Watykan to przede wszystkim ludzie, których los i egzystencja została spleciona z historią tego najmniejszego państwa świata. Ludzie, którzy na co dzień dbają, by Stolica Apostolska mogła działać. Tak, jak Luciano, którego historię przedstawia Magdalena Wolińska-Riedi w swojej najnowszej książce "Zdarzyło się w Watykanie".
Nikt chyba nie ma wątpliwości, że pontyfikat Jana Pawła II należy do najlepiej udokumentowanych, opisanych i opowiedzianych w dziejach Kościoła. Ileż historii słyszeliśmy z ust hierarchów, kapłanów, naukowców, watykanistów! Ile filmów i reportaży powstało o polskim papieżu! A jednak wciąż istnieją niezgłębione skarbnice wiedzy, wspomnień, spostrzeżeń, których nikt jeszcze nie odkrył albo zwyczajnie nie miał do nich dostępu. Te skarbnice to osoby, które przez te wszystkie lata zachowywały przeżycia, jakie były ich udziałem, dla siebie i swoich najbliższych.
Może były zbyt osobiste, by dzielić je z innymi, zbyt wielkie, by ująć je słowami, zbyt niewiarygodne, by uznać je za prawdziwe?
Żyjąc przez kilkanaście lat za Spiżową Bramą, wpadałam na tych ludzi na każdym kroku. Często wielokrotnie w ciągu dnia. Zdarzało nam się spotkać, kiedy rano z mojego mieszkania vis-à-vis Pałacu Apostolskiego wychodziłam do sklepu po zakupy, gdy szłam do lekarza w watykańskiej przychodni czy do ogrodów na spacer z maleńkimi dziećmi. I nieraz już wtedy, przed laty, myślałam, że ich opowieści mogłyby być niezwykłym świadectwem tego wielkiego pontyfikatu, który odcisnął niezatarte piętno na życiu milionów współczesnych ludzi.
Zacząć trzeba od Luciana, który w Watykanie został zatrudniony jako pracownik fizyczny w 1977 roku. Przez ostatnich dwadzieścia siedem lat pełnił funkcję windziarza w Pałacu Apostolskim. A w pewne październikowe popołudnie 1978 roku był na Dziedzińcu Belwederskim. I gdyby zaledwie trzy minuty wcześniej zamknął drzwi… nie byłoby Jana Pawła II.
Luciano i papieska winda
Luciano Firmani to w Pałacu Apostolskim człowiek legenda. W Watykanie przepracował łącznie czterdzieści dwa lata. Oglądał z bliska pięć pontyfikatów – w tym cały wyjątkowo długi i bogaty czas Jana Pawła II.
Po dziś dzień pobrzmiewa mi w uszach jego głęboki, niski, lekko zachrypnięty głos mówiący z typowo rzymskim mocnym akcentem. Pamiętam jego rozbrajającą prostotę w słowach i gestach. Przed oczami wciąż mam nie schodzący z jego twarzy uśmiech i morze serdeczności, z jaką witał mnie, ilekroć przechodziłam przez Dziedziniec Świętego Damazego.
Już z daleka, z przeciwnego końca ogromnej prostokątnej przestrzeni otoczonej wysokim murem pałacu, machał do mnie, stojąc pod podcieniami przy papieskiej windzie, podczas gdy ja wyłaniałam się w rogu przy maleńkim Cortile del Triangolo – Dziedzińcu Trójkątnym. Tamtędy wiodła moja droga na skróty.
Przechodziłam przez Dziedziniec Świętego Damazego, wracając z bazyliki albo ze słynnego dziś, a kiedyś – jak się zdawało – leżącego zupełnie z boku, placu Świętej Marty, w kierunku usytuowanego po przeciwległej stronie Dziedzińca Sykstusa V. A stamtąd dalej, schodami w dół, zbiegałam do koszar. I do domu.
Luciano to żywa historia. Ileż to razy bywał tematem dobrodusznych anegdot pośród gwardzistów, którzy razem z nim spędzali długie godziny na codziennej służbie! I mimo że nie od zawsze obsługiwał windę w Pałacu Apostolskim, od samego początku pracował za Spiżową Bramą, w bliskości następcy świętego Piotra.
– Przyszedłem do Watykanu 20 czerwca 1977 roku. Dokładnie to pamiętam. To były jeszcze czasy papieża Pawła VI. Zacząłem pracę za Spiżową Bramą jako zwykły robotnik, pracownik fizyczny do różnych drobnych zleceń. Taki człowiek złota rączka. Zajmowałem się wszystkim tym, co akurat było najbardziej potrzebne. W styczniu 1980 roku zostałem zatrudniony na etacie jako oficjalny pracownik Watykanu. To była dla mnie wielka sprawa. Dawało mi to poczucie bezpieczeństwa, stabilności. Nadal zajmowałem się wszystkim, o co mnie poproszono: ustawiałem na placu Świętego Piotra krzesła przed audiencjami generalnymi, rozstawiałem barierki, pomagałem w Gubernatoracie [siedziba watykańskiego rządu i administracji, w imieniu papieża zarządzających funkcjonowaniem całego państwa – M.W.R.] elektrykom czy hydraulikom. A później przez ponad dwa lata, od roku 1982 do 1984, byłem zatrudniony w watykańskiej straży pożarnej.
Strażacy to obecnie jedna z trzech formacji mundurowych działających w Stolicy Apostolskiej. Choć w przeciwieństwie do słynnej papieskiej Gwardii Szwajcarskiej i Żandarmerii Watykańskiej pozostaje na co dzień ukryta za wysokim murem, jest nieodłącznym elementem watykańskiej codzienności.
(...)
Obecnie w Watykanie zatrudnionych jest trzydziestu strażaków. Luciano, począwszy od 1982 roku, był jednym z nich.
– Pracowałem dużo nocami. Nierzadko zdarzało się na przykład, że sekretarz Ojca Świętego prosił, bym pojechał na lotnisko Fiumicino odebrać gości, którzy przylatywali do papieża. Wtedy jeszcze w naszym Autoparco – czyli biurze, które dysponuje samochodami na watykańskich numerach i zatrudnia kierowców zajmujących się na co dzień przewozem wysokiej rangi pracowników Watykanu, purpuratów i specjalnych gości – nie było nocnych dyżurów. Dlatego to ja jeździłem po wskazane mi osoby służbowym samochodem SCV i przywoziłem je do Watykanu. My, strażacy, byliśmy bowiem jedynymi pracownikami, którzy mieli nocne dyżury w pełnym wymiarze.
Do naszych stałych obowiązków należał nocny obchód po Pałacu Apostolskim. To zresztą jedno z zadań, jakie strażacy wypełniają do dziś. Sprawdzaliśmy, czy wszystko jest w porządku w pałacowych wnętrzach, czy u papieża nie zepsuło się światło, czy gdzieś nie cieknie woda. Patrolowaliśmy również Muzea Watykańskie, obchodziliśmy z latarką wszystkie pomieszczenia i upewnialiśmy się, czy wszystko jest pod kontrolą.
Był to szczególny i bardzo ciekawy czas. Po prawie trzech latach, gdy miałem się ożenić i założyć rodzinę, zrezygnowałem jednak z pracy w straży pożarnej, bo wspomniane dyżury pochłaniały zbyt wiele czasu. Powróciłem do mojego pierwotnego zajęcia w Watykanie – znów jako robotnik zajmowałem się tym, co było akurat potrzebne. I pracowałem tylko w ciągu dnia.
Wszystko zmieniło się ponownie w 1992 roku. Wtedy markiz Giulio Sacchetti, ówczesny szef Gubernatoratu, zaproponował mi awans. Spytał, czy mam jakieś preferencje co do tego, co chciałbym robić. Byłem onieśmielony, ale w końcu poprosiłem o to, bym mógł pracować w Pałacu Apostolskim. I tak zatrudniono mnie przy obsłudze pałacowej windy. Od tamtej chwili przez całe dwadzieścia siedem lat, od roku 1992 do końca czerwca 2019, byłem windziarzem i woziłem prosto do papieża cały świat. Spotykałem na co dzień wszystkich najważniejszych ludzi na ziemi ostatniego ćwierćwiecza. Od samych następców świętego Piotra, poprzez głowy państw, głowy koronowane, polityków, po aktorów i inne osobistości. Wszyscy chcieli choć raz odwiedzić papieża.
fragmenty pochodzi z książki “Zdarzyło się w Watykanie. Nieznane historie zza Spiżowej Bramy”, Magdalena Wolińska-Riedi, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak