Liceum: Syndrom niepokoju niedzielnego

Życie na pełnej petardzie

Burzliwego?

W liceum wszedłem w okres grubego imprezowania. Szczegóły zostawmy inteligencji Czytelników, zwłaszcza młodych.

Chodziłem wtedy do liceum środowiskowego, dla dzieci sopockiej „elity”. To była szkoła zaspiracjami. Uczyli wniej głównie nauczyciele akademiccy, którzy traktowali nas bardzo poważnie. Zamiast ocen stosowano rozliczenia procentowe. Przedmiot zaliczało się, zdobywając od 51 procent wzwyż, a chemię — o zgrozo! — od 65 procent. Biedny pan profesor Walewski. I chociaż nie miałem szczęścia do katechetów, to kilku innych nauczycieli było tam świetnych. Pani polonistka, pan historyk i jeszcze kilka osób. W pewnym sensie zżyliśmy się ze sobą. Razem jeździliśmy na tak zwane piwaki. Wzajemnie się kryliśmy, ale i próbowaliśmy nie przegiąć.

Krakowską mistykę tak po prostu zastąpiły w Księdza życiu sopockie imprezy?

Nie do końca. Niewiele później, kiedy byłem już w seminarium, miałem zajęcia z psychologii z bardzo mądrym księdzem Bronisławem Grulkowskim, który niestety zginął, jadąc na rowerze, potrącony przez samochód w Rosji. Przekonywał nas, że u ludzi, którzy utracili wiarę, występuje syndrom niepokoju niedzielnego. Polega on na tym, że kiedy przychodzi niedziela, ich coś kłuje. Wydaje mi się, że miałem ten syndrom.

Jednocześnie przeszedłem przez doświadczenie, które mnie odrzuciło. W moim liceum było wiele dziewczyn, całkiem pobożnych, typu: jestem gruba, nikt mnie nie chce, mam długą spódnicę, więc klaszczę w łapki, chwalę Pana (dziś już nie ma takich pobożnych rodem z dawnej Oazy), a nasz lider był nastoletnim młodzieńcem sprawiającym wrażenie przytłoczonego nałogiem ipsacji. Kiedyś dałem się im wywieźć na zlot wspólnot charyzmatycznych do Konarzewa koło Poznania. Trwające godzinami świadectwa typu: kiedyś byłem takim zwykłym katolikiem, potem spotkałem wspólnotę XYZ, Duch Święty w przebraniu anioła strzelił mnie w ucho i zostałem kompletnie odnowiony. Wiem, że w tym momencie wszyscy członkowie Ruchu Światło-Życie i wspólnot charyzmatycznych robią sobie ze mnie lalkę voodoo, ale chcę powiedzieć najpoważniej: siostry i bracia, więcej luzu. Może wszyscy skupiamy się za bardzo na formie. Więcej wzajemnej akceptacji. Jesteśmy w jednym Kościele, a wyłącznym celem jest zbawienie. Po takim spotkaniu postanowiłem sobie: a ja właśnie postaram się zbawić przez zwykły parafialny katolicyzm. Teraz myślę, że podskórnie czułem jakąś ukrytą pogardę dla tych rzesz katolików, młodych, ale zwłaszcza bardzo leciwych, z mozołem próbujących odnaleźć Pana Boga we własnej parafii.

Nie chodziłem do kościoła w niedzielę, ale zdarzało się, że w tygodniu nawet kilkakrotnie. Zwłaszcza wieczorem. Coraz chętniej zostawałem na Mszy Świętej. Najczęściej był to mój kościół parafialny św. Jerzego, neogotycki, w samym centrum, przy Monte Cassino. Patrzyłem na kapłana i myślałem: „Albo to są jakieś wielkie jaja, albo coś w tym jest”.

Moje spojrzenie na wiarę i Kościół było wtedy typowym spojrzeniem laickiego chłopaka, oczytanego w „Gazecie Wyborczej”. Oczywiście, Jezus istniał i głosił piękne idee, ale — również oczywiście — Kościół to paskudna instytucja, która zagarnęła Jego postać dla swoich nikczemnych celów, a zwłaszcza dla kasy. Ale tak naprawdę w sumieniu wiedziałem, że to jest tylko jedna z hipotez. Moje krakowskie doświadczenie i doświadczenie Pierwszej Komunii Świętej kazały iść głębiej.

I gdzie te doświadczenia Księdza doprowadziły? Nastąpił jakiś przełom?

Raczej nie. To było bardziej intelektualne i duchowe przesiąkanie niż grom z jasnego nieba, którego być może niektórzy się spodziewają. Wspominałem już o tych moich wieczornych samotnych Mszach, pełnych wątpliwości i dylematów. Ktoś śmiesznie ubrany stoi za ławką, podnosi andrut, wszyscy przed świętym waflem padają na kolana. Albo to należy zlekceważyć i pójść własną drogą, albo szukać dalej. Jedynym zauważalnym przełomem mogło być to, co wydarzyło się podczas szkolnej wycieczki do Torunia.

Proszę uruchomić wyobraźnię. Połowa lat dziewięćdziesiątych. Trzecia klasa LO. Sezon osiemnastek w pełni (maturę zdawało się w czwartej klasie). Liberalni nauczyciele, pozwalający niemal na wszystko i przymykający oko. Już w pociągu jesteśmy dobrze podchmieleni. W Toruniu do wieczora rozkręciła się gruba impreza. Komunistyczny hotel „Pod Orłem”, późny Gierek, syf, na parterze agencja towarzyska. Potwornie się upiliśmy i narobiliśmy trzody w wielu wymiarach. Spuśćmy na szczegóły miłosiernie zasłonę milczenia. Fakt faktem, że w pewnym momencie przebrała się miarka, wpadła, zdaje się, wicedyrektor (mam prawo nie pamiętać) z inną nauczycielką. Przypał jak nie wiem co. Zabierają wódkę. Jedną flaszkę wylewają do zlewu, drugą wynoszą. Następnego dnia oddają, ale czemu inną? Prawdopodobnie na trzeźwo byliśmy nie do zniesienia.

Liceum: Syndrom niepokoju niedzielnego
fragment pochodzi z książki:

ks. Jan Kaczkowski,
Piotr Żyłka

ŻYCIE NA PEŁNEJ PETARDZIE
czyli wiara, polędwica i miłość

Rano kolega, którego ojciec uczył w naszej szkole, panikuje: „Wywalą nas!”. Odczuwałem potworny dyskomfort. Przede wszystkim fizyczny, ale i jakoś moralny, gdyż jeden z kolegów, gdyby nie szybka akcja, spadłby z płaskiego dachu, a drugi niemal się udusił własnymi wymiotami. Wyruszyłem w miasto. Nie miałem pobożnych zamiarów. Zwyczajnie poszukiwałem sklepu i czegoś na kaca. Przechodziłem jednak koło jakiegoś kościoła. Okazał się nim kościół jezuitów na toruńskim rynku. Nawet nie wiem po co, ale wszedłem do niego. W konfesjonale siedział leciwy ksiądz. Przez kratki widziałem jedynie jego potężny orli nos. Ze wszech miar zionąłem i nie był to odor sanctitatis. Spowiadałem się całkiem nieprzygotowany. A czyniłem to po latach. Spowiednik był wyraźnie załamany. Nie tylko moim stanem, ale chyba też listą dokonań, bo trochę mi się nazbierało, na przykład tego wieczora dostałem w pysk od dziewczyny, i to nie za darmo. Załamała go zwłaszcza postawa pedagogów. To mnie chyba uratowało, bo nie okazał oburzenia i w jakimś sensie mi współczuł. Pamiętam, że miał na imię Wacław. To jeden z tych momentów w życiu, w których spotykając nieznanego człowieka, ma się wrażenie, że zna się go od lat i chce mu się ufać. To pewnie kwestia łaski — roztaczać wokół siebie taką aurę.

Strzał ze strony ojca spowiednika: „Nie myślisz o kapłaństwie?”. „Prorok czy co?”. Moje wyznanie przecież wcale na to nie wskazuje. Chyba tylko to, co mówiłem o Komunii Świętej, mogło go po ludzku zainspirować. Musiałem przyznać, że głęboko niechciana myśl o powołaniu zaczęła mnie coraz intensywniej dręczyć podczas Mszy Świętych u św. Jerzego.

Podczas tej spowiedzi ksiądz polecił mi zgłoszenie się do jezuitów w Gdyni. Najpierw to zlekceważyłem, potem to do mnie wracało, aż wreszcie zdecydowałem się na rozmowę w tamtejszym duszpasterstwie powołaniowym.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama