'Aszerat' to wielowątkowa powieść o silnej kobiecie, która uczy wierzyć i kochać do samego końca. Historia Aszerat została osadzona w realiach historycznych. Losy stykają tę młodą kobietę m.in. z apostołami, Jezusem, Herodem, Piłatem czy Kasjuszem, setnikiem Piłata. Zachęcamy do zapoznania się z jej fragmentem.
– Aszerat! Aszerat! Przygotuj szybko czystą wodę, oliwę i płótno! – zawołała matka.
Ciszej zaś dodała:
– Zaczęło się.
Stała na środku izby w kałuży wód płodowych zmieszanych z krwią. Już od dawna czuła się słabo. Źle znosiła ciążę, ale bardzo zależało jej na tym, by urodzić to dziecko. Zależało jak nigdy przedtem… Rozejrzała się wokół, kopnęła zabłąkaną kurę, która w popłochu uciekła na podwórko, zasypała ogień pod paleniskiem, nakryła wiekiem parujący kociołek. Nagły skurcz zgiął ją wpół.
– Mam wszystko, mamusiu – powiedziała córka, stając w drzwiach izby. Drobna dziewczynka z dopiero zarysowującymi się pod tuniką piersiami spoglądała na matkę, chcąc jej pomóc, ale widok obolałej i przygarbionej rodzicielki nie pozwalał jej się ruszyć.
– Co tak stoisz? Połóż wszystko tutaj i biegnij – z trudem wysapała matka. – Illithya powinna być w domu.
– Ale… mamo… ona jest… przeklęta. Jej nie wolno… – wyjąkała Aszerat.
– Rób, co mówię. – Matka, trzymając brzuch, uklękła.
Aszerat położyła przyniesione rzeczy obok łóżka. Do izby wszedł ojciec. Spojrzał na kociołek ze strawą, potem na kałużę na podłodze, wreszcie na żonę.
– Kobieto, też sobie porę wybrałaś – rzekł z pogardą. – Głodny jestem.
Żona posłusznie wstała z klęczek, by podać mężowi obiad.
– Zjem z sędziami. Jak urodzi się córka, masz się jej pozbyć, zrozumiałaś? – rzucił w powietrze tonem nieznającym sprzeciwu i wyszedł.
– Mamo, co miał na myśli ojciec? – ze strachem w głosie zapytała Aszerat.
Kobieta stała skulona. Nie podnosząc głowy, cicho odpowiedziała:
– Potem ci powiem, córeczko. A teraz idź już, błagam.
Bo będzie za późno – pomyślała w duchu. Rękami objęła brzuch, jakby chowała w nim cały świat. Jeśli urodzisz się dziewczynką, ocalę cię. Przysięgam na Jedynego Boga – wolno uniosła ku górze zapłakaną twarz. Z bólu zacisnęła zęby.
•••
Tyr, nadmorskie miasto Fenicji, tętnił życiem już od kilku dni. Nadeszła wiosna, a wraz z nią egersis, święto przebudzenia Melkarta. Było to najważniejsze święto w kalendarzu tyreńskich Fenicjan, które co roku gromadziło wyznawców króla miasta wokół obrzędów, zaklęć i ofiar. I tym razem nie miało być inaczej. Wszyscy mieszkańcy przygotowywali się na wielogodzinne obchody mające zapewnić bogate i pomyślne zbiory. Sprzątano ulice i domostwa, szykowano odświętne szaty, gromadzono dary. Kapłani nawoływali wiernych do przynoszenia zboża i wina do świątyni, sami zaś ćwiczyli poematy, które należało odmawiać podczas ceremonii. Straganiarze uwijali się przy kramikach z owocami, serami i rybami. Kolorowi kuglarze bawili gawiedź, wędrowni handlarze sprzedawali amulety i magiczne mikstury. Piękne dziewczyny przystrajały kwiatami schody wiodące do starego miasta. Chichotały, raz po raz zerkając na grupę młodych osiłków. Jak co roku budowali oni specjalną platformę przed wejściem do świątyni. Kobiety piekły chleby z przedniej mąki, przygotowywały słodkości i wonności. Niewolnicy taszczyli gąsiory z winem oraz oprawiali ptactwo i zwierzynę na stoły swych panów, wierząc, że w dzień przebudzenia Melkarta i dla nich los będzie łaskawszy. Święto dawało pokrzepienie wszystkim bezdomnym i nędzarzom.
Zacni mężowie spotykali się i pili młode wino. Pili i coraz głośniej rozprawiali – o przyszłych zbiorach, o nowym rzymskim prefekcie i o qedeszot, kobietach oddających się w świątynnych murach rozkoszom cielesnym. Sprośne docinki i wulgarne żarty mieszały się ze strzępkami poematów obrzędowych. Było gwarno, kolorowo i wyjątkowo duszno jak na tę porę roku… Na uliczkach uwijali się ludzie, mieszkańcy i przyjezdni. Tyr przyjmował w tym okresie licznych pielgrzymów z pobliskich wsi i osad, którzy chcieli wziąć udział w miejskich obrządkach na chwałę boga czczonego przez nich w ich własnych domach. Nie szczędzono w tym czasie purpury, zwłaszcza na barwienie nowych szat kapłańskich. Wszystko dla Melkarta, boga Tyru, pana i króla miasta!
Dla Aszerat te piękne widoki, wesoły gwar i niesamowite zapachy, które dobiegały zewsząd, nie miały w tej chwili żadnego znaczenia. Dziewczynka biegła wąskimi kamiennymi uliczkami do domu przeklętej Greczynki. Przeklętej, ale dającej jedyną nadzieję na to, że jej ukochana matka przeżyje poród.
Aszerat wbiegła na podwórko akuszerki.
– Illithya! Gdzie jesteś?! – zawołała, dysząc ciężko.
Ze strachu zapomniała o grzeczności i o formułach, których uczyła ją matka. Rozejrzała się wokół. Obejście było puste, nie licząc drobnego ptactwa domowego, które szukało czegoś do jedzenia w wysuszonej ziemi. Ogromny kocur spał na dachu. Gdzieniegdzie walały się strzępy starych szmat i potłuczone konwie. Przy progu stał rozpadający się pleciony kosz z jakimś zielskiem. Wszędzie było brudno. Chata, choć murowana, wyglądała, jakby miała się rozlecieć przy silniejszym podmuchu wiatru. Aszerat odchyliła postrzępioną kotarę zastępującą drzwi. Snop światła wdarł się do środka, oświetlając ubogie, zakurzone pomieszczenie pozbawione okien. Dziewczynka musiała przymrużyć oczy, by w kącie izby dojrzeć skurczoną staruszkę. Babinka siedziała na drewnianym stołeczku i pokrzywionymi ze starości palcami wydłubywała z miski jakieś ziarno. Jadła.
– Kto ty? – zapytała, nie podnosząc wzroku znad jedzenia.
– Jestem Aszerat, córka Legara, jednego z wielkich sędziów Rady Miasta, i Taidy – wypaliła, łapiąc oddech. – Moja mama rodzi!
Stara kobieta ponownie włożyła ziarno do ust. Żuła dalej w milczeniu. Cisza, która zapadła, ubodła serce dziewczynki.
– Moja mama rodzi! – wykrzyczała z rezygnacją w głosie. – Słyszysz?!
– Ptaszyno droga, musisz poszukać kogoś innego, ja już nie jestem… – Staruszka nie zdążyła dokończyć, bo Aszerat padła jej do stóp, objęła jej stare nogi i się rozpłakała.
– Błagam, błagam z całego serca, pójdź ze mną. Błagam – łkała, nie wstając z klęczek.
Jeśli nie przekonam tej kobiety i nie sprowadzę na czas pomocy, mama umrze – pomyślała i jeszcze mocniej ścisnęła nogi starej akuszerki.
– Taida, powiadasz…
Aszerat podniosła głowę, nie rozluźniając objęć. Niepewnie spojrzała na starą.
– Wstań, idziemy – rzekła kobieta. – I tak nie mam już nic do stracenia.
Podniosła się i cmoknęła, wydłubując językiem ziarno ze spróchniałego zęba. Odłożyła pustą miskę, oślinione paluchy wytarła o brudny fartuch.
Odgarnęła opadające na twarz skołtunione włosy, ściągnęła ze ściany wełnianą torbę. Wzrokiem wskazała na dziwny drewniany mebel porzucony samotnie w komórce. Wyglądał jak ogromne krzesło z otworem w kształcie półksiężyca w miejscu siedziska. Miał masywne oparcie i duże podłokietniki. Był stary i zakurzony.
– Wiesz, co to?
Aszerat przecząco pokręciła głową.
– Krzesło dla rodzącej. Urodziło się na nim wiele dzieci. Sama nawet nie wiem ile… I tylko kilkoro zmarło. – Illithya uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie dawnych czasów.
Kiedyś była jedną z najważniejszych położnych w mieście, jeśli nie najważniejszą i najlepiej opłacaną. Zamknęła oczy i w myślach powróciła do chwil największego powodzenia i ogromnego szacunku, którym ją darzono.
Znała swój fach, a przy tym nie była chciwa. Umiała pomóc i tej, która rodziła, i tej, która nie chciała rodzić. Wiedziała, jak uśmierzyć ból, potrafiła też spędzić niechciany płód. Kobiety przychodziły do niej po magiczne zioła i mikstury, by nie doszło do ciąży. Wiele znamienitych rodów tyreńskich zawdzięczało jej zdrowych potomków, a mnóstwo biedniejszych rodzin dzięki niej ustrzegło się kolejnych gąb do wykarmienia. Przez długie lata wszystko układało się pomyślnie, aż do czasu, gdy jeden z nowo mianowanych sędziów miejskich na posiedzeniu rady zaproponował utworzenie kodeksu miejskiego, czyli zbioru praw i obowiązków mieszkańców. Jego inicjatywa, a tym samym początki kariery, były końcem działalności Greczynki. Przynajmniej tej legalnej…
– A ojciec? Ma się dobrze? – spytała stara.
Aszerat przyglądała się krzesłu. Kiedyś z pewnością był to niezwykły i wartościowy mebel, dziśjednak wyglądał odrażająco, tak samo zresztą jak pozostałe sprzęty w tym ubogim domu.
– Tak – odpowiedziała.
– Tfu. – Stara splunęła na podłogę. – Niech mu kuśka uschnie na zawsze – mruknęła do siebie. Do Aszerat rzekła zaś: – Idziemy! Nic tu po nas.
Na progu kobieta zachwiała się, oślepiona promieniami zachodzącego słońca.
Kot, który dotąd leniwie leżał na dachu, nagle zerwał się i susem dopadł młodego kuraka. W jedną chwilę pozostawił po nim tylko kilka piórek.
Aszerat i Illithya szły w milczeniu barwnymi uliczkami miasta. Dziewczynka, gdyby tylko mogła, pobiegłaby do domu, do matki, ale nie chciała zostawić akuszerki samej w obawie, że tamta się rozmyśli i zawróci. Bezgłośnie więc zaklinała: Prędzej, prędzej…
Stara jakby czytała w jej myślach.
– Prędzej nie pójdę, nogi już nie te.
Po kilku chwilach, które Aszerat zdawały się wiecznością, dotarły na miejsce.
– Gdzie jest rodząca? – spytała akuszerka.
– Tam. – Dziewczynka wskazała jeden z budynków gospodarczych.
– Tam? To dom dla służby, o ile nie myli mnie pamięć.
Rzeczywiście, Aszerat i jej matka dzieliły mieszkanie ze służbą. Wprawdzie miały własne izby i swoją kuchnię, a także osobne wejście, niemniej mieszkały razem ze służącymi.
Aszerat nigdy o to nie pytała, nigdy też nie zastanawiała się nad tym. Żyła skromnie, otoczona matczyną miłością i sympatią niewolników, bawiła się na jednym podwórku z ich dziećmi. Teraz też nie miała czasu, by to przemyśleć.
– Dobry Boże, wysłuchałeś mnie. Dziękuję, Illithyo, że przyszłaś. – Taida powitała gościa słabym, ale pełnym wdzięczności głosem.
– Jeszcze nie masz za co – odparła oschle położna, kładąc torbę na stole.
Wyciągnęła z niej kilka flakonów, parę naczynek i jakieś zawiniątko.
– Chodź tu, ptaszyno, będziesz potrzebna – zwróciła się do Aszerat. – Owiń mi ręce czystym materiałem, szczelnie, ale żebym mogła ruszać palcami. O tak. A teraz zagotuj wodę w garnczku i włóż do niej wszystko, co jest w tym naczynku. Nie, nie w tym, w tym większym. Uważaj, żebyś się nie poparzyła. To tłuszcz z hieny, jego opary przyspieszą poród. Uwijaj się, dziewczyno – dyrygowała. – Przydałoby się świeże gęsie nasienie, żeby uśmierzyć ból. Nie mamy go, weź więc ten mały flakon, wsyp szczyptę proszku do wina i podaj matce, ale już! – zarządziła. – To sproszkowane łajno maciory, nie pomoże, nie zaszkodzi, ale swoją moc ma.
Aszerat posłusznie wykonywała polecenia starej Greczynki, wierząc, że kobieta wie, co robi, i że matka naprawdę jest w dobrych rękach. Illithya była w swoim żywiole. Jak za starych dobrych czasów dyrygowała i matką, i córką.
– Rozewrzyj nogi – nakazała rodzącej. – Wody odeszły, szpara zbyt mała, a płód źle ułożony. – Najznamienitsza kiedyś położna w mig oceniła sytuację. – Lekko nie będzie… Ptaszyno, przynieś z kuchni gorącą oliwę i ostry nóż – powiedziała do dziewczynki, zaś Taidę ponagliła: – A ty wypij do dna to wino, już, już…
fragment pochodzi z książki "Aszerat", Aleksandra Mazur , Wydawnictwo Święty Wojciech