reklama

Metoda Feldenkraisa, KPO i „Szelmostwa Lisa Witalisa”

Jednym z beneficjentów środków z KPO okazał się projekt związany ze stosowaniem tzw. metody Feldenkraisa. Jeśli komuś wydawało się, że New Age jest już passé, to był w błędzie. Nie tylko ma się dobrze, ale nawet dostaje od rządu 30 tysięcy zł na dalszy rozwój.

Maciej Górnicki

dodane 13.08.2025 14:02

W ostatnich dniach pojawiają się kolejne informacje na temat wydatkowania środków z KPO. Dofinansowania nie dostają szpitale ani rolnicy czy rzemieślnicy, którzy chcieliby rzeczywiście rozwinąć swój biznes, pieniądze płyną natomiast szerokim strumieniem na jachty, solaria, maszyny do lodów i mobilne ekspresy do kawy. To jednak przynajmniej konkretne, namacalne dobra, które można zweryfikować i być może będą służyć jakiemuś celowi – choć niekoniecznie temu, na który miały być przeznaczone środki z KPO (odbudowa gospodarki po pandemii). Wiele projektów ma jednak tak ezoteryczny charakter, że trudno wręcz uwierzyć, że jakikolwiek urzędnik, nie mówiąc już o ministrze, był w stanie złożyć swój podpis pod tego rodzaju pomysłami. Czy naprawdę ktoś wierzy, że „Ekofeminizm w praktyce osób artystycznych z Ameryki Południowej” czy „Szkolenie zawodowe w kierunku koordynacji scen intymnych w teatrze i filmie” to projekty, które pomogą odbudować polską gospodarkę? A może po prostu urzędnikowi było wszystko jedno, jaka jest merytoryczna wartość projektu, byle dokumenty złożyła właściwa osoba, według klucza politycznego?

KPO i klasyka literatury dziecięcej

Kwestia korupcji politycznej to jedno. Być może wymienione projekty są po prostu „dęte” i nikt nie ma zamiaru wydawać pieniędzy na to, co opisane w przesłanych dokumentach. Gorzej, jeśli beneficjenci traktują swoje projekty poważnie i zamiast budować realną gospodarkę, środki z KPO posłużą wsparciu rozmaitego hochsztaplerstwa, stwarzającego pozory biznesu i terapii, a ostatecznie – przynoszącego szkodę tym, którzy dadzą się nabrać na czcze obietnice. W dzieciństwie niejeden z nas czytał „Szelmostwa Lisa Witalisa” Jana Brzechwy i zapewne zaśmiewał się nad tym, jak naiwne były zwierzątka, które dały się zwieść lisim sztuczkom. Nie jest jednak do śmiechu, gdy okazuje się, że w świecie dorosłych ludzi nie brakuje takich, którzy wierzą rozmaitym Witalisom i bezkrytycznie przyjmują ich obietnice. Można wręcz powiedzieć, że im bardziej absurdalne pomysły, tym chętniej ludzie w nie wierzą…

Być może nie wszyscy znają klasykę polskiej literatury dziecięcej, przytoczmy więc fragmenty wiersza Brzechwy o sprytnym lisie:

Miał rozumu za dziesięciu,
Toteż w każdym przedsięwzięciu
Wprawiał w podziw swoim sprytem,
Wyrobieniem znakomitym,
Orientacją doskonałą
I dowcipem, jakich mało!
A miał w sobie tyle dumy,
Jakby wszystkie zjadł rozumy (…)

Był Witalis rodem z Polski,
Lecz kapelusz miał tyrolski.

Otóż to! Pełne arogancji deklaracje, a ponadto odwoływanie się do rozmaitych zaimportowanych wzorców, metod i mód – to typowe zachowania hochsztaplerów. Wystarczy obco brzmiące nazwisko, obcojęzyczna nazwa, a biznes zaraz wygląda poważniej. To się nie zmienia, choć zmieniają się mody i wzorce.

