Chory chłopiec o imieniu Emmanuel sprawił, że wolontariuszka na misjach w Ghanie naprawdę odczuła, że Bóg jest z nią. „Przyznam szczerze, że spotkania z nim to chyba mój ulubiony czas na misji” – dzieli się Agnieszka Szydłowska.
Agnieszka Szydłowska udała się, za Bożym natchnieniem, posługiwać na misji. Trafiła na wolontariat misyjny do Yamfo w Ghanie. Po roku oczekiwania na wyjazd w końcu dotarła na miejsce. „Przez pierwszy tydzień pobytu nadal nie mogłam uwierzyć, że naprawdę tu jestem. Kiedy wstawałam rano, mój wzrok kierował się na okno, a za nim roztaczał się wielki, zielony, afrykański las” – dzieli się Agnieszka.
Wolontariusze misyjni mieszkają i pracują u sióstr nazaretanek. „Mamy to ogromne szczęście, że wszystkie są Polkami. Przyjęły nas bardzo serdecznie i troszczą się o nas” – mówi wolontariuszka Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego.
W tygodniu wolontariusze pomagają w miejscowej szkole. Towarzyszą uczniom i nauczycielom w różnych lekcjach: od matematyki i angielskiego po zajęcia taneczne i artystyczne. „Pan Bóg ma ogromne poczucie humoru. Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi uczyć dzieci matematyki na drugim końcu świata albo pokazywać, jak się tańczy makarenę. Dla nas przecież jest to takie oczywiste” – dzieli się Agnieszka Szydłowska. Wolontariuszka dodaje, że codziennie na indywidualne zajęcia przychodzi do niej chłopiec o imieniu Emmanuel. Emmanuel to imię męskie pochodzenia biblijnego. Wywodzi się od słowa, oznaczającego „Bóg z nami”. Chłopczyk jest chory, ale codziennie przybiega z radością do Agnieszki i pokazuje jej, że Bóg naprawdę z nią jest...
„Chłopiec ma wiele niepełnosprawności, ale przez kiepską opiekę zdrowotną w Ghanie nie ma podjętej rehabilitacji ani leczenia. Przyznam szczerze, że spotkania z nim to chyba mój ulubiony czas na misji. Widzę, jak każdego dnia coraz bardziej się do mnie przekonuje i z tym słodkim uśmiechem śmiało wbiega do sali. Niestety nie zmienię jego sytuacji, nie zmienię jego miejsca zamieszkania. Ale może przez te trzy miesiące dam mu trochę miłości, a w szczególności poświecę mu swój czas i uwagę. Większość dzieci potrzebuje tutaj właśnie tego. Nie mam pojęcia, jaka rzeczywistość czeka ich za murami tej szkoły, ale tutaj są bezpieczne, kochane i czują się potrzebne” – mówi wolontariuszka.
Agnieszka często słyszy pytanie: „Jak jest na misjach?”, ale twierdzi, że równie często brakuje jej słów, by to opisać. „Z jednej strony wielka bieda i chatki z gliny pokryte blachą, a z drugiej te wielkie, uśmiechnięte, brązowe oczy wpatrujące się we mnie każdego dnia. Zadziwia mnie radość tych ludzi mimo warunków, w jakich żyją. Kiedy przechodzimy przez miasteczko, nie brakuje pozdrowień ze strony mieszkańców, a z niektórych domków wybiegają nasi szkolni uczniowie i wołają: „Good afternoon sister Agnes! Good afternoon sister Kate!”. Odprowadzają nas kawałek i w podskokach wracają do siebie” – podkreśla.
Agnieszka zaczęła mieć na misjach problem z kolanem. Nie obyło się bez noszenia stabilizatora. Dzieci zaczęły wykazywać ogromną troskę. „Kiedy dzieci go zobaczyły, od razu posypały się pytania: „What happened sister? It’s a medicine?” („Co się stało siostro? To lekarstwo?”). Po jakimś czasie dalej przychodziły, dotykały mojej nogi i pytały, czy już trochę lepiej. Nawet nie wiecie, jak ich zainteresowanie mnie wzrusza. Same mają życie zupełnie inne od tego, które mamy w Polsce, a mimo to potrafią zatroszczyć się o innych” – dzieli się wolontariuszka Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego. „Z wiedzy doświadczonych misjonarzy wiem, że człowiek z misji wyjeżdża, ale misje z człowieka nigdy. Myślę, że tak będzie ze mną. Na pewno kawałek siebie zostawię na tej pięknej, czerwonej, afrykańskiej ziemi” – dodaje.
źródło: Salezjański Ośrodek Misyjny, misjesalezjanie.pl