Tu nie chodzi tylko o aborcję

Decyzja TK w sprawie tzw. aborcji eugenicznej okazała się zapalnikiem fali protestów, które przetaczają się przez Polskę. Jakby ktoś podpalił lont pod zbiornikami z benzyną. Atak skierowany jest głównie w stronę Kościoła. Skala wulgarności i agresji ujawniła potężne pokłady nienawiści.

Czegoś takiego Polska jeszcze nie widziała. Dominują w tym proteście młode kobiety. Co właściwie się dzieje? Jak odczytać ten bolesny znak czasu?  

Wyrok Trybunału był, moim zdaniem, tylko iskrą pod beczką prochu. Decyzja ta uwolniła falę złości gromadzącej się od dłuższego czasu w sporej części społeczeństwa, zwłaszcza wśród młodszych mieszkańców dużych miast, politycznych przeciwników Prawa i Sprawiedliwości. Sednem sporu nie jest sama kwestia zakazu eugenicznej aborcji. To był tylko pretekst. Wściekłość wzbierała w ludziach od dawna i miarka, w ich odczuciu, teraz się przebrała. Protestujący nie wyrażają tylko sprzeciwu wobec decyzji Trybunału. Ich bunt ma charakter o wiele bardziej zasadniczy. O co im chodzi? Na pewno w tej chwili chodzi im o zniesienie wszelkich ograniczeń dla aborcji. Ale nie tylko o to. Radykalizm tego protestu dobrze oddaje wulgarne hasło, które mu towarzyszy: „wypie….”. Kto ma się wynosić z Polski i dlaczego?

Na najgłębszym poziomie demonstranci domagają się wolności rozumianej jako prawo do robienia wszystkiego bez ponoszenia odpowiedzialności za własne czyny. Kościół jest na tej drodze największą przeszkodą. Dlatego trzeba go usunąć z drogi albo przynajmniej pozbawić głosu. Od czasów oświecenia i rewolucji francuskiej Zachód został zdominowany przez liberalizm, czyli ideologię, która wolność jednostki postawiła w miejsce Boga. Od ponad 200 lat człowiek jest karmiony przez media i elity społeczne ideami emancypacji, czyli wyzwalania się od wszelkich zależności. Początkowo chodziło o wyzwolenie się spod władzy królewskiej i ustanowienie tzw. rządów ludu. Ale dzisiejsza rewolucja poszła w swoich postulatach o wiele dalej. Domaga się ona wyzwolenia człowieka od wszelkich autorytetów i wszelkich ograniczeń. Od autorytetu religii, tradycyjnej moralności, Kościoła, rodziców, nauczycieli, instytucji, a nawet od tych ograniczeń, które są związane z płcią mężczyzny lub kobiety. Wszystko, co w jakikolwiek sposób ogranicza człowieka, jest z zasady podejrzane i należy to obalić.

Jest pewne podobieństwo obecnych zajść z wydarzeniami roku 1968 w Europie Zachodniej i w USA. Ideolodzy rewolty 1968 roku powtarzali „zakazane zakazywać”. Przez ostatnie 200 lat kolejne pokolenia Polaków były zajęte walką o wolność ojczyzny i dlatego pozostawały stosunkowo odporne na lewicowe idee fałszywie pojętej wolności. Kościół wspierał wolnościowe dążenia Polaków, był ostoją i siłą w walce o wolność narodową i obywatelską. Ostatnim akordem tych zmagań był pontyfikat św. Jana Pawła II, którego świętość i nauczanie przyczyniły się do powstania Solidarności i do rewolucji sumień w 1989 roku. Upadł mur berliński, wojska radzieckie wyniosły się z Polski, weszliśmy do NATO i UE. Wyrosło pokolenie, które nie musi już walczyć o wyzwolenie ojczyzny spod okupacji, pokolenie, które może korzystać z owoców zmagań poprzednich pokoleń. Jan Paweł II do śmierci uczył nas, że wolność nie oznacza prawa do robienia wszystkiego. Wskazywał na Dekalog jako na podstawową drogę szlachetnego przeżywania swojej wolności. Stanowił zaporę przeciwko ideologii liberalizmu, który już wtedy dominował na Zachodzie. Ostrzegał Polaków przed wolnością bez prawdy. Kiedy umarł w 2005 roku, tłumy Polaków, także młodych, wyległy na ulice. Ludzie spontanicznie wyszli na ulice, gromadzili się w kościołach, z modlitwą, ze zniczami, z poczuciem jedności wokół Pasterza, który przez tyle lat nas prowadził do wolności. Już wtedy jednak słychać było syczenie, że za dużo tego papieża. Już wtedy niektórzy celebryci zakładali koszulki z napisem „Nie płakałem po papieżu”. Te głosy były nieliczne i słabe, ale z czasem zaczęły wzbierać na sile. I w końcu stały się dominujące.

Ideolodzy rewolty 68 roku w międzyczasie stali się elitą Zachodu. Objęli rząd dusz na Zachodzie Europy, a swoich przeciwników skutecznie stłumili zasadą poprawności politycznej. Wytrwale i konsekwentnie zaczęli sączyć do głów i serc, zwłaszcza młodego pokolenia, liberalną wizję wolności bez ograniczeń. Media, politycy, wyższe uczelnie, przemysł rozrywkowy – te cztery wielkie siły wzmocnione jeszcze mocą internetowych łączy – robiły swoje. Kościół został zepchnięty do defensywy i nie bardzo potrafił się bronić przed tą potężną falą sekularyzacji. Robota szła dzień po dniu, wraz z kolejnym filmem, serialem, kolejnymi „Wysokimi Obcasami”, wiadomościami na Onecie itd. Spiritus movens tych działań była przez lata „Gazeta Wyborcza”, dzisiaj prym dzierży już raczej TVN24. Następowało przejmowanie rządu dusz. Trwało konsekwentne kompromitowanie Kościoła. Niestety paliwa dostarczali do tego również gorszący duchowni lub przedstawiciele hierarchii.

Zwycięstwo PiS-u w wyborach parlamentarnych i prezydenckich wydawało się wypadkiem przy pracy. Niechęć do PiS-u stała się programem opozycji. Ale po pierwszej kadencji Polacy raz jeszcze w demokratycznych wyborach powierzyli władzę partii Jarosława Kaczyńskiego.

Jak mantrę od lat media mainstreamowe powtarzają, że Kościół zbratał się z PiS-em, że się upolitycznił, że za pomocą polityków chce narzucać wszystkim chrześcijańską moralność. Argumentem jest zawsze Radio Maryja jako sztandarowy przykład tego zbratania się Kościoła z partią rządzącą. Te propagandowe hasła mają się nijak do rzeczywistości. To jasne, że program PiS-u nie pokrywa się z nauczaniem Kościoła, ale w wielu podstawowych kwestiach ideowych występuje zbieżność. Czy katolik ma popierać tych, którzy jawie deklarują, że chcą walczyć z Kościołem, że na sztandary wyciągają postulaty wprost sprzeczne z katolicką etyką, czyli zamierzają propagować antywartości? Całe to gadanie o zblatowaniu PiS-u z Kościołem miało jeden cel: utrącić jednym strzałem dwóch wrogów, wzmacniać nienawiść do PiS-u nienawiścią do Kościoła i odwrotnie. Efekt widać dzisiaj jak na dłoni, sprzeciw wobec decyzji politycznej kierowany jest w stronę Kościoła.

Czy Kościół jest w jakiejś mierze winien tej sytuacji? Trzeba tu dokonać pewnego rozróżnienia. Kościół zawsze głosił, że każda forma aborcji jest zabójstwem człowieka. Uważał on i nadal uważa, że także prawo państwowe powinno chronić najsłabszych. Przy czym prawo do życia nie jest zasadą religijną, specyficznie katolicką, jest to prawo etyczne wyprowadzone racjonalnie z natury rzeczy. Tak jak wszystkie inne prawa człowieka. W tym sensie Kościół jest słusznie atakowany przez zwolenników tzw. prawa do aborcji, które jest wywiedzione z etyki liberalnej. Młodym kobietom krzyczącym pod kościołami: „Moje ciało, moja decyzja” ze spokojem odpowiadamy: „Płód ludzki jest w twoim ciele, ale nie jest twoim ciałem”. Nie wolno zabijać. Kropka. Jeśli nie chcesz zostać matką wychowującą dziecko, masz do dyspozycji mnóstwo okien życia, są też inne humanitarne sposoby wyjścia z trudnej sytuacji. To jest twój wybór. Ale nie masz prawa decydować o życiu drugiego człowieka, którego postrzegasz jako ograniczenie swojej wolności.

Inną sprawą jest to, czy Kościół w Polsce nie przyczynił się do obecnej sytuacji w tym sensie, że w za małym stopniu formował sumienia, że utracił swój moralny autorytet w jakiejś mierze na własne życzenie. Te zarzuty czy pytania, rzecz jasna, trzeba koniecznie stawiać. Musimy je stawiać sobie jako wspólnota wiary. Można i trzeba analizować problem katechezy i jej nikłego wpływu na młode pokolenie. Można i trzeba zastanawiać się nad zgorszeniem dawanym przez duchownych, nad ukrywaniem seksualnych nadużyć, nad problemem homoseksualnych klik, nad słabością mediów katolickich itd. A bardziej generalnie nad kryzysem przywództwa, nad brakiem mechanizmów samokontroli, nad przeinwestowaniem w mury koszem inwestowania w ludzi, nad marnowaniem potencjału ludzi Kościoła, nad sensem organizowania synodów lub innych kościelnych debat oderwanych od realnych problemów Kościoła. Ta dyskusja jest potrzebna. W tym sensie obecna sytuacja może spełnić rolę wybudzającą. I być może ten kryzys jest w Bożych planach właśnie po to. Ale, przyznam, że nie podpisuję się pod tymi celebrytami katolickiej opinii publicznej (Hołownia, o. Szustak, siostra Chmielewska), którzy w chwili gdy na Kościół wylewa się fala wściekłego hejtu, dokładają hierarchom w stylu: „macie za swoje, zbieracie żniwo swojej pychy czy głupoty” albo wyznają „ja też nienawidzę tego Kościoła, ale ufam Panu Jezusowi”. To jest tania odwaga, to jest wprowadzanie zamętu w sercach tych, którzy im ufają. To jest dolewanie oliwy do ognia. Nie wyć z wilkami, tej zasady uczył Benedykt XVI. Nawet jeśli pasterze po wielokroć zawiedli, nie wolno się od nich odcinać w imię idealnego Kościoła, który oto teraz my, zainspirowani protestami liberałów, będziemy tworzyć.

Co będzie dalej? Nie wiem. Ale jak mówił mi niedawno jeden z moich parafian, kiedy jest mu ciężko i czegoś nie rozumie, idzie pod krzyż. Tam wiele spraw się wyjaśnia. To jest dobra rada. Tym bardziej, że krzyż nigdy nie jest ostatnim słowem.

« 1 »

reklama

reklama

reklama