Nie każde szybkie auto jest bezpieczne. Podobnie niebezpieczny może być terapeuta, który oferuje zbyt szybkie wyjaśnienie naszych problemów. Psychoterapię można porównać też do ostrego narzędzia, używanego do precyzyjnego cięcia materiału: łatwo można się nim zranić. Ten, kto podejmuje terapię (a także ten, kto ją oferuje) powinien mieć tego świadomość.
Pisaliśmy niedawno o problemie „przeterapeutyzowania” amerykańskich dzieci i młodzieży. Książka Abigail Shrier jest na tyle wnikliwą analizą problemu, że z pewnością będziemy do niej jeszcze nieraz wracać. Tym razem jednak chcemy zająć się innym materiałem, a mianowicie videocastem Jamie Bambricka, który nosi znamienny tytuł: „(Większość) terapii to pogaństwo”. Oczywiście, jak to bywa na Youtube, tytuł jest swoistym clickbaitem, ale problem poruszany przez Bambricka jest rzeczywisty.
Już na wstępie zaznacza on, że nie neguje istnienia rozmaitych zaburzeń psychicznych – nerwic, psychoz, stresu pourazowego czy innych. Nie dyskredytuje też psychoterapii jako takiej. Stawia jednak pytania, na które powinni sobie odpowiedzieć klienci terapeutów, a zwłaszcza – chrześcijanie udający się do terapeuty.
Przede wszystkim – trzeba mieć świadomość, że terapia terapii nierówna. Chodzi zarówno o metody, podejście do klienta, jak i założenia leżące u podstaw danej terapii. Jeśli trafisz na ortodoksyjnego wyznawcę freudyzmu (co dziś na szczęście jest raczej rzadkością), to powinieneś mieć świadomość, co ci zaoferuje, zgodnie z „dogmatami” Zygmunta Freuda. Uważał on, że źródłem większości zaburzeń psychicznych jest stłumiona seksualność, chrześcijaństwo natomiast (i wszelką religię) uważał za zbiorową nerwicę. Czy na pewno zgadzasz się z takim podejściem? Czy chciałbyś pozwolić grzebać w swojej psychice komuś, kto ma tak skrzywiony obraz rzeczywistości?
Jednym z problemów, przed którym staje każdy terapeuta, jest nastawienie klienta: „coś jest ze mną nie tak, ale zwracam się do profesjonalisty i niech on to naprawi”. Człowiek jednak to nie samochód, który, gdy się psuje, oddawany jest do mechanika, aby w nim „pogrzebał”. W człowieku nie można „grzebać” ani go „naprawić”. Terapia psychiki, podobnie jak terapia ciała, bazuje na naturalnych zdolnościach, które uaktywnia. Żadna operacja nie udałaby się, gdyby organizm nie był w stanie wygoić ran. Podobnie, żadna psychoterapia nie miałaby sensu, gdyby nie aktywowała pozytywnych zdolności, które już istnieją w naszej psychice. W przeciwnym razie byłaby raczej manipulacją niż terapią.
Jak pisze w swojej książce „Bad Therapy” Abigail Shrier,
„każda interwencja wystarczająco silna, by leczyć, jest również wystarczająco silna, by ranić. Terapia (medyczna) to nie łagodne babcine ziółka. Może przynieść ulgę. Może również wyrządzić niezamierzoną krzywdę i dzieje się tak nawet u 20 procent pacjentów. Terapia może doprowadzić klienta do zrozumienia siebie jako chorego i zmienić jego samoocenę w związku z diagnozą.”
Idąc do terapeuty powinieneś wiedzieć, czy trafisz na kogoś, kto jest wyznawcą behawioryzmu, szkoły kognitywnej, czy jednej z odmian terapii psychodynamicznej (psychoanalizy), czy też stosuje metody eklektyczne. Czy mówią ci coś takie nazwiska jak Alfred Adler, Carl Jung, Katherine Horney, Carl Rogers, Abraham Maslow, Wiktor Frankl? Nie? Każda z tych osób miała odmienną koncepcję człowieka i inne podejście do terapii.
Jeśli nie jest ci wszystko jedno, jakim samochodem jeździsz, ale świadomie kupujesz taki czy inny model, czy tym bardziej nie powinieneś zwrócić uwagi na to, jaki „model” terapii podejmujesz?
Być może niektórym osobom jest wszystko jedno, czym jeżdżą, byle auto miało czerwony kolor, ale nawet i one powinny zwrócić większą uwagę na to, do jakiego terapeuty się udają.
Jednym z założeń, które stały się bardzo popularne w psychoterapii w ostatnich dwudziestu-trzydziestu latach, jest doszukiwanie się przyczyn problemów psychicznych w dawnych negatywnych doświadczeniach i traumach, wyniesionych zwłaszcza z domu rodzinnego. Nie jest to założenie całkowicie błędne i aby zrozumieć wagę problemu, warto przeczytać na przykład książkę „Dorosłe dzieci niedojrzałych emocjonalnie rodziców” Lindsay C. Gibson. Tak jak nie ma jednak jednego lekarstwa na wszystkie choroby, tak też doszukiwanie się dawnych traum nie jest panaceum na wszelkie problemy psychiczne. Może mieć wręcz odwrotny skutek: zamiast mobilizować daną osobę do przezwyciężenia problemów, wtrąci ją w bierność. Znacznie łatwiej bowiem szukać winnych (w tym przypadku: swoich rodziców) niż znaleźć rozwiązanie.
Przesłanie, które milcząco przekazuje nam wielu terapeutów brzmi następująco:
„jesteś cennym i delikatnym płatkiem śniegu, jesteś kimś niesamowitym, a powodem, dla którego jesteś nieszczęśliwy, są represyjne struktury nałożone na ciebie przez społeczeństwo i rodzinę, które zgniotły ten płatek śniegu, zmieniły cię w zaledwie małą grudkę bezkształtnego lodu i musisz ponownie odkryć swoje prawdziwe ja, aby być szczęśliwym”.
Czy to przesłanie zgodne jest z obrazem człowieka, który objawił nam Bóg? Czy faktycznie głównym źródłem naszych nieszczęść i problemów jest represyjne wychowanie? Czy przypadkiem nie zapomnieliśmy o pewnym słowie na sześć liter? Nie, nie chodzi mi o słowo „rodzic”. Chodzi o „grzech”. Współczesna kultura, której częścią jest niestety większość terapeutów, robi wszystko, aby to słowo wymazać z naszej świadomości. A jednak to właśnie to słowo jest najlepszą diagnozą, wskazującą na pierwotną przyczynę większości problemów tego świata, także problemów psychicznych.
Czy naprawdę wierzymy naiwnie w to, że wystarczy pozostawić ludzi ich własnym instynktom, usunąć wszelkie ograniczenia, a świat stanie się lepszy? Jeśli jesteś rodzicem, doskonale wiesz, co dzieje się z dziećmi puszczonymi samopas. Ich niesamowita kreatywność i głód poznawczy bardzo szybko staną się destruktywne, jeśli nie zostaną właściwie pokierowane.
Przekonanie, że jesteśmy z natury dobrzy, któremu hołduje większość terapeutów, brzmi pięknie, ale niestety jest fałszywe. Owszem, jesteśmy przez Boga stworzeni jako dobrzy, ale nasza dobra natura uległa skażeniu przez grzech. Ten grzech ma charakter zarówno indywidualny, jak i społeczny – doświadczamy negatywnych skutków zarówno grzechów własnych, jak i cudzych. Bardziej niż terapii świat potrzebuje uświadomienia sobie problemu grzechu i nawrócenia.
Kiedy więc terapia jest potrzebna, a nawet konieczna? Wtedy, gdy przestajemy panować nad swoimi emocjami, myślami i zachowaniami. Terapia, podobnie jak wychowanie, powinna przede wszystkim pomóc nam odzyskać kontrolę nad sobą samym, spojrzeć z pewnym dystansem na samego siebie, nauczyć się słuchać własnych emocji, zobaczyć ich źródło, być może także nauczyć nas nowych, odmiennych modeli zachowania i myślenia, które wyrwą nas z mechanizmu „błędnego koła”, w który nieświadomie wpadamy.
Osobną kwestią jest terapia w poważnych zaburzeniach psychicznych, takich jak psychozy czy PTSD. Pamiętam z pisanych jeszcze w latach 1980-tych podręczników psychiatrii i psychologii, że ani sama psychoterapia, ani farmakoterapia nie przynosiła tu satysfakcjonujących efektów (mierzonych np. remisją choroby), ale dopiero ich połączenie. Niestety w praktyce osoby cierpiące na schizofrenię czy depresję otrzymują przede wszystkim leczenie farmakologiczne, a znacznie trudniej im znaleźć terapeutę, który umiałby zająć się ich problemem. I w takich przypadkach terapia byłaby szczególnie wskazana – przy wcześniejszym zastrzeżeniu, że nie jest obojętne, na jaki „model” terapii trafimy. Niektóre (jak na przykład – terapia psychodynamiczna) mogą być w takim przypadku wręcz przeciwwskazane.
Wracając zaś do kwestii nieustannego doszukiwania się przyczyny naszych zaburzeń i słabości psychicznych w domu rodzinnym: nie da się negować faktu, że wiele z nich ma tam swoje źródło. Jeśli jednak pragniemy rzeczywiście poradzić sobie z problemem, to właściwą strategią nie powinno być tylko szukanie winnych, ale przede wszystkim szukanie rozwiązań. A rozwiązaniem nie jest osądzanie innych, odsuwanie się od nich (poza skrajnymi przypadkami psychopatów, którzy nie potrafią się zmienić i działają destruktywnie na innych), ale raczej nazwanie zła po imieniu po to, aby je odrzucić i przebaczyć! Ostatecznie nie chodzi przecież o zrywanie relacji, ale raczej o ich naprawę!
Czy nie jest prawdą to, co mówi Jamie Bambrick:
Większość z nas musi zdać sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości często grzeszyliśmy przeciwko naszym rodzicom bardziej, niż oni grzeszyli przeciwko nam. W rzeczywistości naprawilibyśmy nasze relacje z nimi i naprawilibyśmy nasze własne problemy bardziej poprzez nawrócenie i przeproszenie naszych rodziców, niż oczekiwanie, że oni nas przeproszą. Rozumiem to, naprawdę rozumiem, ale w naszym świecie inflacji traumy, gdzie każda drobna kwestia staje się atakiem na nasze zdrowie psychiczne i emocjonalne, to nie jest to, czego potrzebujemy.
I tu Bambrick dotyka sedna problemu: inflacja traumy to przekonanie, że za wszelkie problemy psychiczne odpowiedzialna jest trauma (według niektórych terapeutów, opierających się na błędnych koncepcjach Van der Kolka, jest ona zapisana w każdej komórce naszego organizmu). Tymczasem większość ludzi posiada całkiem nieźle funkcjonujący mechanizm psychiczny radzenia sobie z traumą, odporność psychiczną (ang. resilience). Popularne porzekadło „co cię nie zabije, to cię wzmocni” nie jest dalekie od prawdy.
W książce „Bad Therapy” Abigail Shrier przytacza przykłady wielu osób, które były w stanie nie tylko przejść przez życiowe traumy obronną ręką, ale wyjść silniejsze. Przytacza m.in. historię własnej babci, która od urodzenia była półsierotą (jej mama zmarła przy porodzie), ojciec nie umiał się nią zajmować, była w dzieciństwie molestowana seksualnie przez krewnego, wychowywana była przez swą starszą siostrę, w wieku 16 lat zachorowała na chorobę Heine-Medina, na skutek której przez rok była całkowicie sparaliżowana i musiała leżeć w „żelaznym płucu”, w końcu jednak wyzdrowiała i pomimo trudności finansowych skończyła studia prawnicze, wyszła za mąż, wychowała trójkę dzieci, została jedną z pierwszych kobiet-sędziów w stanie Maryland. Przez całe życie pomagała innym, a żyła długo – zmarła w wieku 94 lat.
Gdybym miał opowiadać historię mojej własnej babci, brzmiałaby równie niewiarygodnie dla dzisiejszego pokolenia „płatków śniegu”: wychowała się w straszliwej biedzie na podlaskiej wsi. Miała tylko jedną sukienkę – gdy ją uprała, musiała siedzieć w domu i czekać, aż wyschnie. Wychowanie otrzymała wiejskie – bardzo surowe. Dzięki stypendium biskupiemu dostała się do szkoły z internatem (gdzie również musiała znosić wiele upokorzeń i przykrości), później zaś na studia filologii klasycznej. Wyszła za mąż, tymczasem wybuchła II wojna światowa. Urodził się mój tata, nie było co jeść, dziecko chorowało, a na dodatek mąż okazał się nałogowym karciarzem, któremu nie w głowie była troska o rodzinę. Babcia jednak przetrwała wojnę, skończyła studia poprzez tajne komplety, a po wojnie przyjechała na Śląsk. Warunki były niewyobrażalne: z nauczycielskiej pensji nie utrzymałaby siebie i dziecka (a później dwójki kolejnych), uczyła więc po 60 godzin tygodniowo w różnych szkołach, dawała także korepetycje. Przez życie przeszła jednak z podniesionym czołem, troszcząc się nie tylko o siebie, ale o wszystkich dookoła.
Można powiedzieć: „trudne czasy wychowują mocnych ludzi, którzy tworzą dobre czasy. Dobre czasy natomiast wychowują słabych ludzi, którzy tworzą zły czas”. Niestety żyjemy w „złym czasie”, trzeba nam więc mocnych ludzi, a nie „płatków śniegu”, którzy wierzą w to, że wszystko im się należy, a zamiast szukać rozwiązania problemów, szukają winnych...