Brak nauczycieli przedmiotu „edukacja zdrowotna” to kolejna odsłona chaosu wprowadzanego przez MEN do szkół. W całym kraju udało się obsadzić jedynie ok. dwóch trzecich etatów nauczycielskich niezbędnych do prowadzenia zajęć. Tak właśnie wygląda forsowanie ideologicznie umotywowanych pomysłów, bez oglądania się na realia.
Nikt nie kwestionuje znaczenia wychowania do zdrowego stylu życia. Problem nie w tym, że ktokolwiek pragnąłby, aby dzieci żyły w sposób niezdrowy, ale jak ma wyglądać to wychowanie. Ministerstwo Edukacji Narodowej pod kierownictwem Barbary Nowackiej usiłuje ukazywać tych, którzy są przeciwni wprowadzanemu właśnie przedmiotowi, jako wsteczników i obskurantów. To klasyczna metoda sofistów, znana od starożytności. Jeśli nie mamy argumentów, trzeba ośmieszyć tego, z kim dyskutujemy. Tymczasem sprawa jest poważna: chodzi o dobro dzieci.
Zastrzeżenia budzi już sama koncepcja „edukacji zdrowotnej” jako przedmiotu szkolnego. Jest w tym jakiś pedagogiczny idealizm, który nie bierze pod uwagę, że wiele spraw w życiu to nie tyle kwestia przeszkolenia, co wychowania i przekazu praktycznych umiejętności. Trochę podobnie ma się rzecz z przedmiotami typu „podstawy przedsiębiorczości”, nauczane przez osoby, które nigdy nie prowadziły własnej firmy. Być może da się przeboleć stracony czas na tego rodzaju zajęciach. Trudno jednak pogodzić się z tym, że zdrowego stylu życia mają uczyć dzieci pospiesznie znalezieni nauczyciele, którzy nie mają ani rzetelnej wiedzy w tym przedmiocie, ani też nie są praktykami. Jeśli porównamy wymagania stawiane przed nauczycielami przedmiotu Wychowanie do Życia w Rodzinie z tymi, które obowiązują w przypadku nauczycieli edukacji zdrowotnej, widać znaczące obniżenie standardu. Nauczanie tego pierwszego przedmiotu wymagało zdobycia odpowiednich kwalifikacji, potwierdzonych ukończeniem studiów na stosownym kierunku. W przypadku edukacji zdrowotnej przedmiotu nauczać mogą m.in. nauczyciele biologii, przyrody oraz wychowania fizycznego.
Problem i w jakości, i w ilości
Jak się obecnie okazuje, nawet takich pedagogów „z łapanki i przypadku” jest obecnie za mało. Udało się obsadzić jedynie około dwóch trzecich etatów koniecznych do nauczania przedmiotu „edukacja zdrowotna”. Deklaracje rozmaitych aktywistów (m.in. Fundacji GrowSPACE) promujących przedmiot mają się nijak do rzeczywistości. Według ekspertów tejże fundacji „edukacja zdrowotna uczy młodych ludzi reagowania w trudnych sytuacjach oraz dbania o zdrowie psychiczne i fizyczne”. Być może byłoby tak, gdyby w szkołach zapewnić pomoc dobrze przygotowanych psychologów, pedagogów i lekarzy. Poważny psycholog czy psychoterapeuta zdaje sobie jednak sprawę z tego, że teoretyczna gadanina nie rozwiąże rzeczywistych problemów dzieci i młodzieży. Rzecz nie w „pogadance”, ale w zajęciu się każdym przypadkiem z osobna, poświęceniu czasu młodemu człowiekowi, który przeżywa problemy.
„Edukator” zamiast psychologa i lekarza
Zaraz, zaraz. Czy przypadkiem w obecnym systemie edukacji nie mamy już etatów psychologów, pedagogów szkolnych oraz pedagogów specjalnych? Czy to nie oni powinni dbać o dobrostan i wyrównanie szans oświatowych uczniów? Jeśli jest ich zbyt mało, być może należało się skupić na zwiększeniu ich liczby? W ilu placówkach edukacyjnych jest obecnie lekarz, dentysta, higienistka, pielęgniarka szkolna? Ja należę do pokolenia, które pamięta jeszcze, że w bardzo wielu polskich szkołach pracowały osoby zajmujące się profesjonalnie ochroną zdrowia. Istniały szkolne gabinety lekarskie, pielęgniarskie i dentystyczne. A co jakiś osoby te zapraszane były na lekcje, aby przedstawić uczniom praktyczne wskazówki dotyczące ochrony zdrowia. Nie trzeba było wprowadzać odrębnego przedmiotu, aby przedstawić te treści, które da się przekazać na poziomie ogólnym. Ja całkiem sporo zapamiętałem z tych lekcji. A tego, czego nie dowiedziałem się w szkole, dowiedziałem się od rodziców i z książek. Czy współcześni uczniowie są aż tak bardzo inni od mojego pokolenia? Czy nie umieją czytać? Nie rozmawiają o kwestiach zdrowotnych z rodzicami? Ich program nauczania jest przeładowany – widzą to zarówno nauczyciele, jak i rodzice. Zamiast zastanowić się nad jego rozsądną redukcją, wprowadza się dodatkowy przedmiot, do którego nie ma odpowiednio przygotowanych nauczycieli.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tym wszystkim nie chodzi o rzeczywiste dobro dzieci i młodzieży, ale raczej o wtłoczenie im do głowy treści, które niewiele mają wspólnego ze zdrowiem, a są raczej promocją lewicowej ideologii, która redukuje człowieka do wymiaru materialnego i nie dostrzega powiązania między wyznawanymi wartościami, stylem życia a szeroko pojmowanym zdrowiem. Gdyby było inaczej, nie istniałby tak silny opór MEN przed wprowadzeniem obowiązkowych zajęć z etyki i tak silna presja na rzekomą „edukację zdrowotną”, rozumianą w sposób zawężony i oderwany od życia.