Na papieskim szlaku nadziei

Refleksje na temat Kościoła w Polsce po papieskiej podróży do Ojczyzny 1999 r.

Wielkie narodowe uniesienia, jakich doświadczaliśmy znowu podczas papieskiej pielgrzymki, były przede wszystkim fascynacją dusz tęskniących za pięknem Ewangelii, ukazanym w konkrecie współczesnego życia. Ewangelia błogosławieństw, ilustrowana tak przekonująco przykładem życia nowych polskich błogosławionych i świętych, poruszała najgłębsze struny w duszach tych, którzy potrafili trwać godzinami w upale dnia i nie liczyć przebytych nocą kilometrów, aby tylko odnaleźć niewidzialny pokarm potrzebny dla ich dusz, tak często nękanych duchowym głodem. Może właśnie w tym zasłuchaniu w każde słowo i każdy znak papieskiego przekazu znajdowała wyraz tęsknota za tymi wartościami, które współczesny styl bycia stara się zepchnąć na margines naszych zainteresowań.

Immunologia ducha

W nowych realiach życia tak bardzo nam potrzeba papieskiego nauczania, aby wzmocnić nasz duchowy system immunologiczny. W obliczu jakościowo nowych zagrożeń i wyzwań, trzeba nam szczególnej odporności ducha, by przezwyciężyć ryzyko duchowej infekcji, niesione przez liczne wzorce zachowań, w których — wbrew znanym słowom Malreaux — konsekwentnie ignoruje się rolę wartości duchowych na progu trzeciego tysiąclecia. Obejmując troską bogaty świat ducha, winniśmy dołożyć wysiłków, by w osobistej refleksji wydobywać z papieskiego przesłania tę głębię treści, którą w pamiętne czerwcowe dni mogły jeszcze przesłaniać nasze uczucia czy wzruszenia. Wędrówka w świat duchowej głębi pozwala nam teraz ujmować tamte wielkie wydarzenia w nowej perspektywie, ukazującej nowy wymiar naszego życia i ukryty sens zdarzeń. Z perspektywy błogosławieństw zawartych w Kazaniu na Górze można wtedy ująć całe nasze życie w nowy system odniesień, unikając pesymizmu czy lęków, które tak często przysłaniają codzienny horyzont nadziei.

Czerwcowe nastroje przejętych rzesz, zasłuchanych w słowa papieskiego przesłania, przywodzą na pamięć reakcje Jezusowych słuchaczy z Ewangelii, którzy tak mocno przejęli się słyszanymi treściami, że zapomnieli o upływie czasu, o zmęczeniu i fizycznym głodzie (Łk 9, 12-17). Być może gdyby wówczas ktoś z apostołów wystąpił w roli doradcy--specjalisty od pesymistycznego widzenia świata, doradzałby Jezusowi, żeby jak najszybciej zakończyć spotkanie, gdyż i tak przyniesie ono niewiele trwałego owocu. Za wysoce stresującą można było uznać już samą sytuację społeczną w ówczesnej Palestynie. Marionetkowy Herod w roli władcy, okupanci z Rzymu chylącego się ku upadkowi, brak w Izraelu jednej wyrazistej partii, która mogłaby odegrać rolę siły przewodniej. Żadnych złudzeń. Lepiej dać sobie spokój i oszczędzać struny głosowe na lepsze okazje. Tymczasem, na przekór zdroworozsądkowym sugestiom, Jezus tłumaczył zasłuchanym rzeszom tajemnice Królestwa trwalszego niż Imperium Romanum. Wprowadzał słuchaczy w tajniki władzy dusz, ignorowanej w kręgu Herodowych dworzan. Aby ukoić głód ponad 5 000 swych słuchaczy, potrzebował ostatecznie pięciu chlebów i dwóch ryb (Łk 9,13). Ukazuje to wielką dysproporcję między środkami, jakie wykorzystuje Chrystus do swych działań, a następstwami tychże działań.

Nieraz wydaje się nam, iż wartości, które możemy ofiarować Bogu, są tak kruche i nieznaczące jak owych pięć chlebów ofiarowanych przez «pacholę» w Ewangelii św. Jana (J 6, 9). W stylu doświadczonych ekspertów milkniemy wtedy, by nie uchodzić za naiwnych. Stągwie programowego milczenia wypełniamy pesymizmem, który zdaje się stanowić cenę poznania gorzkiej prawdy o życiu. Tymczasem, na przekór logicznym kalkulacjom, Jezus koi głód pięciotysięcznej rzeszy. Na przekór prognozom ekspertów, Jan Paweł II wydobywa fascynujące piękno Kościoła, przyciągając do Chrystusa także rzesze tych, którzy nie myśleli wcześniej o swym duchowym głodzie. Zadaniem stanowiącym dla nas wszystkich pracę domową po czerwcowej pielgrzymce, jest poszukiwanie tych wartości, które wywoływały w nas niepowtarzalne pałanie serca, gdy Ojciec Święty był z nami. Nie możemy pozwolić, by kurz codzienności przykrył ewangeliczne perły, które urzekały pięknem swego blasku, gdy On przemawiał do nas. Przed wejściem w trzecie tysiąclecie chrześcijaństwa winniśmy wyraziściej uświadomić sobie, jaką rolę w naszej wędrówce przez czas odgrywał w ostatnim okresie Kościół Chrystusowy i jego Namiestnik.

Pielgrzymka po ścieżkach czasu

Dla tych wszystkich, którzy z zatroskaniem i niepokojem myślą o przyszłości polskiego katolicyzmu, wartościowa i przydatna może okazać się refleksja nad miejscem Kościoła w nurcie przemian doświadczanych przez nas w powojennym okresie dziejów. Dwudziestolecie dzielące nas od pamiętnej homilii na placu Zwycięstwa uświadamia nam moc działania Ducha Świętego, który odnawiając — zgodnie z tamtą błagalną modlitwą — oblicze polskiej ziemi, swoją mocą przeprowadził nas przez Morze Czerwone. Trzecie tysiąclecie, przed którym stajemy z odczuciem wielkiej niewiadomej, jawi się nam jako nowa Ziemia Obiecana. Nie możemy oczekiwać, iż Bóg oszczędzi nam problemów, które nękały kiedyś Izraelitów po przejściu przez Morze Czerwone. Winniśmy jednak pamiętać, iż On sam jest Panem naszego czasu. Winniśmy przyjmować z ufnością słowa przesłania, jakie kieruje do nas poprzez swego Namiestnika. Odkrywanie bliskości Boga w naszych dziejach, naznaczonych tak często absurdem przemocy i fałszu, może chronić nadzieję na polskim szlaku wierności.

Należy pamiętać o szczególnie wymownych znakach danych nam na tym szlaku. Sięgając myślą do wydarzeń z 1945 r. warto przypomnieć sobie ówczesne dyskusje o celowości odbudowy Warszawy. Niektórzy z ideologicznych twórców PRL-u proponowali wówczas, by w odbudowywanej stolicy nie zwracać uwagi na zniszczone kościoły, gdyż po 30 latach rządów władzy ludowej nikt w Polsce nie będzie zainteresowany chodzeniem do kościoła. Wartość tej prognozy można było ocenić z perspektywy obchodów uroczystości milenijnych. Władze partyjne dołożyły ze swej strony wszelkich starań, aby papież Paweł VI nie mógł modlić się w Częstochowie razem z polskimi pielgrzymami. Być może w tej jedynej dziedzinie intuicje ówczesnych władz okazały się uzasadnione i trafne — obecność papieska oddziałuje bowiem na Polaków w sposób, który trudno ocenić. Przy pustym papieskim fotelu zgromadziła się wtedy na Jasnej Górze ponad milionowa rzesza wiernych. Taka sama liczba wzięła udział w liturgii celebrowanej w Warszawie, na przekór prognozom tych specjalistów, którzy 30 lat wcześniej sugerowali pozostawienie kościołów stolicy w stanie ruiny, by nie musiały w przyszłości świecić pustkami.

W obecnej perspektywie, w której straszą ruiny ideologii głoszących ongiś budowę jedynie słusznego świata, można pytać, czy Kościół w Polsce na progu trzeciego tysiąclecia zdolny będzie zachować ten wielki potencjał ducha, który dawał znać o sobie podczas dni papieskiej pielgrzymki? Unikając zbyt łatwych wersji optymizmu, zechciejmy znów odwołać się do prognoz sprzed lat. W latach siedemdziesiątych, kiedy kwitły slogany nawołujące do budowania drugiej Polski, nierzadko dały się słyszeć głosy, iż połączenie pragmatyzmu z wolnością znacznie skuteczniej wypędzi Polaków ze świątyń niż lektorzy wieczorowych uniwersytetów marksizmu-leninizmu. W obiegowych opiniach można było wtedy często usłyszeć: Polacy chodzą do kościołów albo na złość władzy, albo też dlatego, że właśnie tam mogą odnaleźć przestrzeń wolności i szacunku dla człowieka. Jeśli w przyszłości doczekamy się sprawiedliwych i sensownych struktur społecznych, jeśli ideały wolnego człowieczeństwa będzie można realizować w warunkach nieskażonych ideologiczną patologią — zniknie motywacja wiążąca szerokie rzesze z Kościołem. Przeżycia ostatnich tygodni wykazały ponownie, że i ta prognoza okazała się zbyt pesymistyczna.

Pesymizm przezwyciężony

Różne wersje niepokoju o przyszłość polskiego katolicyzmu znajdowały wyraz także w opiniach, w których bynajmniej nie przeceniano roli przekory jako polskiej cechy narodowej. W 1989 r. na jednym ze swych ostatnich spotkań z profesorami tarnowskiego Instytutu Teologicznego mój bezpośredni poprzednik ordynariusz tarnowski abp Jerzy Ablewicz usłyszał wyważony i racjonalny komentarz: «Gdy upadnie komunizm i przyjdzie liberalizm, Kościół stanie wobec jakościowo nowych wyzwań. Psychologicznie będzie wówczas znaczniej trudniej dotrzeć do ludzi niż było w warunkach zorganizowanej ateizacji». Abp Jerzy, świadomy już wtedy zarówno bliskości swej śmierci, jak i kulturowych następstw pamiętnej Jesieni Ludów, odpowiedział: «Wiem o tym. O rozwiązania, jakie trzeba będzie zastosować w nowych warunkach, będą się już jednak troszczyć moi następcy».

Niewątpliwie nowe wyzwania, jakie przyszły razem z wolnością wkrótce po wypowiedzeniu tych słów, każą Kościołowi w Polsce poszukiwać nowych środków oddziaływania duszpasterskiego, odpowiadających znakom czasu. W poszukiwaniu tych środków musimy wyzwolić się zarówno z łatwego optymizmu, jak i z bliskich fatalizmowi przekonań, że społeczeństwo liberalne musi być ze swej istoty społeczeństwem powszechnej laicyzacji, w którym nieuchronnie będzie zanikać wrażliwość na wartości religijne. Podobny pesymistyczny fatalizm dominował w wielu prognozach formułowanych przez autorów, którzy u kresu dni Pawła VI usiłowali odpowiadać na pytanie: Jak będzie wyglądał Kościół najbliższej przyszłości? Twierdzili oni, iż pewnych procesów związanych z posoborowym kryzysem nie uda się już powstrzymać. Stąd też dalsze liczne wystąpienia ze stanu duchownego, kompletny zamęt w teologii, zanik autorytetu Kościoła w życiu społecznym jawiły się im jako nieuchronna konieczność. Tymczasem, wbrew posępnym prognozom, szczegółowe informacje o nowych encyklikach papieskich zaczęły pojawiać się na pierwszych stronach prestiżowych dzienników, które wcześniej programowo unikały tematyki religijnej. W specjalistycznych publikacjach przyrodniczych zjawiły się wnikliwe opracowania wystąpień Jana Pawła II dotyczących dialogu nauki z wiarą. W wielu krajach przełamany został kryzys powołań. Zaś przemiany społeczne, które doprowadziły do upadku czerwonego totalitaryzmu, liczni interpretatorzy łączą przyczynowo z nauczaniem i z charyzmatyczną osobowością Piotra naszych czasów.

Fakty te nie usprawiedliwiają bynajmniej naiwnej wersji optymizmu, która kazałaby wierzyć, iż wszystko, co dzieje się w świecie, musi zmierzać ku lepszemu. Chronią one natomiast przed prywatną wersją filozofii dziejów, według której wszystko musi zmieniać się na gorsze. Zwolenników tej ostatniej wersji można dziś spotkać w różnych środowiskach. Z lękiem patrzą oni na różne procesy światowych przemian i formułują prognozy jednoznacznie posępne dla chrześcijaństwa. Jedni straszą bestią Wspólnoty Europejskiej. Inni twierdzą, że wszystkiemu winien liberalizm, a może nawet sama wolność, która już do raju wniosła wielkie zamieszanie. Jeszcze inni sugerują, że najprostszym rozwiązaniem byłoby zatrzymanie czasu i uroczyste zakazanie wszelkich zmian. Gdyby podobny klimat urazów i lęku panował we wspólnocie pierwotnego Kościoła, być może apostołowie jeszcze do dziś przebywaliby w zabarykadowanym wieczerniku. Ani Rzym chylący się do upadku, ani Korynt słynny z zepsucia podniesionego do rangi biznesu, ani nawet Ateny — ceniące racjonalną spekulację wyżej od wiary prostaczków — nie zostałyby wtedy uznane za tereny godne apostolskiego wysiłku. Pesymistyczna wizja zepsutego świata mogła wówczas stanowić pierwszą wielką przeszkodę dla Chrystusowego posłania, które zobowiązywało do niesienia Ewangelii na krańce ziemi, bez klasyfikowania regionów na mniej i bardziej podatne na apostolski trud.

Nadzieją mocni

Nie wolno nam patrzeć w przyszłość z lękiem, jak gdyby była ona niezależna od woli kochającego Ojca. Nie wolno ludzkiej historii traktować jako pasma przypadkowych zdarzeń, w których zwycięża wyłącznie zło, bezsens, niewiara. Nawet w obliczu wielkich zagrożeń nasze życie może okazać się świadectwem duchowego piękna. Jak życie tych, którzy w obozowym pejzażu z drutem kolczastym potrafili żyć Ewangelią błogosławieństw. Ich wyniesienie na ołtarze podczas czerwcowej pielgrzymki przypomina nam, iż chrześcijanin powołany jest do znacznie trudniejszych zadań niż celebracja smutków, rozczarowań i pesymizmów. Dobrą Nowinę mamy głosić wszystkim czasom i wszystkim środowiskom. Nie określajmy więc lepszych i gorszych terenów jej przekazu. Nie wykazujmy w stylu znanych dialektyków przeszłości, że kiedy Ojciec Święty mówi o poparciu dla Unii Europejskiej, to w istocie oznacza to ostrzeżenie przed Unią. Umiejmy zaufać, jak tamci, którzy przed laty solidarnie nieśli swój chleb i skromną rybę, aby włączyć się w wielki proces kojenia polskich głodów. Ten proces trwa nadal. Szlak nadziei, ukierunkowany przez Piotra naszych czasów w stronę nowej Ziemi Obiecanej, zaprasza do przeżycia duchowej przygody, jeszcze bardziej fascynującej niż tamte górskie szlaki wspominane na różnych etapach czerwcowej pielgrzymki. Idźmy nim wyzwoleni z profilaktycznych lęków, dziękując za wielkie rzeczy, które Pan już nam uczynił i nadal czyni. Od polskich przemian zależał w dużym stopniu kształt pamiętnej Jesieni Ludów w 1989 r. Od świadectwa naszej konsekwentnej wiary zależy w dużym stopniu duchowe oblicze przyszłej Europy. Czy potrafimy w wędrówce do naszych Ziem Obiecanych zachować ten styl pokoju i nadziei, którego uczy nas w całej swej misji Piotr naszych czasów?

Abp Józef Życiński
Ordynariusz lubelski

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama