Cały drżę. Nie modliłem się na głos od czasów szkółki niedzielnej...
ISBN: 978-83-7424-724-5
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl 2012
Mała Sudanka, bardzo wychudzona i skrajnie wyczerpana z głodu, przewraca się w drodze do punktu żywnościowego. W tle widać dobrze odżywionego sępa, czekającego na jej śmierć… To słynne zdjęcie Kevina Cartera, za które otrzymał Nagrodę Pulitzera, stało się inspiracją dla autora tej powieści.
Bohater książki, fotoreporter Stuart Daniels, oskarżany o bierność w obliczu rażącej niesprawiedliwości, staje przed jeszcze jedną szansą, by uratować swoją karierę zawodową. Zostaje wysłany do maleńkiego afrykańskiego kraju, gdzie spotyka niezwykłą dziewczynkę – Adannę, sierotę walczącą o przetrwanie w społeczności wyniszczanej przez biedę, AIDS i przemoc. Spotkanie tych dwojga zupełnie obcych sobie osób sprawi, że ich życie całkowicie się zmieni…
Zbliżamy się do punktu żywnościowego poza Manzini i wprost nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Wiatr, oburzony na resztę świata, głośno huczy, roznosząc kurz we wszystkich możliwych kierunkach. W oddali dostrzegam setki dzieci, jedne stoją, inne leżą na ziemi lub odpoczywają w cieniu drzew. Przypomina to obóz dla uchodźców. Dzieci nie mają co robić, nie ma żadnego ogrodzenia, żadnych namiotów czy placu zabaw, tylko pusta przestrzeń. Pomiędzy nimi siedzą dwie kobiety w kolorowych turbanach na głowach i robią na drutach.
– Dlaczego jest tu aż tyle dzieci?
– Przyszły z nadzieją, że dostaną coś do jedzenia – odparł Gordon. – Ale, jak to często bywa, rząd i organizacje humanitarne nie dostarczyły żadnej żywności. Kiedy jest się tak głodnym, nawet sama nadzieja, że być może dostaniesz coś do jedzenia, to wystarczający powód, żeby przejść pięć i więcej kilometrów.
– Jak długo już czekają?
– Z tego, co wiem, to już czwarty dzień.
– Czwarty dzień? To jakiś obłęd. Dlaczego tutaj wciąż są?
– Nie mają gdzie iść, a po drugie, dzień jeszcze się nie skończył. Ciągle mają nadzieję, że żywność może pojawić się w każdej chwili. To właśnie oznacza mieć nadzieję wbrew nadziei.
– To zupełnie nie przypomina kolejki po zupę w jadłodajni, jaką widziałem w Stanach. – Wiatr jest tak silny, że aż trudno rozmawiać.
– Mój drogi, dla nich zupa to luksus. Ich posiłek składa się z kukurydzy i odrobiny fasoli. To gęsta, rozgotowana papka. Smakuje tak samo, jak się nazywa, ale jest tania. Obliczyliśmy, że jedna porcja kosztuje około siedmiu centów. Jeden posiłek dziennie, pięć razy w tygodniu, jeśli mają szczęście, czyli miesięczny koszt to mniej więcej półtora dolara.
Zanim zdążyłem przeliczyć w myślach, ile dzieci mógłbym nakarmić, gdybym raz w tygodniu odmówił sobie kubka kawy ze Starbucksa, rozległo się głośne trąbienie. Po wyboistej drodze jedzie nowiusieńki dostawczy mercedes. Na jego boku widnieje napis „Food vision”.
– Food vision. A więc gdzie to jedzenie?
– Też chciałbym to wiedzieć.
Patrząc na rozdęte brzuszki tych dzieci, ma się wrażenie, że skóra jest maksymalnie odciągnięta od kości. W ich oczach nie ma światła. Myśl o tym, że te dzieci mogłyby grać w piłkę nożną, chodzić na lekcje baletu lub jeść na obiad pieczony schab, wydaje się strasznie pusta.
Instynkt fotografa bierze górę, przystawiam aparat do oka i zaczynam robić zdjęcia. Po cichu zanoszę do Boga, w którego sam nie wiem, czy wierzę, egoistyczną modlitwę. Proszę, żeby te zdjęcia przyniosły jakiś zysk. Moje życie musi wrócić do normy.
Idziemy w kierunku drzew, gdzie zgromadziła się ponad setka ludzi.
– Stuarcie, chciałbym przedstawić cię pastorowi Walterowi. To dzięki niemu wszystkie te dzieci są jeszcze żywe, nawet jeśli dzisiaj sytuacja nie wygląda najlepiej.
Walter to niski mężczyzna, mierzący około metra sześćdziesięciu pięciu centymetrów. Idzie do nas, utykając na jedną nogę, jego twarz rozjaśnia niezwykły uśmiech, odsłaniając rząd lśniąco białych zębów. Zamiast skupić wzrok na jego radosnym spojrzeniu, nie mogę oderwać oczu od sporej przerwy między zębami, gdzie powinna być jedynka.
– Miło pana poznać, panie Daniels. Modlę się w pańskiej intencji od dnia, gdy dowiedziałem się, że pan przyjedzie.
Jego akcent i zaciśnięte usta sprawiły, że moje nazwisko zabrzmiało jak „Dinnels”.
– Modli się pastor za mnie?
– Bóg przygotował tu dla pana coś szczególnego.
Mam taką nadzieję. Potrzebuję tych pieniędzy.
– Tak – wymamrotałem. – Nie za bardzo wiem, jak to rozumieć, ale mnie także miło poznać pastora. Dziękuję za to, co pastor tu robi.
Głupio to zabrzmiało, ale co innego miałem powiedzieć. Ciekawe, czy mniej więcej tak bym się czuł, poznając Matkę Teresę. Z całą pewnością ten mężczyzna wygląda inaczej, niż to sobie wyobrażałem, chociaż sam już nie wiem, czego tak naprawdę się spodziewałem. Jest taki skromny. Nie ma w nim żadnego podstępu.
Wyciągam rękę i ściskamy sobie dłonie, podczas gdy on wolną ręką obejmuje swoje przedramię. Przypominam sobie, że gdzieś o tym czytałem. Oznaka szacunku? I jakbym wiedział, co robię, ja także chwytam się za przedramię.
– Dziękuję, dziękuję, bracie. Tylko Bogu należy się chwała. Bez Niego nic nie moglibyśmy zrobić dla tych wspaniałych dzieciaków. A także i dla siebie. Nastał trudny czas dla naszego kraju. Wiemy jednak, że Bóg o nas nie zapomniał i przeprowadzi nas przez to wszystko.
Pastor ma mocny akcent, mam problemy ze zrozumieniem tego, co mówi.
– Walterze, opowiedz Stuartowi swoją historię – zachęca Gordon.
– To nie moja historia, to historia tych ludzi – rozkłada szeroko ramiona, jakby chciał objąć cały świat. Następuje długie milczenie. Tak jakby miało wyjaśnić wszystko, co powinno być powiedziane. Być może rzeczywiście to wystarczy.
– Walterze, myślę, że przydałoby się nieco więcej szczegółów.
Pastor uśmiecha się i odwraca do mnie twarzą.
– Kiedy w mojej wspólnocie zaczęło umierać coraz więcej ludzi, czułem się zdruzgotany. AIDS uczyniło życie w naszym kraju bardzo bolesnym. Zawsze stawałem przed moimi parafianami i opowiadałem im o dobroci Boga, ale pewnego dnia rozejrzałem się po kościele i zauważyłem, że pełno w nim sierot, a każda z nich jest bardzo głodna. Trudno wtedy mówić o dobroci Boga. Te dzieci nie miały nikogo, kto mógłby im pomóc, nikogo poza Kościołem. Innego dnia podczas nabożeństwa w jednym kącie leżało kilkoro dzieci. Kiedy zakończyliśmy modlitwy, wszyscy wstali i wyszli, poza jednym dzieckiem. Pomyślałem, że pewnie zasnęło z wycieńczenia. Podszedłem do niego, ale ono nie spało.
Do pastora podbiega śliczna dziewczynka i obejmuje go za nogę. Jej oczy błyszczą niczym słońce. Ubrana jest w żółtą, brudną sukienkę. Ma krótkie włosy. Czyżby chodziło o uniknięcie wszawicy? Pastor kładzie dłoń na jej kościstym ramieniu.
Na jego twarzy maluje się smutek.
– To było dla mnie prawdziwe przebudzenie. Boża miłość nie rozleje się na innych tylko dlatego, że o niej mówimy. Zrozumiałem, że muszę działać. Zacząłem wołać do Boga: „Przyślij nam ludzi, którzy będą mieli serce i pieniądze, żeby nam pomóc”. I wie pan, co odpowiedział mi Bóg? Powiedział: „Walterze, co masz w kieszeni? Zacznij dawać z tego, co masz, a Ja zatroszczę się o resztę”. I tak się właśnie stało. Tyle razy moje dzieci szły głodne spać, bo gdybyśmy nie dali jeść innym dzieciom, to one umarłyby z głodu. Być może moje dzieci trochę schudły, ale za to inne pozostały przy życiu.
– Stuarcie, wczoraj rozmawialiśmy trochę z Walterem. Twierdzi, że byłoby dobrze, gdybyś odwiedził niektórych ludzi z jego wspólnoty i zobaczył, jak wygląda ich życie. Nie ma lepszego sposobu, jeśli chcesz uwiecznić prawdę o życiu tutaj.
– Tak, bracie. Myślę, że to dobry pomysł, żebyś odwiedził Samsona. Ma HIV, o wszystkim ci opowie. Mieszka na wzgórzu, niedaleko stąd.
Wsiadamy do samochodu. Zmieniam obiektyw, gdy jedziemy wyboistą drogą. Mógłbym zrobić to nawet podczas jazdy kolejką górską w parku rozrywki, do góry nogami. Przyznaję jednak, że jestem trochę podenerwowany. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się rozmawiać z kimś, kto jest nosicielem wirusa HIV.
Kilka minut później parkujemy przed rozpadającą się chatą, w małym zagajniku. Ktoś zebrał kilka patyków, dodał całą masę gliny i złożył to wszystko do kupy. Pofałdowany dach z blachy przytrzymuje dziesięć dużych kamieni. Jego brzegi falują i podnoszą się na wietrze. Wydaje się, że w każdej chwili może wznieść się do góry. To nie jest dom odpowiedni dla człowieka. Flesz szybko błyska, robię zdjęcia z każdej strony.
Wchodzimy do środka, zatrzymuje nas duszący zapach zgniłych ziemniaków. Jest tu bardzo mało miejsca, drugie pomieszczenie służy chyba jako sypialnia. Całość ma około trzydziestu metrów kwadratowych. Nie ma tu prądu. Przez dziury w dachu do wnętrza wpada kilka słonecznych promieni, to jedyne światło. Żadnego znaku życia.
– Samson, bracie, jesteś tu? – pyta pastor Walter.
Milczenie.
– Samson! – nadal cicho.
Uczucie grozy przedłuża się.
Pastor wchodzi do drugiej izby, a my siadamy z Gordonem na starej, chwiejącej się ławie. Chociaż wiem mniej więcej, jak dochodzi do zarażenia wirusem HIV, mam wrażenie, że wszystko w tym domu nosi znamię śmierci. Staram się niczego nie dotykać. Z drugiego pomieszczenia dochodzi odgłos szurania nogami i czyjś szept. Gordon rozgląda się po chacie i zapisuje coś w rozlatującym się notesie, który wygląda tak, jakby nosił go przy sobie co najmniej od piątej klasy podstawówki.
– To dobry znak – uspokaja Gordon głośnym szeptem.
Kilka minut później pojawia się pastor.
– Już idzie, jest bardzo słaby. To trwa od kilku tygodni. Martwię się o niego. Nie chce brać leków. Twierdzi, że jeśli Bóg zechce, to go uzdrowi. Jak mam go przekonać?
Samson z trudem człapie w naszą stronę. Podpiera się wysuszonym kijem, każdy jego krok mówi o bólu. Gordon, którego takt przyrównałbym raczej do zachowania dzika, podchodzi do niego, obejmuje go ramieniem i prowadzi, a wręcz prawie go niesie w stronę bardzo już zniszczonego fotela, stojącego w rogu izby.
Mam wrażenie, że samo dotarcie tam i zajęcie miejsca zabiera mężczyźnie około dziesięciu minut. Nie wiem, co powiedzieć, co robić. Czuję się nieswojo.
W końcu Samson przerywa ciszę. W jego spojrzeniu jest tyle życia, ale ciało zupełnie podupadło. Mogę jedynie wyobrażać sobie, jak silne musiało być kiedyś. Obejmuje kij, żeby utrzymać proste plecy, jego dłonie drżą. Wygląda tak, jakby w każdej chwili mógł osunąć się na podłogę.
– Witaj, bracie! To zaszczyt, że mogę cię poznać. Modliłem się o bezpieczną podróż dla ciebie.
– Ja też się cieszę, że możemy się spotkać. – Modlił się za mnie?
Gordon zapisuje coś w swoim notesie.
– Jeśli chodzi o ducha i charakter, Samson jest mocniejszy niż bawół – wtrąca pastor. – Może nie od razu to widać, dlatego trzeba otworzyć oczy duszy. Kiedyś nie był dobrym człowiekiem. Jeździł ciężarówką i sypiał z kobietami, które spotykał na postojach. Właśnie tak zaraził się HIV.
– Nie jestem z tego dumny – szepnął Samson.
– Ale to człowiek kochający Boga. To On odmienił jego życie i Samson wierzy, że Bóg go uzdrowi. W tym albo w przyszłym życiu. – Pastor Walter przypomina teraz Martina Luthera Kinga.
– Chcę, by świat widział, że ciągle jestem człowiekiem – zaznacza Samson.
– Nawet jeśli jestem śmiertelnie chory, wciąż mam uczucia i jestem dzieckiem Boga. To bardzo smutne, gdy jesteś chory, a cała społeczność, wszyscy, którzy znają cię od lat, traktują cię jak trędowatego.
Kiwam głową, moją uwagę zwracają dziwnie wyglądające krosty na jego twarzy. Przypominają czyraki.
– Chcę, żebyś zrobił mi zdjęcie. A pod nim napisał: „Ciało cierpiącego Chrystusa”.
Ze wszystkich zdjęć, które zrobiłem, to może wydawać się najdziwniejsze. Ten umierający, brudny i naznaczony śmiercią człowiek chce, żebym go sfotografował.
Staje prosto i opiera się o ścianę. Za jego placami wiszą dwie fotografie.
– Samson, kim są ci ludzie? – Muszę to wiedzieć, skoro mam sfotografować go razem z nimi.
– To moi rodzice. Obydwoje nie żyją. Zachorowali na AIDS. Najpierw zaraził się mój ojciec, a potem wrócił do domu i zaraził matkę.
Stoi wyprostowany, na tyle na ile może. Na jego ustach pojawia się lekki uśmiech. Chce coś powiedzieć światu.
– A teraz – kontynuuje Samson – chcę, żebyś się za mnie pomodlił.
– Ale ja jestem tylko fotografem z Timesa. I naprawdę mało wiem o modlitwie. Niech pomodli się pastor Walter. On wie, jak to zrobić.
Pastor obejmuje mnie spojrzeniem.
– Stuarcie, proszę. Pomódl się za tego człowieka. Czekał na ciebie od tygodni. Pomodlimy się z tobą.
Czuję ciarki na plecach jak przed kolizją z furgonetką, której cudem uniknąłem. Pastor Walter bierze mnie za rękę i podprowadza do Samsona. Cały drżę. Nie modliłem się na głos od czasów szkółki niedzielnej.
Kładę dłoń na kościstym ramieniu Samsona i otwieram usta, błagając Boga, żeby włożył w nie jakieś słowa.
I już po wszystkim, sam nawet nie wiem, co powiedziałem. Po policzkach Samsona płyną łzy. Pełen wdzięczności kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Zrobiłeś mi ogromną przysługę, dziękuję. Niech Bóg wynagrodzi cię za dobre serce.
Dobre serce? Nie jestem dobry. Czuję jednak, że stoję przed wspaniałym człowiekiem. Być może Bóg wie o nim coś, o czym ja nie mam pojęcia.
>>Recenzja książki<<opr. aś/aś