Wolontariuszka misyjna: „Nigdy nie pomyślałabym, że można tak bezinteresownie kochać nie swoje dzieci”

„Dlaczego tu przyjechałaś?” – spytała mała dziewczynka. „Żeby się z Tobą bawić” – odparła koleżanka. Chwilę później ogarnął ją czuły uścisk drobnych rączek.

„Podczas tej misji wielokrotnie zadawałam sobie pytanie: Dlaczego tu jestem?”. Przeżyłam naprawdę wiele kryzysów. Szok kulturowy, bariera językowa i przemęczenie często sprawiały, że mocno kwestionowałam sens mojego pobytu tutaj. Jednak jest jedna rzecz, a właściwie to – wiele małych rączek i uśmiechów, które dają mi siłę i nadzieję w trudnych chwilach. Dla nich warto się męczyć.
Nigdy nie pomyślałabym, że można tak bezinteresownie kochać nie swoje dzieci. Tutaj zaczynam trochę rozumieć naszego Tatę w niebie i Jego czystą miłość” – dzieli się wolontariuszka misyjna, Ewa Dardzińska, przebywająca na misjach na Wybrzeżu Kości Słoniowej.

„Dzieci są najbardziej wdzięczne, a nie potrzebują tak naprawdę dużo. Chcą tylko, żeby ktoś z nimi był i złapał je za rękę. Mogę powiedzieć, że przeżyłam tu moje dzieciństwo na nowo. Była piłka, skakanka, gra w łapki, w klasy, a nawet „Raz, dwa, trzy Baba Jaga patrzy” w nieco zmienionej wersji. Po prostu byłam i bawiłam się razem z nimi, a to jaki ogrom miłości i przytulasów mnie spotkał, to trudno sobie wyobrazić. Pewnego dnia dzieci przyniosły nam kwiatki i zaczęły wtykać je nam we włosy. Potem już nie było dnia, kiedy byśmy nie dostały od nich tych pięknych i wymiętolonych przez wiele rąk kwiatków” – dodaje.

Przez ostatnie trzy tygodnie Ewa prowadziła też zajęcia z angielskiego dla dwóch klas. „Było to dla mnie nie lada wyzwanie, ze względu na moją raczkującą znajomość francuskiego. Teoretycznie celem lekcji była nauka konkretnego języka. Jednak w rzeczywistości myślę, że to nie sam angielski był wartością. Po tych paru zajęciach dzieci nie umieją nagle nie wiadomo czego –  zwłaszcza, że język ten jest dla nich naprawdę trudny i kojarzy się raczej z suchym przedmiotem szkolnym, który trzeba po prostu zaliczyć. To co było istotą tych zajęć, to pokazanie dzieciom wrażliwości na drugiego człowieka i dbałości o wspólną przestrzeń. Zaskoczyło mnie jak bardzo dzieci zwracają uwagę na to co robię. To co dla mnie jest naturalne, dla nich może być czymś ciekawym, niespotykanym. Kiedyś podniosłam chłopcu długopis z podłogi. Reszta klasy była tym tak zdzwiona, że zaczęła specjalnie rzucać swoje przybory do pisania, żeby sprawdzić czy im też podniosę. Podobne zdziwienie wywołało to, że pomagałam dzieciom nosić ławki, zmazywać tablicę czy też pozbierałam resztki kredy z podłogi, które pozostawili po sobie poprzedni nauczyciele. „Ale jak to? To te ogryzki kredy są jeszcze coś warte? Naprawdę można je wykorzystać?”. Inni nauczyciele patrzą się i śmieją ze mnie, że się zniżam do poziomu podłogi – dosłownie i w przenośni. A potem robią wielkie oczy, kiedy widzą super grę podwórkową, którą narysowałyśmy z Dominiką z pomocą tych właśnie ogryzków. Z pozornie niepotrzebnego ogryzka, można wyczarować wiele dziecięcych uśmiechów” – wyznaje Ewa.

„Misje zdecydowanie nie są dla mnie łatwe, ale te małe momenty zachwytu i radości pomagają wierzyć, że jestem w dobrym miejscu” – podsumowuje.

źródło: Salezjański Ośrodek Misyjny

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama