Prezydent USA Herbert Hoover uratował od śmierci milion polskich dzieci. Tyle ile było ofiar obozu zagłady KL Auschwitz. Tymczasem o amerykańskim prezydencie w 150. rocznicę jego urodzin i 60. rocznicę śmierci nikt nie pamięta, nie odbudowano również w Warszawie pomnika wdzięczności Ameryce. Mamy natomiast nieustający koncert życzeń wobec Stanów Zjednoczonych – mówi Waldemar Piasecki, przewodniczący Towarzystwa Jana Karskiego.
Krzysztof Tomasik, KAI: Dlaczego Towarzystwo Jana Karskiego z taką determinacją zabiega o pamięć o prezydencie Herbercie Hooverze?
Waldemar Piasecki: Seneka analizujące relacje pomiędzy pamięcią i wdzięcznością sformułował swoje słynne: „memoria gratum facit”, „pamięć stanowi o wdzięczności”. Polski filozof Tadeusz Gadacz, uczeń księdza profesora Józefa Tischnera rozwija temat: „Wdzięczność jest dziedziną pamięci. By być wdzięcznym, nie tylko należy pamiętać o dobroczyńcach, lecz także pamiętać o nich szczególnie wtedy, gdy nie możemy już niczego od nich się spodziewać. Lecz wdzięczność jest też w tym znaczeniu dziedziną pamięci, że ten, kto zapomina o swych dobroczyńcach, odwraca się od swej własnej historii i traci przeszłość”. Trudno prościej i dobitniej.
Odnosząc się do konkretnego przypadku Herberta Hoovera, wybitny polski filozof-etyk ksiądz profesor Alfred Wierzbicki, członek kapituły Nagrody Orła Jana Karskiego mówi: „ W świadomości zbiorowej postaci z przeszłości żyją najczęściej w micie. Takiego mitu tego szlachetnego Amerykanina nie stworzono, kiedy już bezpośrednio przestał nieść pomoc. Nie było o nim książek, ani filmów. Nie trafił na odpowiednią falę tzw. polityki historycznej. To, że zasłużył na pamięć jest poza wszelką wątpliwością”. Można jedynie uzupełnić, że poradziliśmy sobie skutecznie ze zmitologizowaniem roli Kościuszki i Pułaskiego dla Ameryki. Mit utrwala przekonanie, że bez tych dwóch Polaków Ameryki po prostu by nie było, bo wyrąbali jej niepodległość. Kto dziś żywi przekonanie, że Hoover uratował Polskę? Czy w ogóle możliwe jest do przyjęcia, że Polskę może uratować ktoś inny niż Polak?
Ale przecież w pierwszych latach niepodległości, odzyskanej w ogromnej mierze dzięki Ameryce, o jej zasługach, których żywą emanacją był prezydent Hoover, o tym pamiętano. Pomnik Wdzięczności Ameryce miał być tego przypieczętowaniem i obietnicą, że polska nie zapomni...
Jan Karski, który bywał wobec rodaków boleśnie szczery, mawiał: „Jeżeli Polak coś obiecuje, znaczy tyle, że danym momencie jest w... dobrym humorze”.
Faktycznie, może zaboleć.
A nie powinno? Pomnika – dowodu wiecznej „polskiej wdzięczności” nie ma. A o Hooverze prawie nikt nie pamięta. Mamy natomiast nieustający koncert życzeń wobec Stanów Zjednoczonych.
Spróbujmy zatem przypomnieć. Zacznijmy od przybycia Herberta Hoovera do Warszawy 12 maja 1919 r. To było coś na podobieństwo przybycia Piłsudskiego czy Paderewskiego do Poznania?
W pewnej skali – tak. Mimo że dochodziła dziewiąta wieczorem, bo pociąg ze Szwajcarii miał opóźnienie, na peronie czekają Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski z rządem, generalicją i dyplomaci zagraniczni z amerykańskim posłem Hugh Gibsonem na czele. Hoover witany jest chlebem i solą. Bochen waży dobre dwa kilo. Sól jest w postaci niemal kilogramowego kryształu. Wszystko na srebrnej ciężkiej tacy. Wojskowa orkiestra gra amerykański hymn „Gwieździsty sztandar”. Hoover zdejmuje z głowy kapelusz, który trzyma w lewej ręce. W prawej atrybuty powitalne. Muzycy odegrawszy hymn zaczynają go ponownie. Gościowi mdleje już ręka. Z trudem broni się przed upuszczeniem tacy z chlebem i solą. Podaje ją więc towarzyszącemu generałowi. Orkiestra nie przestaje grać. Generał przekazuje tacę admirałowi. Ten dalej i tak przechodzi ona przez kolejnych osiem rąk. Jak fajka pokoju u Indian. Polscy gospodarze są zachwyceni uznając, że taki jest amerykański ceremoniał dyplomatyczny. Będzie się tej wersji trzymać także prasa. Kiedy wojskowi grajkowie wreszcie ustaną, poseł Gibson zabiera całe towarzystwo do ambasady na powitalny poczęstunek okraszony licznymi toastami.
Niezwykle życzliwie odnosi się do wizyty Kościół.
Zdecydowanie – tak. Dają tego dowody zarówno metropolita warszawski arcybiskup Aleksander Kakowski, jak też specjalny wizytator papieża Benedykta XV, a za niedługo arcybiskup i nuncjusz apostolski Achille Ratti. Zna on już dobrze Hugh Gibsona, którego poznał w Watykanie w maju 1918 roku kilka dni po papieskiej nominacji do Polski. Tak to ambasador opisuje: „W niedzielę lub poniedziałek chcę zaprosić pana Rattiego na kolację ze mną. Ratti udaje się do Polski jako pierwszy nuncjusz, którego Watykan wysłał w ciągu ostatnich 150 lat, a okazja jest pożyteczna, ponieważ daje możliwość napełnienia go po szyję propagandą. Mam go załadować dużą ilością rozmów o zainteresowaniu Ameryki przyszłą wolnością Polski. To naprawdę wielka szansa i żałuję, że nie mamy tu więcej ludzi, którzy mogliby go ukształtować , w pożądanym kierunku [pomocy Polsce – przyp. autora].
Nawiasem mówiąc Rattiego nie specjalnie trzeba było do Polski przekonywać i szybko stał się jej wielkim przyjacielem. Da tego spektakularny dowód m.in. przyjmując w październiku 1919 roku sakrę biskupią z rąk arcybiskupa Kakowskiego w Warszawie, a nie w Rzymie z rąk papieża. Nuncjusz Ratti będzie jednym z najważniejszych oficjeli obecnych podczas podejmowania Hoovera w Belwederze przez Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego. Przyjaźń obu będzie rozkwitać. Podobnie jak nawiązana od razu – z walnym udziałem Rattiego - nić sympatii i porozumienia z metropolitą Kakowskim.
Czy mógł mieć znaczenie dla tych relacji fakt, że kwakra Herberta Hoovera połączył węzłem małżeńskim z Lou Henry, wierną Kościoła Episkopalnego, ksiądz katolicki? Dalsza historia miała potwierdzić te dobre związki.
Nie było specjalną tajemnicą, że pobrali się w salonie domu rodziców panny młodej 10 lutego 1899 roku, a ślubu udzielił im ksiądz Ramon Mestres, wikariusz parafii katedralnej Świętego Karola Boromeusza w kalifornijskim Monterey, uzyskawszy wcześniej dyspensę biskupa. Uzasadnieniem było, że w mieście nie ma kapłana episkopalnego, a warunkiem, że ceremonia odbędzie się poza świątynią katolicką. Następnego dnia młodzi popłynęli w podróż poślubną do Honolulu na Hawajach. Fakt takich, a nie innych zaślubin był później Hooverom wytykany (bo jako protestanci połączeni zostali przez kapłana katolickiego) lub komentowany życzliwie jako przykład amerykańskiego ekumenizmu. Jezuicki katecheta Janka Kozielewskiego (Karskiego) z łódzkiej podstawówki, nie bez przesadnej emfazy, twierdził, że Hoover to w głębi duszy katolik. Takie potoczne przekonanie nie było obce polskim wiernym modlącym się za Amerykanina w kościołach, a niesioną przezeń pomoc nazywali wybawieniem. Misja Hoovera była powszechnie ceniona i publicznie gloryfikowana przez Kościół oraz nuncjusza Rattiego kultywującemu bliskie relacje z amerykańskim posłem Gibsonem.
W 1920 roku, w dramatycznych dniach napaści bolszewików na Polskę, kiedy ciągnęli oni na Warszawę, Ratti wytrwał na posterunku i jako jeden z dwóch dyplomatów nie opuścił stolicy. Przebywający w Stanach Gibson objeżdżał kraj z akcją odczytów mobilizujących na rzecz Polski powstrzymującej nawałę Sowietów, w czym miał pełne poparcie Hoovera. 27 lipca 1920 roku, w jednym z najgorszych dni na froncie polsko-bolszewickim, Gibson zaapelował do sekretarza stanu Bainbridge’a Colby’ego, by ten przekonał Woodrowa Wilsona do wydania publicznej deklaracji poparcia Polski. Ten jednak wyperswadował prezydentowi, aby uchylił się, bowiem czas takich deklaracji, kiedy Polska jest niepodległym państwem, już minął, zaś bolszewizm jest jedynie „przejściową chorobą”, po której powstanie inna Rosja. Czym innym jest pomoc humanitarna dla Polski, bardziej potrzebna niż słowa. Kiedy 29 października 1922 roku odsłaniany był Pomnik Wdzięczności Ameryce, poprzedzała to msza dziękczynna w Archikatedrze Warszawskiej celebrowana przez metropolitę Kakowskiego. Nuncjusz Ratti był już od pół roku papieżem Piusem XI.
By doprowadzić temat relacji hooverowskich z Kościołem do końca, trzeba wspomnieć o jego spotkaniu z prymasem Polski Augustem Hlondem, któremu drogę awansu w Episkopacie utorował przyjaciel z dawnych czasów Achille Ratti. W marcu 1938 roku prymas podejmie amerykańskiego gościa na Ostrowie Tumskim. Będzie to podczas polskiej wizyty Hoovera rozpoczynającej się od Poznania, do którego przybędzie ze Szwajcarii, gdzie gościć go będzie Ignacy Paderewski. Po drodze zatrzyma się w Berlinie i tam spotka z Adolfem Hitlerem, który zrobi na nim wrażenie inteligentnego fanatyka owładniętego nienawiścią do Polski i stanowiącego skrajne dla niej zagrożenie. Dzieli się swymi ocenami z prymasem Hlondem, który zapewnia go wdzięczności Kościoła i narodu polskiego za wszystko co dla Polski od tylu lat robi.
Podczas tej wizyty spotka się także z prezydentem Ignacym Mościckim...
Wizyta miała miejsce w marcu 1938 roku. Po iście królewskim przyjęciu w Poznaniu, gdzie na dworcu witano go tak jak Paderewskiego w 1918 roku, a w Parku Wilsona urządzono mu spotkanie z kilkunastoma tysiącami polskich dzieci, po podobnie entuzjastycznym przyjęciu w Krakowie, trafił do Warszawy. Tu było nieco chłodniej. Szef MSZ Józef Beck organizujący pobyt nie przesadzał z protokolarnymi fajerwerkami, aby nie denerwować tym amerykańskiego prezydenta Franklina Delano Roosevelta, którego z Herbertem Hooverem dzieliło niemal wszystko. Hoover starał się uświadomić Mościckiemu zagrożenie ze strony Hitlera i realność napaści na Polskę. Nie bardzo go przekonał.
Hoover był już wtedy byłym prezydentem Stanów Zjednoczonych, który przegrał wybory z Rooseveltem. Jak do tego doszło?
Zacznijmy od tego, że po pełnieniu ze znakomitym rezultatem urzędu sekretarza handlu od 1921 do 1928 roku, Hoover został wybrany prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wydawało się, że przejdzie do historii jako jeden z najlepszych gospodarzy białego Domu i Ameryki. Od razu otrzymał gratulacje od papieża Piusa XI.