Tyle o poezji dziecięcej. A teraz trochę poważniej – o metodzie Feldenkraisa. Kto nie lubi naukowej gadaniny, może dalej nie czytać, a w zamian – zapoznać się z całością wiersza Brzechwy. Tak czy inaczej, wnioski będą podobne.

Metoda Feldenkraisa

Mosze Feldenkrais (1904-1984) był doktorem fizyki, inżynierem, wynalazcą, kartografem i propagatorem judo. Choć wychowywał się w chasydzkiej żydowskiej gminie religijnej na Ukrainie, w późniejszym życiu porzucił wiarę (deklarując szacunek, a jednocześnie dystans wobec wszystkich religii). Swoją metodę opracował ze względu na osobiste problemy ruchowe z kolanem, które uniemożliwiały mu swobodne poruszanie się.

Czym jest „metoda Feldenkraisa”? Według własnych deklaracji osób i instytucji zajmujących się jej propagowaniem jest to „proces uczenia się i nabywania nowych możliwości ruchowych i zdobywania świadomości własnego ciała”. Aby uniknąć ewentualnych oskarżeń o brak podstaw naukowych, stosujący ją unikają określenia „terapia”, a nazywają ją jedynie „narzędziem pracy z ciałem i umysłem, które pozwala na ciągły rozwój”. Niezależnie jednak, jakim narzędziem się posługujemy, nie da się pominąć pytań o to, jak jest zbudowane, do czego faktycznie służy i jakie efekty może przynieść jego stosowanie.

Sfera kompetencji: młotek i lutownica

Gdy bierzemy do ręki młotek i próbujemy nim wbić gwóźdź w ścianę lub deskę, możemy się spodziewać, że z łatwością zrealizujemy zamierzony cel. Gdy jednak tym samym młotkiem zechcemy naprawiać zepsutego laptopa lub telewizor, ostatecznym efektem będzie zniszczenie i utylizacja tegoż sprzętu. I odwrotnie, jeśli będziemy usiłować wbijać gwóźdź precyzyjną lutownicą, gwóźdź będzie wbity krzywo, a przy okazji możemy uszkodzić lutownicę.

Analogicznie ma się sprawa z wszelkimi narzędziami, metodami i procesami, które operują na ciele i duszy człowieka. Tak, jak różne są kompetencje i narzędzia stolarza, a inne – elektronika, tak też odmienne są kompetencje i narzędzia lekarza, psychologa, fizjoterapeuty, spowiednika, kierownika duchowego, doradcy zawodowego i psychoterapeuty. Gdy którykolwiek z nich wykracza poza sferę swoich kompetencji i stosuje narzędzia lub metody spoza swojej sfery, z dużym prawdopodobieństwem zamiast pomóc, zaszkodzi.

Owszem, zdarza się, że dana osoba ma więcej niż jedną sferę kompetencji. Tak było w przypadku mojego mistrza akademickiego, o. prof. Jozafata Nowaka OFM. Był on kapłanem, cenionym spowiednikiem, ale miał także wykształcenie psychologiczne i przygotowanie psychoterapeutyczne. Nigdy jednak nie przyszłoby mu do głowy, aby w konfesjonale prowadzić terapię albo podczas terapii wysłuchiwać spowiedzi.

Jaki ma to związek z metodą Feldenkraisa? Otóż dopóki mówimy o zabiegach dotyczących układu kostno-mięśniowego, takich jak ćwiczenia, masaż czy inne uznane metody fizjoterapeutyczne, mające poprawić funkcjonowanie naszego ciała, nie ma problemu. Problem zaczyna się natomiast wtedy, gdy w imię new-age’owych idei o „holizmie” czy też zależnościach psychosomatycznych, terapeuta zaczyna wkraczać w sferę psychiki oraz ducha, w której nie ma żadnych kompetencji.

Zależności psychosomatyczne są faktem, tak samo jak faktem jest to, że delikatny układ elektroniczny powinien być chroniony solidną obudową. Nie oznacza to jednak, że obudowę naprawiać będziemy lutownicą, a obwód elektroniczny – młotkiem.

Od błędnej antropologii do problematycznej terapii

Metoda Feldenkraisa nie jest czymś nowym. Nie została nigdy oficjalnie uznana za metodę fizjoterapii, ponieważ oparta jest na niesprawdzalnych założeniach, z których wyprowadza daleko idące wnioski o możliwościach odzyskania zdrowia i sprawności fizycznej. Jest to jedna z wielu metod tzw. „medycyny alternatywnej”.

Co ciekawe, doczekała się także gruntownej analizy pod względem religioznawczym. Nietrudno dostrzec, że pomimo deklarowanego dystansu do religii jej twórcy, ma ona wiele cech nie tylko „medycyny alternatywnej”, ale także „religii alternatywnej”. Jedną z najsolidniejszych analiz przedstawiła Maria Dalla Valle na 11. Kongresie CESNUR (centrum studiów nad nowymi religiami) . Metoda ta jest także wymieniona z imienia w dokumencie Papieskiej Rady ds. Dialogu Międzyreligijnego (z 2003 r.) jako jeden z nurtów New Age rozwiniętych w Instytucie Esalen (zob. tu i tu).

Według własnej definicji Feldenkraisa jego metoda to proces, który stara się osiągnąć „zorganizowane ciało, które porusza się przy minimalnym wysiłku i z maksymalną wydajnością, nie poprzez stosowanie siły mięśniowej, ale przez poprawienie świadomości funkcjonowania ciała”. Już w tej definicji łatwo dostrzec przekroczenie sfery kompetencji. Fizjoterapia operująca przede wszystkim na wyobraźni i umyśle przestaje być fizjoterapią i wkracza w dziedzinę, w której może wyrządzić nieodwracalne szkody. Feldenkrais pisze wprost, że nie chodzi mu o ciało, ale o „całą osobę”. Trudno nie zapytać: jakie kompetencje do zajmowania się „całą osobą” ma inżynier i dżudoka?

Jakąż to wizję „całej osoby” ma Feldenkrais? Według niego, człowiek składa się z „myślenia, uczuć, wrażeń zmysłowych oraz ruchu” i wszystkie te elementy są ze sobą ściśle związane. Gdzie w tym obrazie człowieka jest ciało, a gdzie sfera psychiczna? Gdzie są poszczególne układy i organy? Gdzie system nerwowy? Gdzie pamięć? Gdzie wola? Gdzie duch człowieka? Jego antropologia jest dramatycznie redukcjonistyczna, tymczasem usiłuje się zajmować „całą osobą”.

Redukcjonizm ma naukowe uzasadnienie, gdy stosujemy go świadomie, w celu zawężenia pola zainteresowań danej dziedziny naukowej. Zawęziwszy obszar poznawczy nie wolno jednak wyciągać wniosków sięgających poza ten obszar, a już w żadnym wypadku – pod wpływem takich wniosków podejmować działań, które dotyczą obszaru leżącego poza zredukowanym polem badań.

Ciało i dusza – a gdzie duch?

Odrębnym problemem, na który zwraca uwagę M. Dalla Valle, jest niewłaściwe rozumienie zależności psycho-somatycznych. Tradycyjne koncepcje, dzielące człowieka na ciało i duszę mają swoje wady, ale pozwalają uniknąć zamieszania. Bardziej trafne są koncepcje antropologiczne, wskazujące na istnienie w człowieku trzech sfer: ciała, duszy oraz ducha. I to właśnie ta trzecia sfera nadaje spójność całej osobie. Jest ona jednak najtrudniejsza do uchwycenia metodami naukowymi – to sfera ludzkiego misterium, dotykająca najgłębszych elementów naszego „ja”, a jednocześnie sięgająca poza to, co dostrzegalne zmysłami – ku nieskończoności.

Okazuje się więc, że ci, którzy mówią o „holizmie” czy „holistycznych wizjach człowieka” (nie dotyczy to tylko Feldenkraisa, ale całego szerokiego nurtu New Age i medycyny alternatywnej) słusznie wprawdzie wskazują na słabość teoretycznego dualistycznego podziału na duszę oraz ciało, ale to, co oferują w zamian, jest znacznie groźniejsze. Propagatorzy holistycznych teorii nie mają bowiem kompetencji, aby zajmować się „całym” człowiekiem, a zwłaszcza najdelikatniejszą sferą – sferą ducha.

Artykuł M. Della Valle jest niezwykle ciekawy i warto się z nim zapoznać niezależnie od kwestii dotyczących bezpośrednio metody Feldenkreisa, rzuca bowiem światło na szerszy problem – dlaczego tak wiele metod i terapii związanych z New Age wkracza w sferę duchową, siejąc w niej spustoszenie – jak młotek, którym próbuje się naprawiać elektronikę.

Wnioski, które wyciąga Della Valle, są następujące:

Metoda Feldenkraisa jest pomysłową techniką zaprojektowaną po to, aby umożliwić każdemu ponowne wejście we własne wnętrze, a tym samym poprawić swoje funkcjonowanie i harmonię w poruszaniu się. Sama w sobie nie może jednak posuwać się dalej. Nie wolno tworzyć fałszywych oczekiwań, przekształcając metodę w technikę, która zapewnia absolutny dobrostan.

Do tego wniosku, dotyczącego konkretnej metody, autorka dołącza także bardziej ogólną konkluzję, która jest na tyle trafna, że pozwolę sobie ją zacytować w całości:

Znajdujemy się u progu problemu, przed którym staje człowiek, który bierze pod uwagę swoje prawdziwe ograniczenie i skończoność, a jednocześnie pragnie transcendencji się i w chwili refleksji zadaje sobie pytanie: «jak pogodzić jedność i wielość, jak zachować to pierwsze, nie wygaszając drugiego (aby nie wpaść w odwieczną pokusę synkretyzmu i monizmu),  jak uszanować drugie nie kawałkując pierwszego (to skutek dualizmu). Moją osobistą odpowiedzią na tę kwestię jest „dwoista jedność, która jest równie daleka od prostego monizmu i dualizmu, jak i od niezdarnej pokusy syntezy, która została opisana jako dualizm «na tle monistycznym». W terminologii religijnej problem polega na pogodzeniu i poszanowaniu boskiej immanencji i transcendencji, materii i ducha, wymiaru horyzontalnego i wertykalnego, równoważności i hierarchii. Jest to pojednanie, które osiąga swój szczyt w tajemnicy Wcielenia (…) z dwiema prawdziwymi naturami – boską i ludzką – w jednej Osobie”.

To już oczywiście przejście od czysto filozoficznej antropologii do teologii. Ale tego wymaga szacunek dla tajemnicy naszego człowieczeństwa. Gdy bowiem pamiętamy, że ostatecznie tajemnica ta zakorzeniona jest w sferze, do której nie mamy dostępu metodami naukowymi, możemy uniknąć pokusy tworzenia „metod” i „terapii”, które rzekomo mają zająć się „całym człowiekiem”, a w rzeczywistości redukują nasze człowieczeństwo. Z takiej zawężonej antropologii nie da się wyciągnąć poprawnych wniosków teoretycznych, a oparta o nią terapia ostatecznie przyniesie więcej szkody niż pożytku.

A mówiąc jeszcze prościej: uważajmy na różnych Lisów-Witalisów. Ich metodą jest odwracanie naszej uwagi od tego, co rzeczywiste (choć często złożone i skomplikowane) ­– ku wykreowanym przez nich uproszczonym wizjom i utopiom. A ostateczny cel, po osłabieniu naszej czujności, to wyprowadzić z kurnika kury i gąski, aby je skonsumować. Lisek zeżre drób (to znaczy środki z KPO), a my, jak biedne misie z wiersza Brzechwy, dostaniemy po głowie.

1 / 1
oceń artykuł Pobieranie..

reklama