Nad Jordanem, dzięki misji Jana Chrzciciela, dokonywała się diagnoza, czy też auto-diagnoza: ludzie dochodzili do wniosku, że są grzeszni, robili swoisty rachunek sumienia. Co dziś skłoniłoby nas do uczciwego rozliczenia się ze swoimi słabościami i grzechami?
Jan Chrzciciel: postawienie diagnozy i zapowiedź terapii
Czy Jan Chrzciciel odpuszczał grzechy? Czy chrzest, który dokonywał się nad Jordanem, gładził ludzkie grzechy? Wydaje się, że odpowiedź mogłaby być pozytywna. Dzisiejsza Ewangelia mówi bowiem, że Jan „głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów” i że „wszyscy […] przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając swoje grzechy”.
Jednak od razu rodzi się pytanie: jeśli działalność Jana miałaby przynosić odpuszczenie grzechów, to do czego byłoby potrzebne przyjście Pana Jezusa? Kto byłby zbawicielem – Jezus czy Jan? Przyjrzyjmy się dokładniej dzisiejszej Ewangelii. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w jej centrum jest Jan Chrzciciel, jednak przy głębszej analizie widać, że chodzi w niej przede wszystkim o Pana Jezusa. Ma tego świadomość sam Ewangelista Marek, który tak formułuje pierwsze słowa Ewangelii przez siebie pisanej: „początek Ewangelii Jezusa Chrystusa, Syna Bożego”. Jeśli Ewangelista Marek wprowadza, i to zaraz na początku, postać Jana Chrzciciela, to ukazuje go jako „wysłańca”, który przygotowuje drogę Zbawicielowi. Podobną świadomość ma sam Jan Chrzciciel i dlatego mówi: „idzie za mną mocniejszy ode mnie”.
Co zatem działo się nad Jordanem? Słysząc o Janie, jerozolimczycy wyruszają w kierunku wschodnim, schodząc z wysoko ulokowanego w górach miasta w dół w stronę pustyni i docierają do rzeki Jordan, gdzie przebywa Jan. Jego ubiór i pożywienie odpowiadają przebywaniu na pustkowiu. Wchodzą do rzeki, zanurzają się wręcz w jej wodach (chrzest po grecku baptisma znaczy zanurzenie) i wyznają swoje grzechy. Co robił w tym czasie Jan? Ewangelia mówi, że Jan „głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów”. Czy mówił o tym, co dokonywało się w rzece? Nie. Zapowiadał to, co będzie działo się dzięki osobie Jezusa. „Chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów” przyniesie dopiero Pan Jezus. Potwierdzają to ostatnie słowa Jana Chrzciciela z dzisiejszej Ewangelii: „ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić Was będzie Duchem Świętym”. W pierwszej części zdania Jan w czasie przeszłym mówił, co robił nad Jordanem, druga część zdania – w czasie przyszłym zapowiada chrzest, który przyniesie Pan Jezus. Pierwsza część zdania opowiada o czynności symbolicznej, jaką było zanurzenie w rzece, druga – opowiada o skutecznym działaniu Ducha Świętego, którego pośle Jezus. To w mocy tego Ducha będzie dokonywać się faktyczne odpuszczenie grzechów. Ktoś powie: ale przecież tamci ludzie wyznawali grzechy podczas wejścia do rzeki. Tak, to prawda. Komentatorzy biblijni (na przykład ks. Artur Malina) mówią, że między tym, co czynił Jan nad Jordanem, a tym, co przyniosła działalność Jezusa, jest taka zależność jak między diagnozą a terapią. Nad Jordanem, dzięki misji Jana Chrzciciela, dokonywała się diagnoza, czy też auto-diagnoza: ludzie dochodzili do wniosku, że są grzeszni, robili swoisty rachunek sumienia. Nawet potrafili nazwać po imieniu swoje grzechy i wyznać je, i to publicznie. Aż tyle i tylko tyle. Uznanie swojej grzeszności to naprawdę bardzo wiele. Jednak tamci ludzie pozostawali jeszcze bez terapii. To, co czynił Jan Chrzciciel nie było ani sakramentem chrztu (mimo, że była woda), ani sakramentem pokuty (mimo, że było wyznanie grzechów). Jan zapowiadał terapię: „On chrzcić Was będzie Duchem Świętym”, a będzie to chrzest „na odpuszczenie grzechów”. To Jezus dopiero ustanowi sakrament chrztu, który gładzi grzechy, a o którym powie apostołom, polecając jego realizowanie: „idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego” (Mt 28, 19). To Jezus ustanowi sakrament pokuty i przekaże jego realizację także apostołom: „weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20, 22n).
Co sprawiło, że mieszkańcy Jerozolimy wyszli ze swoich mieszkań i udali się w niełatwą drogę przez pustynię? Co sprawiło, że tłumnie wyznawali swoje grzechy? Na pewno pociągnęła ich postać samego Jana. Może intrygowała ich trochę jego egzotyka, to, że „nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder” i „żywił się szarańczą i miodem leśnym”. A może po prostu przyciągało ich to, co głosił, że zapowiadał przyjście Mesjasza: „przygotujcie drogę Pan, prostujcie dla Niego ścieżki”. W tamtych czasach Izraelici przecież bardzo czekali na Mesjasza. To myśl o zbliżającym się Mesjaszu doprowadziła ich do uznania własnej niewystarczalności, a nawet własnej grzeszności. I dlatego tak masowo zaczęli wyznawać grzechy.
Przeżywamy czas adwentu. Oczekujemy na powtórne przyjście Jezusa na końcu czasów, przygotowujemy się do świąt Bożego Narodzenia. Czy prawda o nadchodzącym Zbawicielu prowadzi nas do uznania własnej niewystarczalności? Czas epidemii pokazuje rzeczywiście kruchość naszej egzystencji. Czy jednak potrafimy myśleć o naszych grzechach? To pytanie można uszczegółowić: można je odnieść do doświadczenia pojedynczej osoby, ale także można jest sformułować bardziej społecznie. Najpierw zapytajmy tak: czy poszczególni ludzie myślą o własnej grzeszności, o swoich grzechach, o potrzebie ich wyznania. Odpowiedź brzmi pozytywnie: tak, konkretne osoby, a nieraz całe rodziny, uznają swoje grzechy i pragną je wyznać. Jan dał taką ludziom możliwość nad Jordanem. Współcześni duszpasterze dają takie możliwości w konfesjonałach.
Jednak pytanie o poczucie grzeszności można odnieść do życia społecznego: czy w naszym współczesnym społeczeństwie widoczne jest jakieś masowe, zbiorowe przyznanie się do grzechów? Odpowiedź nie jest już taka oczywista. Patrząc na nasze społeczności, dochodzimy do przekonania, że nie są one skore, nawet w obliczu epidemii, uznać własną ograniczoność i niewystarczalność. Nie można dostrzec żadnego większego ruchu społecznego w stronę publicznego nawrócenia, na miarę wędrówki „wszystkich” mieszkańców Jerozolimy nad Jordan w czasach Jana Chrzciciela. Duża część społeczeństwa nie widzi, że u podstaw najgłębszych ludzkich problemów leży grzech. Ogół ludzi zdaje się żyć w przekonaniu, że człowiek sam da sobie radę, że sam wymyśli lekarstwa i szczepionki i zaradzi innym przeciwnościom. I że nie potrzebuje żadnego Mesjasza, który przyniesie jakąś terapię na jakieś grzechy, których po prostu nie ma. Mówimy tu o groźnym zjawisku utraty poczucia grzechu. Dlaczego tak się dzieje: może ludzkie serca są tak zatwardziałe, że nawet epidemia ich nie zmiękcza? Może brakuje dziś tak wyrazistych głosicieli prawdy Bożej, jakim był Jan Chrzciciel, którzy mobilizowaliby do wyznawania grzechów?
W każdym razie, bez względu na rodzaj odpowiedzi na te niepokojące pytania, nawoływanie Jana Chrzciciela jest wezwaniem do każdego z nas: do uznania własnej grzeszności i do otwarcia się na terapię, którą przyniósł Pan Jezus. Dla tych, którzy są już ochrzczeni taką terapią jest sakrament pokuty, który gładzi grzechy, a dobrze przeżyty – doprowadza do stanu łaski, jaki mieliśmy w chwili chrztu. Spowiedź przedświąteczna może być miejscem diagnozy, czyli wyznania grzechów i miejscem terapii, czyli odpuszczenia grzechów.