Czy wiesz, czym jest „pełnia czasu”? Co znaczy, że Bóg przychodzi cztery razy?

Czym była pełnia czasu, w której urodził się Jezus? Czy powtórne przyjście Chrystusa, czyli paruzja, również odbędzie się w jakiejś „pełni”? Ojcowie Kościoła mówili aż o czterech przyjściach Boga – wskazuje ks. prof. Józef Naumowicz, patrolog, autor znanych książek o Bożym Narodzeniu.

Czym są wspomniane cztery przyjścia Boga? Czym jest „przyjście środkowe” – „medius adventus”? Ks. prof. Naumowicz wyjaśnia: pierwsze to obecność Boga w świecie od momentu stworzenia. Drugie to wydarzenia w Betlejem, kiedy pojawił się On na świecie jako bezradne, bezbronne dziecko. Czwarte przyjście to paruzja, gdy Chrystus objawi się w pełni i chwale, gdy jasno zobaczymy, czym jest Boża obecność. Między drugim a czwartym przyjściem jest jednak „medius adventus”, czyli „przychodzenie środkowe”. To nasz czas, czas, w którym możemy przyjąć Boga lub Go odrzucić. Jezus przychodzi do nas teraz: w swoim słowie, w sakramentach, w miłości. Słowo „adwent” oznacza bowiem nie tyle oczekiwanie, ile właśnie przychodzenie.

Joanna Operacz (KAI): Czym była tajemnicza pełnia czasu, w której – jak pisze święty Paweł – urodził się Jezus?

Ks. prof. Józef Naumowicz: Pełnia czasu oznacza moment, w którym świat dojrzał do Wcielenia. Bóg był obecny w historii od stworzenia, ale objawiał się przede wszystkim jako potężny i wszechmocny Stwórca, Obrońca, Sędzia. Stopniowo też przygotowywał ludzkość na przyjęcie niezwykłej tajemnicy, że Słowo Boże stanie się ciałem, czyli człowiekiem – po to, by zbawić człowieka. To przygotowanie dojrzało do realizacji właśnie w momencie przełomowego wydarzenia w Betlejem.

Jezus urodził się w trudnym momencie: ubogie warunki, rządy okrutnego Heroda, dominacja Rzymu nad Palestyną, spory wśród stronnictw w Izraelu. To wskazuje, że Bóg nie czeka na idealny czas, na idealne warunki, że przychodzi także do naszego chaosu, bałaganu, niepokoju, jeśli tylko zechcemy Go przyjąć i ugościć w naszym życiu.

Kard. Joseph Ratzinger w książce „Jezus z Nazaretu” napisał, że tuż przed narodzinami Jezusa w świecie grecko-rzymskim dało się zauważyć oczekiwanie, że wydarzy się coś ważnego.

Można uznać, że wtedy cały świat dojrzał do przyjęcia Zbawiciela, albo – dokładnie mówiąc – do tego, żeby po wniebowstąpieniu Jezusa mogło się rozwinąć chrześcijaństwo. Dlatego Ojcowie Kościoła pisali o „praeparatio Evangelica”, czyli przygotowaniu świata na przyjęcie Ewangelii.

To przygotowanie miało dwa zasadnicze kierunki. Po pierwsze w ówczesnej filozofii coraz bardziej pojawiły się tendencje zbliżone do monoteizmu. Religia grecka i rzymska już nie zadowalała się bogami siedzącymi na Olimpie, dalekimi i groźnymi. W hellenistycznych hymnach na cześć bogów coraz mocniej zaczęła wybrzmiewać tęsknota za bliskością z bóstwem, za miłością. Bardzo pięknie opisała to prof. Anna Świderkówna w książce „Bogowie zeszli z Olimpu”.

Drugim wymiarem było przygotowanie zewnętrzne. Chrystus wprawdzie spędził całe życie w Palestynie, ale w całym Cesarstwie Rzymskim zaistniały wówczas warunki sprzyjające rozprzestrzenianiu się nowej religii, jakich wcześniej nigdy nie było. Od Egiptu aż po Bałkany i Syrię na wschodzie oraz Galię i Hiszpanię na zachodzie można było swobodnie podróżować i porozumiewać się po grecku, panował wspólny klimat myślowy i trwał pokój. W wielu regionach istniała też liczna diaspora żydowska. Synagogi rozsiane w świecie grecko-rzymskim były punktem startowym dla św. Pawła i innych apostołów i ich uczniów.

Czy powtórne przyjście Pana Jezusa również nastąpi w jakiejś pełni czasu?

Ojcowie Kościoła mówili o czterech przyjściach Boga. Pierwsze to Jego obecność w historii od stworzenia świata aż do narodzenia Jezusa. Drugie to wydarzenia w Betlejem, kiedy Bóg pojawił się na świecie jako bezradne, bezbronne dziecko – prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek. Czwarte przyjście to paruzja, gdy Jezus objawi się w pełni i chwale, gdy jasno zobaczymy, czym jest Boża obecność.

Między drugim a czwartym przyjściem istnieje jednak „medius adventus”, czyli „przychodzenie środkowe”. Jezus przychodzi do nas teraz: w swoim słowie, w sakramentach, w miłości. Słowo „adwent” oznacza bowiem nie tyle oczekiwanie, ile właśnie przychodzenie, czuwanie.

Liturgiczny okres adwentu traktujemy dzisiaj jako przygotowanie do Bożego Narodzenia, ale dawniej był on przede wszystkim przygotowaniem do końca świata.

Dziś również znajdujemy ten wątek w liturgii i czytaniach mszalnych. Chodzi o to, by nasz czas nabierał pełni, czyli był coraz bardziej przeniknięty Bożą obecnością. Dlatego Kościół zachęca do wzmożonej modlitwy czy udziału w rekolekcjach, których mamy dziś ogromny wybór – nie tylko w kościołach, ale także w internecie.

Czy koniec świata nastąpi, gdy „dopełni się miara nieprawości”, czy – przeciwnie – kiedy cała ludzkość się nawróci? A może ani pierwsza, ani druga odpowiedź nie jest prawdziwa?

Wiadomo jedynie, że ten koniec nastąpi, i wiadomo, że nie wiemy kiedy. Czy to będzie katastrofa? Chyba raczej „apokalipsa”, czyli „odsłonięcie”, „zabranie zasłony” – bo to dosłownie znaczy ten termin. Wtedy wszystko się wyjaśni: sens dziejów świata i sens historii każdego z nas.

Ktoś trafnie porównał to do pięknego dywanu – teraz oglądamy go od spodu, widzimy więc jedynie poplątane nitki, bezładnie poucinane; dopiero wtedy zobaczymy nasze życie od góry i zrozumiemy, jak układa się ono w piękny wzór. Okaże się, że Bóg był obecny także w naszym bałaganie i gmatwaninie. Adwent i Boże Narodzenie są właśnie po to, by nabywać tej łaski patrzenia na nasze życie „od góry”.

Ze świętami Bożego Narodzenia jest związanych wiele nieporozumień, które Ksiądz od lat obala w książkach i wywiadach. Może przypomnijmy najważniejszy? Boże Narodzenie to nie jest „ochrzczone” święto pogańskie.

Nawet nie mogło takie być, gdyż święto narodzenia Jezusa zaczęło być obchodzone w Betlejem, gdy w 328 roku wzniesiono tam bazylikę Narodzenia dokładnie nad grotą, która już od II wieku była znana, pokazywana i otaczana czcią jako miejsce, w którym przyszedł na świat Jezus. Nie było tam żadnych innych motywów ustanowienia takiego święta poza tym, by uczcić tajemnicę Wcielenia Zbawiciela. To jest mit nienaukowy i zupełnie ahistoryczny, że święto to powstało, by zastąpić narodzin Mitry, bogów egipskich czy Niezwyciężonego Słońca.

Święty Józef wcale nie był stary, kiedy Maryja urodziła Jezusa – pisze Ksiądz Profesor w najnowszej książce „Święta Rodzina z Nazaretu. Historia wielkiej miłości”. Skąd to wiemy?

Mit o sędziwym Józefie rozpowszechniły przede wszystkim apokryfy. Taki wizerunek miał na celu obronę dziewictwa Maryi Bożej. Sugerowano, że podeszły wiek Józefa wykluczał jego fizyczną zdolność do współżycia i intencję naruszenia czystości żony. Chciano w ten sposób podkreślić, że Jezus począł się z Ducha Świętego oraz że Maryja nie miała relacji małżeńskich także po Jego urodzeniu. Taka interpretacja opiera się jednak na anachronicznym i ograniczającym rozumieniu świętości. Cnota Józefa mogła wynikać z jego wewnętrznej dyscypliny, miłości i oddania Bogu, a nie z fizycznych ograniczeń związanych z wiekiem.

Obraz słabowitego starca kłóci się z praktycznymi wymogami jego roli. Podróż z Nazaretu do Betlejem czy dalsza jeszcze – do Egiptu czy wreszcie coroczne pielgrzymki wymagały znacznej siły fizycznej i wytrzymałości. To sugeruje, że Józef, choć być może starszy od Maryi, był energicznym mężczyzną, zdolnym do sprawowania funkcji ojcowskich wobec Jezusa, ale także do dalekich podróży, jak też do pracy stolarskiej i utrzymania rodziny.

Bronię takiego św. Józefa. Promowanie obrazu młodego, silnego i świętego Józefa jest bardziej zgodne z realiami jego życia, przywraca mu należne miejsce jako wzoru wiary, pracy i ojcostwa.

Ile lat miała Maryja?

Tego dokładnie nie wiemy. To fakt, że wtedy w Izraelu małżeństwa zawierano znacznie wcześniej niż dziś w Polsce. Nie wierzę jednak apokryfom, że w chwili zawarcia małżeństwa miała 12 lat. Z pewnością była młodziutką, piękną dziewczyną, w dodatku prowadzącą głębokie życie duchowe. Nie na darmo malarze zachodni przedstawiali Ją w chwili Zwiastowania, jak trzyma w ręku Psałterz, czyta Pismo Święte, modli się. To wskazuje na Jej nieustanne rozważanie Bożego Słowa. Przez tę medytację osiąga Ona jedność z Bogiem w sposób nieporównywalny z nikim innym. W ten sposób Maryja była przygotowana na przyjęcie roli Matki Zbawiciela. Dlatego też została wybrana, by się nią stać. Ojcowie Kościoła mieli ciekawą myśl, że Maryja poczęła Słowo najpierw w sercu, zanim poczęła Je w łonie.

Scena zwiastowania wskazuje także na wielką dojrzałość duchową i wolność Maryi. Pyta Ona jedynie anioła, jak to możliwe, że urodzi dziecko, skoro nie zna męża, ale potem mówi: „Niech się tak stanie”, nie stawiając żadnych warunków. Nie szuka też potwierdzenia u innych, co jest szczególnie znamienne w ówczesnej kulturze patriarchalnej, w której młoda kobieta rzadko decydowała o sobie samodzielnie. Czyni to w absolutnej wolności. Nie mówi również aniołowi, że powinna najpierw skonsultować się z rodzicami czy z Józefem, który jest przecież Jej mężem.

Bardzo ciekawie artyści rozwijają biblijną sugestię o rozterkach, wątpliwości czy rozdarciu Józefa, gdy się dowiedział on o ciąży żony.

Skoro Żydzi wyczekiwali Mesjasza, to dlaczego przez 30 lat krewni i sąsiedzi Jezusa nie zrozumieli, kim On jest? Nawet wtedy, kiedy Jezus zaczął publiczną działalność, nie zrozumieli Go nawet Jego uczniowie.

Mnie też to zastanawiało i starałem się to wyjaśnić w swojej książce. Jezus był w pełni Bogiem, ale też w pełni człowiekiem. W Nazarecie Jego rodzice, krewni, sąsiedzi i inni mieszkańcy znali Go jedynie jako kogoś, który powadził zupełnie zwyczajne życie. Tak chcieli Go traktować, gdy po rozpoczęciu działalności publicznej przybył do swej rodzinnego miasteczka. Spotkał się wtedy z niedowierzaniem, niezrozumieniem, a nawet jawnym odrzuceniem. Podobnie swym uczniom objawiał się stopniowo. Pełniej zrozumieli Go dopiero po Zmartwychwstaniu. Można sądzić, że nawet Maryja wtedy spojrzała głębiej na to, co od lat „zachowywała w sercu” o swoim Synu

Źródło: KAI

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama