„Kolęda” czyli duszpasterskie odwiedziny. Czy chodzi tylko o to, aby było miło i bezproblemowo?

Nie ma dnia, by któryś z portali internetowych nie publikował tekstu na temat tzw. kolędy, czyli wizyty duszpasterskiej kapłanów w domach wiernych. Paleta emocji towarzyszących dywagacjom „ekspertów od Kościoła”, a tych, jak powszechnie wiadomo, mamy nieprawdopodobnie wielką liczbę, rozciąga się od irytacji, pogardy, złości, nienawiści po ironię, obelgi i frustrację.

Szkoda miejsca na ich analizę. Przeszkadza wszystko, najbardziej „koperty” przekazywane przy tej okazji. I choć przyjęcie księdza absolutnie nie ma charakteru obligatoryjnego, nikt nikogo nie zmusza do przeżywania takowej „męczarni”, najwięcej - jak to zwykle bywa w naszej pogmatwanej rzeczywistości - mają do powiedzenia ci, którzy drzwi do mieszkań czy domów swojemu proboszczowi nie otwierają.

Jako że mamy „sezon” kolędowy, dziś kilka słów na rzeczony temat.

Po co?

„Pragnąc dobrze wypełnić funkcję pasterza, proboszcz powinien starać się poznawać wiernych powierzonych jego pieczy. Winien zatem nawiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza w niepokojach i smutku, oraz umacniając ich w Panu, jak również - jeśli w czymś nie domagają - roztropnie ich korygując” - stanowi kan. 529 §1 Kodeksu prawa kanonicznego. Tak więc wizyta duszpasterska nie stanowi czyjegoś widzimisię, ale należy do istotnych obowiązków duszpasterzy. Jest praktykowana w wielu krajach, przyjmuje różne kształty. Nie tylko w Kościele katolickim, ale też w innych Kościołach chrześcijańskich.

Nie chodzi tylko o kurtuazję, konwencję czy zwyczaj. W osobie kapłana przychodzi do domu Chrystus. Wiem, wiem - górnolotnie to brzmi, taka jest jednak logika Bożego działania. Kapłan przynosi Boże błogosławieństwo. No i jeszcze świadectwo łączności z Kościołem. I słowa Jezusa: „kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10,33). Dające do myślenia. Myślącym, rzecz jasna.

W naszej tradycji zwyczajowo jest to okres okołoświąteczny, choć może być każdy inny moment w roku. Wygląda różnie, w zależności od miejscowych tradycji. Trwa dłużej lub krócej, wedle potrzeb i możliwości obu stron. Czasem jej ciągiem dalszym jest kolejna rozmowa (już bez presji, że sąsiad niecierpliwie czeka na swoją kolej), wizyta w kancelarii parafialnej, poradni czy konfesjonale). Nie ma schematu, wedle którego przebiegałyby rozmowy. Ma to być spotkanie zatroskanych o siebie ludzi, za którymi stoją ważne zobowiązania dotyczące reprezentowanych wspólnot: rodzinnej i eklezjalnej. Ważne, by towarzyszyło im pragnienie tego, co łączy. I by wynikło zeń jak najwięcej dobra - nie ma większego dobra (choć z upodobaniem powtarzamy, że „zdrowie jest najważniejsze”) niż zbawienie człowieka.

Dużo zależy od dojrzałości obu stron. Często jest tak, że ksiądz - widziany z perspektywy „szeregowego” wiernego - zazwyczaj przy ołtarzu, w konfesjonale, jawi się jako persona odległa, oderwana od rzeczywistości, zmitologizowana, odarta przez socialmedia (w najgorszym tego sławo znaczeniu) z cech ludzkich. Bywa, że codzienne problemy rodzin, dylematy, np. osób żyjących w związkach niesakramentalnych itd., ksiądz także postrzega inaczej. Dla odwiedzającego, jak też i odwiedzanego „kolęda” zatem to doskonała okazja, by się lepiej poznać, oczyścić wzajemne spojrzenie ze schematów, wysłuchać.

Nie inkwizytor, a ojciec, brat

Czy wizyta duszpasterska ma być li tylko „zaliczeniem” średnio przyjemnego obowiązku, wymianą myśli - ale tak, żeby było miło i nikt nie poruszył, broń Boże, drażliwych tematów? Nie. Kolęda obok pocieszenia, poznania i towarzyszenia, jak nadmienia KPK, nakłada trudny dla obu stron obowiązek: aby braci i siostry w wierze, „jeśli w czymś nie domagają - roztropnie korygować”. Zatrzymajmy się przez chwilę na tym stwierdzeniu.

Istnieje coś takiego, jak odpowiedzialność - wpisana z natury rzeczy w Ewangelię, stanowiąca istotny element istnienia każdej wspólnoty. „Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe” - pisze św. Paweł (Ga 6,2). Obojętność jest antyewangeliczna, zabójcza, nieludzka. Jezus surowo ją piętnuje - przykład: opowieść o miłosiernym Samarytaninie (por. Łk 10,25-37). Nie trzeba być chrześcijaninem, by to pojąć.

Obrazowo rzecz ujmując: jeśli wędruję górskim szlakiem i widzę, że ktoś pędzi prosto ku przepaści, mam obowiązek go zatrzymać, inaczej będę współwinny jego tragedii. Jeśli spotykam człowieka, który zmierza prostą drogą (albo goni autostradą!) do piekła, lekceważąc totalnie sprawę własnego zbawienia i zbawienia bliskich, mam obowiązek zwrócić mu uwagę, pomóc skorygować szlak, dostarczyć argumentów, które pomogą wejść na drogę nawrócenia. Może je odrzucić, ale wtedy cała odpowiedzialność spada na jego barki. Jezus nie pozostawia co do tego obowiązku złudzeń - odsyłam do Jego nauki na temat upomnienia braterskiego (por. Mt 18,15-20).

Nie lubimy tego…

…ale wizyta u lekarza, dentysty, diagnostyka w postaci gastroskopii czy kolonoskopii też nie muszą być miłe, choć prowadzą do uleczenia. Ksiądz nie jest - i nigdy być nie może! - inkwizytorem, sędzią, katem. Raczej ojcem, bratem, w jakimś sensie też lekarzem ludzkiej duszy.

Jak ów obowiązek przyjmujemy w praktyce?

„Amelka nie była jeszcze ochrzczona i wyobraź sobie, że on nawet nie dopytywał, czy zamierzamy ją ochrzcić, nie naciskał, nie straszył, że «dziecko umrze w grzechu», jak zrobił to ksiądz na moim rodzinnym Śląsku, kiedy przyszedł po kolędzie do mojej siostry, której właśnie urodził się synek” - pisze Joanna na stałe mieszkająca w Paryżu. „Gdybyśmy mogli mieć kiedyś taki Kościół w Polsce, jak ten, który poznałam we Francji, to nie byłoby pustych świątyń” - kwituje kobieta. Doprawdy? (cyt. za www.onet.pl, „Wizyta księdza «po kolędzie» w innych krajach. Nikt tutaj nie myśli o pieniądzach”).

Inny obrazek: „Dagmara wyjechała do Wiednia (…) Przez pierwsze kilka lat nie przyjmowała księdza. Nie wiedziała, do kogo ma się zgłosić, do jakiej należy parafii oraz gdzie i z kim załatwić podobne formalności”. Któregoś roku postanowiła to zmienić. „Przyszedł do nas kapłan ubrany po cywilnemu, miał krawat, marynarkę” - opowiada 40-latka. „Usiedliśmy i rozmawialiśmy z półtorej godziny. O wszystkim: o polityce, o Kościele, o polskich księżach, o błędach papieża. Ani słowa o tym, że żyjemy na kocią łapę bez ślubu i że to kogoś oburza. Nie wyobrażałam sobie w ogóle, że to tak może wyglądać. Takiego księdza chciałoby się sklonować i zawieźć do Polski” (cyt. jw.).

No właśnie, czy zawsze chodzi o to, żeby było tylko miło? Bez wzajemnej odpowiedzialności za siebie, pomocy w poszukiwaniu tego, co dobre? Po co zatem taki ksiądz? Jaki sens ma taka wizyta? Żeby przypudrować rany, wyprzeć duchową chorobę zamiast spróbować przynajmniej poszukać wspólnie sposobu na ich uleczenie?

Koperty

One wzbudzają najwięcej agresji i kpin.

Czy jest to rodzaj podatku? Tak. Nikt nie lubi danin. Lepiej, gdyby ich nie było, to fakt. Ale są i - póki co - być muszą. Tak, jak mury świątyń, jak wieże kościołów uparcie przypominające - jednym ku utrapieniu, innym ku pokornemu rozradowaniu - o tym, że „czas ucieka, wieczności czeka”. Jak konkretni ludzie, którzy pracują w kościele, sprzątają go, akompaniują podczas liturgii, mający prawo do wynagrodzenia za swoją pracę. Jak do bólu konkretne (i coraz wyższe) rachunki za prąd, ogrzewanie, remonty, przeglądy, ubezpieczenie. Jak codzienność coraz trudniejsza do uniesienia dla biedniejących parafii. Kto to rozumie, nie ma problemu z kopertami. Kto nie rozumie, lepiej niech ich nie kładzie na stół, nie strzępi języka, nie wylewa wiader pomyj zaraz po wyjściu księdza albo na internetowych forach - tak będzie uczciwiej i prościej.

 

 

Echo Katolickie 1/2024

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama