Pamiętnik niewolnicy i świętej

To dobry Bóg nas chronił, nikt inny...

Pamiętnik niewolnicy i świętej

Józefina Bakhita

Pamiętnik niewolnicy i świętej

PROMIC - Wydawnictwo Księży Marianów
rok: 2011
ISBN: 978-83-7502-284-1
stron: 96
Format książki: 110 x 180 mm


fragment książki

Pierwsza i druga sprzedaż

Któregoś ranka drzwi otworzyły się wcześniej niż zwykle. Po skromnym posiłku właściciel pokazał mnie pewnemu arabskiemu handlarzowi niewolników, który postanowił mnie kupić. Tak dołączyłam do innych jego niewolników. Byli to trzej mężczyźni i trzy kobiety, a wśród nich znalazła się jedna dziewczyna niewiele ode mnie starsza.

Wkrótce wszyscy wyruszyliśmy w drogę. Widok pól, nieba, wody oraz sama możliwość oddychania świeżym powietrzem przywróciły mi trochę sił, chociaż nadal nie miałam pojęcia, co mnie czeka.

Podróż trwała osiem kolejnych dni i cały czas odbywana była pieszo: przez lasy, góry, doliny i pustynie. Przechodząc przez wioski, karawana powiększała się, a jej układ był następujący: najpierw mężczyźni, potem kobiety, w szeregach dwu- lub trzyosobowych, wszyscy na szyi dźwigali duży łańcuch spięty kłódką. Biada jeśli ktoś się pochylił lub zatrzymał w marszu, wówczas bowiem cierpiały szyje jego i towarzysza! Wokół szyi prawie każdego uczestnika tej ponurej karawany z czasem tworzyły się rozległe i głębokie rany, które budziły powszechną litość.

Silniejszym mężczyznom przywiązywano do pleców duże ciężary, które musieli dźwigać przez wiele mil. Biedacy, byli jakby jucznymi zwierzętami. My zaś, mniejsze, nie miałyśmy łańcucha i szłyśmy w ostatnim rzędzie, wśród panów. Zatrzymywaliśmy się zaledwie na kilka godzin, żeby odpocząć i się posilić. Wtedy zdejmowano łańcuch z szyi i zakładano go na nogę w taki sposób, aby wszyscy pozostawali w odstępie jednego kroku od siebie nawzajem, żeby zapobiec ucieczkom. Zakładano go także nam, młodszym, ale tylko na noc.

W końcu dotarliśmy na targ niewolników. Zostaliśmy wszyscy wprowadzeni do dużego pomieszczenia, w którym czekaliśmy na naszą kolej – na sprzedaż. Nasz szef wraz z jakimś drugim, nieznajomym człowiekiem wybrali najsłabszych i schorowanych do natychmiastowej sprzedaży w obawie, że ich stan zdrowia jeszcze się pogorszy, a więc nie przyniosą oczekiwanego zarobku. Biedne ofiary!

My, dwie najmłodsze, trzymałyśmy się blisko siebie, bo zawsze wiązano nam nogi tym samym łańcuchem. Kiedy zaś nikt na nas nie patrzył, opowiadałyśmy sobie o tym, jak zostałyśmy porwane. Dużo rozmawiałyśmy o naszych bliskich i coraz mocniej płonęło w nas pragnienie powrotu do rodziny. I tak, płacząc nad naszym nieszczęsnym losem, zaczęłyśmy planować ucieczkę.

Dobry Bóg czuwał nad nami, chociaż jeszcze Go nie znałyśmy, aż wreszcie stworzył nam ku temu okazję. Oto jak do tego doszło.

Ucieczka

Właściciel umieścił nas w oddzielnym pomieszczeniu, w którym zawsze nas zamykał, zwłaszcza kiedy musiał oddalić się od domu. Któregoś dnia była prawie pora kolacji. Pan, wracając z targu, przyprowadził więc do domu muła objuczonego kolbami kukurydzy.

Po pewnym czasie przyszedł do nas, zdjął nam łańcuch i polecił obrać kukurydzę, żeby nakarmić nią muła. Sam natomiast, zamyślony, oddalił się, w ogóle nie zamykając drzwi.

Zostałyśmy więc same i bez łańcuchów. Opatrzność Boża sprawiła, że nadarzyła się sposobna chwila... Porozumiewawczy błysk w oku, uścisk dłoni, nerwowe spojrzenia rzucone dookoła i, nie zauważywszy nikogo, już pędziłyśmy boso, co sił, ku otwartemu polu, nie znając właściwego kierunku, zdając się wyłącznie na siłę i sprawność naszych udręczonych nóg. Dwie zalęknione dziewczynki! Całą noc bez przerwy biegłyśmy przez lasy i pustynie. Zdyszane, jednak słyszałyśmy w ciemności ryki dzikich zwierząt. Kiedy te drapieżniki zbliżały się do nas, ratowałyśmy się wspinaczką na drzewa.

Za którymś razem, jak tylko opuściłyśmy nasze schronienie na drzewie i zaczęłyśmy biec, usłyszałyśmy odgłos zbliżającej się karawany. Schowałyśmy się wówczas za kolczastymi krzewami. Przez ponad dwie godziny jedna grupa maszerowała za drugą, przechodząc tuż przy nas, ale nikt nas nie zauważył.

To dobry Bóg nas chronił, nikt inny.

Sądziłam wtedy, że uniknąwszy niebezpieczeństw, szybko odnajdę moich bliskich. Znosiłam więc wszystko chętnie i łatwo dodawałam sobie otuchy. Niestety, kto wie, jak bardzo w rzeczywistości oddalałam się od rodzinnych stron – a w końcu przecież nie miałam już nigdy zobaczyć moich rodziców i bliskich na tej ziemi. Żywię jednak nadzieję, że spotkam ich tam, w górze, w raju, bo mam głęboką nadzieję, że Bóg pozwolił, by oni także zostali chrześcijanami. Ta myśl sprawia, że życie wydaje mi się piękne. Ach, Jezu, spełnij moje pragnienie!

Nad ranem wreszcie zatrzymałyśmy się, żeby złapać oddech. Ależ byłyśmy umęczone! Każdej z nas serce z wielką mocą waliło w piersi, obfite krople potu spływały po całym ciele, silny głód ściskał żołądek: a nie miałyśmy niczego do jedzenia.

Jednak gorące pragnienie zobaczenia naszych bliskich i obawa przed pościgiem dodawały nam sił, aby kontynuować bieg, choć już nie tak żywiołowy jak wcześniej.

Jak to się mogło skończyć?

O zachodzie słońca zobaczyłyśmy chatkę. Obu nam serca zabiły mocniej. Wyostrzyłyśmy wzrok, aby zobaczyć, czy jest to może przypadkiem nasz dom, ale nie był. Jakaż gorycz, jakiż zawód!

Kiedy stałyśmy tam umęczone, przygnębione i zamyślone, zjawił się przed nami jakiś człowiek. Przestraszone próbowałyśmy mu uciec, lecz on zagrodził nam drogę i uprzejmie zapytał:

– Dokąd idziecie?

Milczałyśmy.

– Powiedzcie: dokąd idziecie?

– Do naszych rodziców.

– A gdzie są wasi rodzice?

– Tam – odpowiedziałyśmy mu posłusznie, wskazując niejasno w którąś stronę, same nie bardzo wiedząc gdzie.

Wtedy nieznajomy mężczyzna najwyraźniej się zorientował, że jesteśmy uciekinierkami z karawany.

– Skoro tak – rzekł po chwili – to chodźcie trochę odpocząć, a potem zaprowadzę was do waszych rodziców.

Uwierzyłyśmy mu i poszłyśmy za nim do chatki. Zaraz po wejściu do niej dosłownie padłyśmy na ziemię jak nieżywe. Gospodarz dał nam trochę wody do picia, ale byłyśmy tak wyczerpane ucieczką, że nie mogłyśmy utrzymać naczyń w dłoniach. Wtedy zostawił nas same na mniej więcej godzinę.

Po krótkim śnie obudził nas i znów dał nam coś do jedzenia i picia. Potem zaś zaprowadził nas do owczarni, pełnej owiec i baranków. Zrobił w niej miejsce na pryczę1, po czym związał nas razem za stopy dużym łańcuchem i polecił nam pozostać w owczarni w oczekiwaniu na dalsze polecenia.

I oto znowu byłyśmy niewolnicami!

Mężczyzna wcale nie zaprowadził nas do rodziców. Ileż było wtedy płaczu, ileż cierpienia. Trzymał nas tam, między owcami i baranami, przez wiele dni aż do czasu, kiedy przechodził tamtędy handlarz niewolnikami. Wówczas wyprowadził nas z owczarni i sprzedał temu człowiekowi.

Wędrowaliśmy długo, zanim dołączyliśmy do karawany. Jakież było nasze zdumienie, kiedy zobaczyłyśmy wśród niewolników kilka osób należących do właściciela, od którego uciekłyśmy. Znajomi opowiedzieli nam o jego gniewie i furii, kiedy nas nie znalazł: rozsierdzony, obwiniał i bił każdego, kogo spotkał, groził, że nas rozszarpie, kiedy nas znajdzie. Teraz więc lepiej poznaję dobroć Pana, który wówczas w cudowny sposób mnie ocalił.

Dalsza podróż trwała dwa i pół tygodnia, zawsze była odbywana w opisanym wyżej porządku. Podczas tej podróży widziałam biednego niewolnika, który był tak obolały, że nie mógł utrzymać się na nogach. Prosił pana, żeby pozwolił mu usiąść i trochę odpocząć. Ten jednak, nie wierząc jego słowom, katował go jak jakieś zwierzę. Widziałam, jak udręczony niewolnik w końcu padł na ziemię, żaląc się głośno:

– Czuję, że umieram, już nie dam rady!

Pan jednak bezlitośnie bił go dalej, jednocześnie nakazując mu, aby się podniósł. Wreszcie, widząc, że mężczyzna nie może się już ruszyć, zmuszony był zdjąć z niego łańcuch wiążący go z towarzyszem. Biedak jęczał głośno w sposób budzący powszechną litość. Wtedy pan, wyraźnie zagniewany, polecił nam wszystkim iść dalej, sam zaś został z tym nieszczęśnikiem.

Co z nim zrobił? Nie wiadomo. Nikt go więcej nie widział.

Przybywszy wreszcie do miasta2, zostaliśmy zaprowadzeni do domu pewnego arabskiego wodza. Był to człowiek bardzo bogaty, miał wielu niewolników, wszystkich w kwiecie wieku. Moja towarzyszka i ja zostałyśmy służącymi jego córek, które szczerze nas polubiły. Zamiarem pana było podarowanie nas potem własnemu synowi, kiedy już się ożeni. W domu tym byłam dobrze traktowana i niczego mi nie brakowało.

Ale oto, któregoś dnia popełniłam jakiś błąd, właśnie względem syna pana. Ten natychmiast podniósł pejcz, żeby mnie uderzyć. Uciekłam do drugiego pokoju, żeby schować się za jego siostrami. Obym tego nigdy nie zrobiła! Mężczyzna wpadł bowiem w furię. Siłą mnie stamtąd wywlókł i rzucił na ziemię, po czym zaczął mnie okładać biczem i uderzać nogami – jedno z kopnięć w lewy bok zadał z taką siłą, że poczułam się tak, jakbym była martwa.

Nie wiem, co działo się potem. Musiałam zostać przeniesiona przez inne niewolnice na moje posłanie, na którym pozostałam bezwładna dłużej niż miesiąc, zupełnie nie mogąc się ruszyć.

Po trzech miesiącach od tego nieszczęsnego wydarzenia zostałam sprzedana nowemu panu. Był to generał tureckiej armii. Towarzyszyła mu stara już matka i żona. Obie okazały się dość bezlitosne względem biednych niewolników, których miały około trzydziestu, a wszystkich starannie wyselekcjonowanych. Naturalnie najsilniejsi wykonywali najcięższe prace w kuchni, pralni czy w polu.

Ja zaś wraz z inną młodą dziewczyną posługiwałyśmy dwóm paniom. Nie mogłyśmy opuszczać ich ani na moment. Tak naprawdę pomiędzy ubieraniem ich, perfumowaniem, wachlowaniem i licznymi innymi obowiązkami nie miałyśmy nawet chwili wytchnienia. A biada nam, jeśli przez pomyłkę lub senność dotknęłyśmy chociażby włosa tych pań... Wówczas uderzenia bata bezlitośnie spadały nam na plecy, tak że w ciągu trzech lat, które spędziłam u nich na służbie, nie pamiętam ani jednego dnia bez ran: nie zagoiły się jeszcze pozostałości jednych ciosów, kiedy już kolejne spadały mi na pobliźnione ciało, właściwie nie wiadomo czemu.

Któregoś dnia opowiadałam mojej towarzyszce o tym, jak uciekłam od pierwszego pana. Młodsza pani wszystko usłyszała, więc może w obawie, że po raz drugi spróbuję ucieczki, poleciła założyć mi na nogi wielki łańcuch, który musiałam nosić przez ponad miesiąc. Zdjęto mi go dopiero przy okazji wielkiego muzułmańskiego święta, kiedy wszystkim niewolnikom trzeba było zdjąć kajdany.

Niewolnicy w domu tureckiego generała codziennie musieli wstawać o świcie. Żona generała była przy tym tak gorliwa w przestrzeganiu tej zasady, że czasami wstawała przed nami wszystkimi, żeby zobaczyć, czy ktoś nie spóźnił się choćby o minutę. Gdy tak się zdarzyło, biła winowajcę biczem, aż podskakiwał z bólu, bynajmniej nie zważając na to, że biedak nieraz pracował do późnych godzin nocnych.

Wszyscy niewolnicy spali w jednym dużym pomieszczeniu. Niczego nie jedli aż do południa, kiedy to każdy dostawał jedną skromną porcję duszonego mięsa i polenty, a do tego kawałek chleba i owoc. Wieczorem była mizerna kolacja, a następnie spoczynek na gołej ziemi. Biada temu, kto śmiał się odezwać. Wszyscy byliśmy biednymi ofiarami ludzkiej tyranii.

Panowie zazwyczaj nawet nie spoglądali na cierpiących i wymagających opieki niewolników: chorych opuszczano, nikt nie troszczył się o to, by ich opatrzyć lub im pomóc; jeśli konali, zostawali zwyczajnie porzucani na polu lub nawet na kupie gnoju.

Ileż rozmaitych krzywd i ciosów musieli znosić bez powodu wszyscy ci biedni niewolnicy! Na przykład któregoś dnia byłyśmy świadkami, jak pan sprzeczał się z żoną. Aby sobie ulżyć, nakazał nam dwóm zejść na podwórze. Jednocześnie wezwał dwóch żołnierzy i polecił im położyć nas na ziemi na wznak, potem chwycił rózgę i z całej siły zaczął obie okrutnie biczować – przestał dopiero wówczas, kiedy już całe byłyśmy zalane krwią. Pamiętam również, że rózga, uderzywszy po wielokroć w moje udo, zdzierając skórę i zagłębiając się w żywe mięso, utworzyła tak długą i głęboką bruzdę, że z jej powodu przez wiele miesięcy musiałam leżeć znieruchomiała na posłaniu.

Jakby tego było mało, wszystko to należało znosić w milczeniu. Ponadto nikt się nie zjawił, aby opatrzeć nasze rany czy choćby powiedzieć życzliwe słowo. A ileż spośród moich towarzyszek niedoli zmarło z powodu doznanych ciosów!


Przypisy:

1 Chodzi o angareb – typowe sudańskie leże zbudowane z przeplatanych prostych sznurków naciągniętych na drewnianą ramę, utrzymywaną nad ziemią przez cztery niskie podpory.

2 Prawdopodobnie chodzi o Al-Ubajid – stolicę regionu Kordofan.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama