspektywy czasu nawet ci prześmiewcy zauważają, że pełniąc tę funkcję, odnotowałem wiele ciekawych rzeczy, które uszły ich uwadze.

Wyjazdy zagraniczne potwierdzały wagę urzędu i posługi kapelana. W Anglii, Belgii, w Niemczech, we Francji nawet w Japonii kapelan był podejmowany jako osoba przy prezydencie przewidziana w protokole dyplomatycznym.

Czy Ksiądz się na kimś wzoruje, czy może ma specjalne nabożeństwo, do któregoś ze świętych ?

Zawsze imponował mi kard. Karol Wojtyła, dziś sługa Boży. Pierwszy raz spotkałem się z nim w 1978 r., gdy był latem w Gdańsku na Przymorzu. A za rok na placu św. Piotra w Rzymie – stoję blisko przy barierce, nadchodzi Papież. I bierze moją głowę w ramiona, i mówi: ksiądz tu? I dodaje na odchodnym: Stasiu, dużo obrazków dla Przymorza. Miał fenomenalną pamięć. Potem, jak już byłem kapelanem prezydenta, spotkałem się z Ojcem Świętym jeszcze kilka razy. Jak on wspaniale sprawował Eucharystię. Tak jak uczył mnie bp Edmund Nowicki: „pie et devote” – pobożnie, z namaszczeniem, ze świadomością z kim jest sprawa.

Bardzo cenię sobie św. Jana Vianneya. Trafnie został wybrany na patrona Roku Kapłańskiego. Jest dla mnie wzorem spowiednika. Był wielkim czcicielem Najświętszego Sakramentu. Ja też nim jestem. Był nim również mój tata Leon, który nigdy nie opuścił adoracji Pana Jezusa i przyjęcia Komunii w pierwszy piątek każdego miesiąca. Zmarł w pierwszy piątek.

Bliska jest mi dewiza św. Jana Bosko: „Nie lękam się tego, co mogą mi zrobić ludzie, kiedy mówię prawdę. Boje się tego, co zrobiłby mi Bóg, gdybym skłamał”. Gdybyśmy wszyscy trzymali się prawdy – jak Jan Vianey, Jan Bosko czy Jan Paweł II – nie byłoby tyle zawiści, tyle absurdalnych posądzeń jednych wobec drugich, tyle wprowadzających w zdumienie nonsensów.

Zwłaszcza my – księża – musimy się trzymać prawdy. I mamy wielu wspaniałych, mądrych, Bożych kapłanów. Ja jestem zwykłym księdzem, ale usilnie staram się choć trochę im dorównać. Już nie jestem spowiednikiem prezydenta, ale bywam w jego domu m.in. z okazji rodzinnych uroczystości.

Medialny szum wokół mojej osoby przy prezydencie brał się stąd, że przez 50 lat komunizmu zapomniano, iż urząd prezydencki w Polsce miał zawsze kapelana.

Gdybyśmy wszyscy trzymali się prawdy, nie byłoby tyle zawiści, tyle absurdalnych posądzeń jednych wobec drugich, tyle nonsensów.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama