„Widać w nich radość”. Sytuacja afrykańskich dzieci oczami misjonarza

Dzieci dbają o siebie nawzajem. Dzielą się i cieszą się tym, co mają. Widać w nich radość. Nawet to, że nic nie mają, nie powoduje braku uśmiechu – powiedział KAI o. Krzysztof Zębik, polski kombonianin, pracujący od kilku lat w Sudanie Południowym. Głównym obszarem jego zaangażowania w tym kraju jest pomoc dzieciom.

Oto treść tej rozmowy:

Piotr Dziubak KAI Rzym: Jakie są dzieci afrykańskie? Czy zawsze są odważne, obecne, pozytywnie nastawione do życia?

O. Krzysztof Zębik: One przede wszystkim chcą być zauważone. Krążą i przychodzą w grupkach. Mają taki odruch społeczny. Dzieci są cały czas razem. Razem się bawią, razem żyją. Wielodzietność nie jest tu rzadkością. Jeśli jest siedmioro, dziewięcioro dzieci, to wiadomo, że starsze będą opiekować się młodszymi. Są bardzo odpowiedzialne. Dbają o siebie nawzajem. Dzielą się i cieszą się tym, co mają. Widać w nich radość. Nawet to, że nic nie mają, nie powoduje braku uśmiechu. Chętnie przychodzą i biorą udział w pracach grup albo zabawach, które dla nich organizujemy. Dzieci tutaj są zdecydowanie odważniejsze, z łatwością się przedstawią czy zaśpiewają piosenkę w obecności innych.

W nas, misjonarzach, widzą też osoby, które mogą im pomóc w konkretnych problemach: opłaceniu szkoły, załatwieniu ubrań. Jeśli są głodne, to przyjdą i powiedzą: „Jesteśmy głodni. Pomożesz nam?” Bardzo często o problemach rodzin dowiadujemy się właśnie od dzieci. Wtedy możemy zorganizować konkretną pomoc.

Cały czas mamy kontakt z rodzicami dzieci, które uczęszczają do naszej parafii. Znamy warunki, w jakich one żyją. Dzieci pomagają budować więzi z całymi rodzinami. Są rodziny, które mają dach nad głową, ale zdarzają się też takie, które nie mają mieszkania. Część dzieci ma rodziców, inne niestety nie.

Pamiętajmy, że między dziećmi łatwo o jakąś formę zazdrości: on ma ładną koszulkę, a ja nie mam…, on je, a ja nie mam nic do jedzenia. Zdarzało się, że chore dzieci przychodziły i siadały pod drzwiami, ponieważ w domu nie miały zupełnie nic. Zawsze pod ręką staram się mieć podstawowe lekarstwa: na malarię, bóle brzucha, na tyfus. Wracam do domu i widzę, że ktoś dosłownie leży chory na schodach i nie ma żadnych lekarstw. Trzeba pomóc, oni na to liczą.

KAI: Dzieci w Afryce muszą dorośleć szybciej. Jak Ojciec widzi relacje rodziców i dzieci?

KZ: Te więzi są specyficzne. Chłopcy mogą robić to, co im się podoba. Swobodnie się bawią, grają w piłkę. Mają zdecydowanie więcej wolności. Natomiast dziewczynki są pod większą opieką rodziców i są trzymane w domu. Ta kontrola jest jeszcze silniejsza wobec dorastających dziewcząt. Rodzice niechętnie pozwalają im wychodzić. Boją się o nie.

W plemionach pasterskich, w zależności od tego, jak dana dziewczyna została wychowana, wiąże się to z określoną liczbą krów. Jeśli dziewczyna będzie się gdzieś włóczyła po miasteczku, inni będą ją widzieć w towarzystwie chłopaków, to jej wartość, a tym samym liczba krów spada. Inni zaczynają wtedy mówić: ona jest ze złego domu, ponieważ nie pracuje, nie przebywa z rodzicami, tylko gdzieś chodzi. Jeśli taka dziewczyna zajdzie w ciążę, to jej sytuacja jest bardzo trudna. Dziewczynki zajmują się młodszym rodzeństwem, pomagają w domu, chodzą po wodę. Od ok. 11-12 roku życia ich miejscem jest prawie wyłącznie dom.

KAI: Jak rodzice z perspektywy Ojca wyrażają swoje uczucia wobec dzieci?

KZ: Takiej – powiedzmy – europejskiej czułości wobec dzieci w Afryce nie zobaczymy. Nie ma tu takiego sposobu opieki, że gdy tylko dziecko zapłacze, zaraz do niego biegniemy. Dzieci są dużo bardziej zdyscyplinowane, są karane. Ojcowie są nieobecni ze względu na pracę albo nie ma ich w ogóle. Nie widać ojców, którzy przebywają ze swoimi dziećmi albo uczą swoich synów. Czułość matek wobec maluchów jest jak najbardziej obecna. Później matki traktują jednak dorastające córki po wojskowemu. Jeśli nabroją, zostaną ukarane. Takiego przytulania do rodziców, jakie widać w Europie, tutaj nie ma.

KAI: Czy dzieci opowiadają o swoich marzeniach, o planach na przyszłość?

KZ: Dostęp do internetu jest bardzo utrudniony, ale także dostęp do prądu nie jest łatwy. Baterie telefonu można naładować w mieście. Trudno mi jest wyobrazić sobie teraz sytuację, że rodzice dają dziecku telefon do ręki. Młodzież już ma łatwiejszy dostęp. Jeżdżąc po wioskach, staram się zawsze mieć ze sobą projektor filmowy, żeby dzieciom pokazać jakiś film. Pewnie jeśli południowosudańskie dzieci mogłyby zobaczyć, jak ludzie żyją w Europie, zaczęłyby się pojawiać pytania: dlaczego my tego nie mamy? Dlaczego my tak musimy żyć? Pokazywane filmy odbierają jako prawdę. Kiedy widzą, że ktoś lata w filmie, zaraz pytają: czy ludzie mogą tak latać?

Młodzież wyraża już swoje marzenia, plany. Jeden chciałby zostać lekarzem, inny nauczycielem, wyjechać na studia do Kenii albo do Ugandy. Główne marzenia dzieci pozostają w sferze konkretnych marzeń. Ktoś w ładnych butach przejdzie obok nich i one zaraz powiedzą: chciałbym mieć buty. Zbliża się Boże Narodzenie – chciałbym mieć jakieś nowe ubranie. Dzieci mają takie podstawowe marzenia. Chodzą do szkoły, ale nie wiedzą, czy ją skończą. Edukacja jest, ale na bardzo niskim poziomie. Bardzo wiele dzieci nie kończy szkoły, a zwłaszcza dziewczynki, ponieważ wychodzą wcześnie za mąż w wieku 13-14 lat.

KAI: Czy gdy Ojciec przyjeżdża do Europy, zauważa jakiś fałsz w pokazywaniu, opowiadaniu rzeczywistości świata dzieci Afryki?

KZ: Miałem okazję spotkać organizacje, których głównym celem było zarabianie na historiach dzieci z Afryki. Są fundacje, które dla zysku wykorzystują płacz dzieci, to, że muchy siadają na ich twarzach, że maluchy mają napęczniałe brzuszki. To się pokazuje. Słyszałem o fundacjach, które przyjeżdżały do Afryki, żeby przygotować dzieci do zdjęć, brudząc je i ubierając w łachmany. To miało służyć tylko wywołaniu współczucia. Często tworzy się i wykorzystuje sytuacje, które są zupełnie nieprawdziwe. To wszystko ma wesprzeć zbieranie funduszy na pomoc dzieciom. Zadaję sobie pytanie: jaki procent zebranych środków trafia do nich? My, misjonarze, staramy się jednak pokazywać radość dzieci. Problemy są. Nie ukrywamy ich. Pisząc na przykład na swoim blogu, staram się nie epatować tylko trudnościami i biedą.

KAI: Czy ma Ojciec w pamięci historie dzieci, które mocno się w nią wpisały?

KZ: Pewnego dnia do naszej grupy przyszły dwie dziewczynki. Były półnagie, prawie bez ubrań. Siadły na samym końcu sali. Widać było, że mocno się wstydziły wyjść do innych dzieci. Z katechetą poszliśmy do ich domu poznać rodzinę, zobaczyć, jak mieszkają, jak wygląda ich sytuacja. Nic tam nie było. Zresztą trudno było to nazwać domem: cztery słupy i płachta, która służyła za dach. Dziewczynki spały na ziemi. Tam zupełnie nic nie było, nawet żadnych ubrań. Zaczęliśmy ich wspierać. Dziewczynki wychowywała tylko mama. Zorganizowaliśmy im ubranka i posłaliśmy je do szkoły. Muszę powiedzieć, że po roku czasu, bo tyle już minęło od naszego spotkania, to są zupełnie inne dzieci. Dzięki takim prostym rzeczom ich życie diametralnie się zmieniło.

Innym razem spotkaliśmy dziewczynkę na ulicy, która żeby wesprzeć budżet domowy, była zatrudniona w warsztacie samochodowym. Zajmowała się czyszczeniem części samochodowych. Ją też udało się wysłać później w porozumieniu z rodzicami do szkoły.

Pewnego razu odwiedzałem wsie. Miałem tam chrzcić dzieci. Na noc miałem rozłożyć sobie namiot. Powiedziano mi, żebym rozłożył namiot blisko pewnej rodziny, żebym nie był sam w buszu w nocy. Wieczorem rozmawiałem z nimi, cały czas zaciekawiony, gdzie oni będą nocować. Okazało się, że mieli kawałek materaca, na którym położyła się matka i jej cztery córki. Mieli jakiś kawałek koca, którym się przykryły. Chłopcy natomiast położyli się pod drzewem. W nocy było bardzo zimno. Nie udało mi się zmrużyć zupełnie oka.

Zdarzyło mi się spotkać matkę siedząca pod drzewem. Niedaleko leżała jej 8-letnia córeczka. Była cała przykryta. Twarz też. Pytam: co się stało? Ona jest chora. Zmierzyłem gorączkę. Mała się trzęsła. Trzeba ją zabrać do szpitala. „Ale my nie mamy pieniędzy, księże”, odpowiedziała mi matka. Dziecku dadzą tylko paracetamol za darmo. Każde inne lekarstwo będzie płatne. Ta mama była zupełnie bezradna. Często wystarczy dać komuś jedną pastylkę lekarstwa, żeby uratować mu życie. Staram się mieć zawsze przy sobie lekarstwa.

KAI: Czy jakiś rezolutny malec zaskoczył czymś Ojca?

KZ: Często spotykam dzieci, które widać, że są bardzo uzdolnione, że mają bardzo ciekawe rozumowanie i że dobrze byłoby, żeby poszły do szkoły. U nas kradzieże są na porządku dziennym, chociaż mnie nic takiego się jeszcze nie zdarzyło. Muszę przyznać, że w kwestii „nie kradnij” dzieci są przykładem dla dorosłych. Może one przyniosą zmianę? Dzieci są bardzo odpowiedzialne. One rozumieją, że każda kradzież jest złem.

KAI: Czy w okresie pobytu w Sudanie Południowym zauważył Ojciec zmianę w zachowaniu rodziców wobec dzieci?

KZ: Wydaje mi się, że powoli coś się zmienia. Pracujemy z dziećmi, ale mamy kontakt z ich rodzicami. Oni też uczestniczą w życiu naszej parafii. Te rodziny są bardzo odpowiedzialne za wspólnotę. To nie było aż tak wyraziste wcześniej. Jeśli mamy jakiś problem z dziećmi, to nie ja zajmuję się jego rozwiązaniem. Jeśli dwóch chłopców się pobije, to pokój zaprowadzają rodzice, starszyzna naszej parafii. Oni tłumaczą dzieciom, jak powinny się zachować. To pomaga rodzicom. Kiedy określimy problem, praca nad trudnością, która wynikła, zobowiązuje rodziców. To nie biały, który sobie coś wymyślił, ale to rodzina, starszyzna, to kobiety, zajmujące się edukacją w naszej wspólnocie, szukają rozwiązania problemu.

Jeśli chodzi o budowanie relacji, to w naszej wspólnocie parafialnej organizujemy spotkania, na których właśnie kobiety tłumaczą, jak dziewczęta powinny się zachowywać, także z chłopakami i innymi osobami. Natomiast młodzież u nas nie rozumie roli Kościoła, wiary. Oni niestety nie pracują. Uważają, że im się wszystko należy. Chodzą i zastanawiają się, czy mają dość krów, żeby móc się ożenić. Brakuje skoku jakościowego w budowaniu więzi. Po ślubie nic się nie zmienia w jakości. Poziom kultury, relacji pozostaje ten sam. My obserwujemy minimalne zmiany. Trudno zmienić kulturę.

Kiedy przyszedłem na parafię cztery lata temu, słabo wszystko funkcjonowało. Myślę, że teraz udało nam się zbudować wspólnotę dzieci, które przebywają razem, maja wspólne spotkania, wyjazdy. Powiedziałbym, że są to nasze dzieci, które należą do naszej wspólnoty parafialnej. Widać, że się wspierają, że zrodziła się między nimi więź.

KAI: Jak można wesprzeć dzieci w Waszej wspólnocie?

KZ: Najważniejszą rzeczą dla nas jest ich rozwój, ich wychowanie. Chcemy zapewnić im podstawowe potrzeby, żeby podkreślić ich godność człowieka. Zależy nam, żeby były ubrane, żeby były czyste, żeby mogły pójść do szkoły i żeby nie chodziły głodne. Nie chodzi nam o robienie jakiegoś rozdawnictwa. Staramy się poznawać rodziny w naszych wspólnotach, znać ich problemy i szukać dla nich wsparcia. Często ludzie szukają nadziei, że ktoś ich zauważy i ktoś im chce pomóc. Małą rzeczą można często ludziom przywrócić godność i nadzieję na przyszłość.

P. Dziubak (KAI Rzym) / Rzym
 

« 1 »

reklama

reklama

reklama