Oswojone. Apokryf o Jezusie Chrystusie dla tych, co nie boją się ryzyka

Rozdział I strony: 9-19 (o zwiastowaniu)

Oswojone. Apokryf o Jezusie Chrystusie dla tych, co nie boją się ryzyka

ks. Mirosław Maliński

Oswojone

Apokryf o Jezusie Chrystusie dla tych, co nie boją się ryzyka

ISBN: 978-83-7580-177-4
wyd.: Wydawnictwo Salwator 2011

Wybrany fragment
Rozdział I strony: 9-19

Miriam osłupiała. Stanęła jak wryta. Zajęta swoimi my­ślami nie zwracała uwagi na to, co dzieje się wokół. Była młodziutka, zgrabna i piękna. W jej migdałowych oczach krył się smutek, ale i jakiś figlarny płomyk żar­tu, a może kpiny. Jej twarz, choć poczciwa i dobra, wy­rażała nieustępliwość. Na pierwszy rzut oka widać było — jak ona już coś postanowi, to nie odpuści i to bynaj­mniej nie z powodu zaciekłości, lecz z natury, tej samej, jaką Najwyższy obdarza tak często Góralki z odległe­go Podhala. Bywało, że czasami wpadała w jakieś za­myślenie i stawała się wtedy nieobecna. Potrafiła ma­chinalnie krzątać się po domu, robić porządki, a nawet gotować, ale sama znajdowała się w innym świecie. To, co teraz ujrzała, wyrwało ją natychmiast z zamyśle­nia i kazało czym prędzej wracać do twardej rzeczy­wistości. W jednej chwili została postawiona na równe nogi. W izbie przy stole siedział anioł. Nigdy wcześniej nie widziała anioła, mimo to nie miała żadnych wątpli­wości. Siedział bez słowa i czekał. Nie był ani znudzo­ny, ani podekscytowany, po prostu czekał.

— Ma anioł szczęście, że zauważyłam, bo mógłby tak czekać i czekać... — wykrztusiła, zaskoczona obec­nością gościa.

— Nie nazywałbym tego szczęściem, a raczej cierpli­wością... — powiedział spokojnie niskim głosem. — Już od ładnych kilku dni czekam, aż mnie zauważysz.

— Jak to? Że niby... Że ja od kilku dni nic nie zauwa­żyłam?

— Czasami zdarza się nam czekać znacznie dłużej...

— A po co czekać. Usiądzie sobie anioł tak w kąciku, i cichutko jak mysz pod miotłą... A nie można to chrząk­nąć, odezwać się jakoś... Na co tak czekać bez słowa?

 — Na gotowość — odpowiedział spokojnie.

 — Jaką gotowość?

— Czasami musimy zaczekać, aż ten, do kogo przy­chodzimy, będzie gotowy na spotkanie z...

— Rozumiem — przerwała mu ostro Miriam i aż sama zdziwiła się swym stanowczym tonem. „To znaczy, że jestem gotowa” — pomyślała z zadowo­leniem. Popatrzyła na gościa z podniesioną głową.

— Ale może do rzeczy. Bądź pozdrowiona Miriam — anioł skłonił głowę i ze spokojem, powoli wyjawiał powód swej wizyty.

Miriam, nie kryjąc zaskoczenia, próbowała jasno formułować swoje pytania. Otrzymywała równie jasne odpowiedzi. Wydawało się, że sprawa jest już doga­dana, gdy nagle anioł zabębnił palcami po stole i rzucił krótko:

— A Józef?

— Nie widzę żadnego problemu. Owszem to bar­dzo komplikuje nasze życie, ba stawia je na głowie, ale Józef zrozumie. Świetnie się dogadujemy. Rozumiemy się bez słów...

 — Tu przydałyby się jakieś słowa...

 — A tak. Z pewnością.

— Może jednak potrzebna będzie moja pomoc? — spytał delikatnie.

Oj nie. Z Józefem rozumiemy się znakomicie. On sam odgaduje moje myśli. Proszę nam zaufać. Nawet byłoby niezręcznie, żeby jakaś „osoba trzecia” wtrącała się w nasze sprawy.

— A jeśli tak — rozłożył ręce wysłannik niebieski — to ja znikam — i zniknął.

Miriam stała zdumiona na środku izby. Przez chwilę myślała nawet, że to wszystko jej się zdawało. Powoli zabierała się za zmywanie naczyń. Sama nie rozumiała, co czuje. Bo w sercu wzbierała jakaś nieokreślona radość, a całe ciało przenikała adrenalina. Lubiła to uczucie, lu­biła wyzwania, lubiła ryzyko. Skąd zatem ta ciężka jak kamień obawa, która przeradza się w strach, a ten na­bierał mocy. „Czego ja się boję? — myślała coraz bardziej gorączkowo. — Tak, jednak się boję, ale czego!” Mijały chwile, a ona powoli odkrywała źródło swych obaw. Może się okazać, a w zasadzie ona już to wiedziała, że szanse na to, że Józef się z tym pogodzi, oceniła zbyt optymistycznie. Owszem, świetnie się dogadywali, ja­kaś niebywała nić porozumienia została rozpięta między nimi. Czasami wydawało się jej, że Józef jest dla niej jak brat bliźniak, że w lot łapie jej myśli, odgaduje oczeki­wania, rozumie jej nastroje. Wiedziała, że jest to czło­wiek niezwykły, ale jednak mężczyzna i o tym nie wolno zapomnieć. No i jeszcze materia tego problemu była jednak dość niecodzienna. Stąd te obawy, ten strach ciążący gdzieś w żołądku. To wszystko było uzasadnio­ne, teraz zaczynała zdawać sobie z tego sprawę.

— „Do tej rozmowy trzeba się będzie przygotować — pomyśla­ła. — Potrzebuję lustra!”

 W jednej minucie zdała sobie sprawę, jak wielką wagę ma komunikacja niewerbalna: „Tak, to trzeba przećwiczyć, przygotować... „. Zostawiła zmywanie.

Czasu rzeczywiście było niewiele. Józef miał przyjść na kolację. Udało się jej pospiesznie przygotować jego ulubione potrawy. Przyszedł, jak zwykle zmęczony pracą. Nalała mu wody do miednicy, a on obmył ręce, twarz i szyję. Zasiedli do stołu. Byli sami. Długo patrzyli na siebie w milczeniu. Bardzo lubił te chwile. Nic się niby nie działo, ale on siedział zachwycony jej obecnością. Sycił się jej zapachem zmieszanym z wonią potraw. Jedli w milczeniu. W końcu zaczęli rozmawiać. Miriam próbowała delikatnie nawiązać, naprowadzić na ślad, jednak bez widocznych efektów. On niczego nie przeczuwał, nawet nie zauważył jej skrępowania i palców, ugniatających suknię pod stołem. Patrzył tylko na nią uśmiechniętymi oczyma, pełnymi zachwytu. „Wspaniale, wspaniale gotuje ta kobieta — powtarzał w myślach — i wspaniale wygląda. Ma tyle wdzięku i czasami bywa rozbrajająco nieśmiała. Jakby chciała coś powiedzieć, a jednak nie mówi. I niech tak będzie, niech to trwa — myślał wpatrzony w narzeczoną rozmarzo­nymi oczyma. — To wspaniale, że nie mamy przed sobą żadnych tajemnic. Nic nas nie oddziela od siebie. To będzie piękne zwykłe życie”.  — Zaczął marzyć, oczysz­czając zęby z resztek jedzenia.

— Już czas. Muszę się wyspać. Jutro mam dużo pra­cy. Kończę jedno pilne zamówienie.

— Tak, powinieneś się wyspać. Musisz być wy­poczęty. Ja też będę musiała teraz chodzić wcześniej spać.

— Dziękuję za pyszną wieczerzę. Świetnie gotujesz.  Jeszcze kilka tygodni i zabiorę cię do siebie. Nie mogę się doczekać...

— Oj, ja też... Chciałabym, aby obrzędy były jutro, ale boję się, bo jestem... — tu się zawahała, a on położył jej palec na ustach i dokończył: — nieprzygotowana? O,  nie mów tak. Jesteś świet­nie przygotowana. Przed nami spokojne, proste życie i tego szczęścia nic nam nie odbierze.

— Ale może się zdarzyć... — szeptała przez palec na ustach.

— Bądź spokojna, nic się nie zdarzy — ucałował ją i wyszedł. Szedł do domu pogwizdując sobie pod no­sem. Był ciepły wieczór. Powietrze wisiało nieruchome, a on zastanawiał się, dlaczego Miriam chce chodzić wcześniej spać, zawsze lubiła siedzieć do późnej nocy.

 

Kilka chwil po wschodzie słońca Miriam wstała z łóżka przerażona. Zdawała już sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji się znalazła. Żałowała swego huraopty­mizmu, który jej towarzyszył przy rozmowie z aniołem. Im więcej o tym wszystkim myślała, tym bardziej chcia­ło się jej płakać z bezradności. Podjęła mocne postano­wienie — dziś powie mu o wszystkim. Ani dnia dłużej nie wytrzyma.

Gdy zjawił się koło południa, ona była zupełnie zaskoczona jego przybyciem. Składała właśnie pranie i myślała tylko o jednym. Spojrzała na niego smutnymi oczami, zarzuciła mu ręce na szyję i prawie krzyknęła:

— Będziemy mieli dziecko! — wstrzymała oddech, czekając na jego reakcję.

— O! Nawet nie jedno — odparł z radością. — Ile zechcesz. Niech tylko miną uroczystości ślubne, a ja ci pokażę...

— No tak, ale jedno już jest w drodze, o tu... — Mi­riam wskazała na brzuch. Józef zmieszał się lekko i uśmiechnął kwaśno:

 — Jakieś strasznie maleńkie — próbował żartować.

— Bo to sam początek ciąży — rzuciła bez pardonu. — To niesamowite jak świetnie się rozumiemy — Miriam próbowała zmienić temat i nalała Józefowi pełen kubek mleka.— Siądziesz? Może chleba i sera? Jadłeś śniadanie?

Patrzył na nią oniemiały. Usiadł przy stole. Nie wie­dział, co zrobić.

— Śniadanie? A tak... Czy jadłem? ...Ale mleka... mleka tak... — mówił bezładnie.

Złapał kubek w dłonie, jakby chciał je ogrzać, mimo że mleko było chłodne. Nigdy nie żartowała w ten spo­sób. O co jej chodzi. Zawsze dobrze rozumiał, co do niego mówi. Teraz jednak czuł się dziwnie zagubiony.

— Dziecko? Tu, u ciebie? — wskazał wielkim paluchem na brzuch i dodał — Już tam jest?

— Tak — odpowiedziała rzeczowo.

Nastała dłuższa chwila ciszy. Wiedział, że zabrzmi to idiotycznie, ale jednak postanowił zapytać:

 —Nasze?

­—  No nie do końca, ale trochę tak...

Ręka Józefa z kubkiem mleka zawisła w drodze do ust. Powoli postawił naczynie na stole. Odwrócił głowę i wbił w nią wzrok.

— Jak dziecko może być trochę nasze, a trochę nie nasze? — zamyślił się smutny i zdezorientowany. Nagle iskry pojawiły się w jego oczach. Spojrzał na Miriam i wycedził przez zaciśnięte zęby:

—In vitro??? — zamknął oczy i po chwili dodał sam do siebie — Przecież to będzie dopiero w końcu XX wieku.

 — Nie, to nie jest „in vitro” — odparła Miriam sucho.

— Wybacz, kochanie — próbował zachować spokój  — ja nic nie rozumiem — spojrzał na nią błagalnym wzro­kiem.

— To Duch Święty... — powiedziała patrząc mu w oczy.

— Tak, z pewnością... Duch Święty... — mamro­tał pod nosem — ....z pewnością... Oczywiście..., my przecież świetnie się rozumiemy... Duch Święty... — był zupełnie oszołomiony. Miał wrażenie, jakby rozmawiał z osobą obłąkaną, której nie wolno się sprzeciwiać. Sie­dział, patrząc w ścianę. Nagle zapytał sucho:

—  Powiedz jasno: jesteś w ciąży?

 — Tak. Jestem.

Oboje zamilkli. Miriam wróciła do składania prania, a czas sobie płynął.

— A ty już nie wracasz do pracy? — próbowała prze­rwać ciążącą ciszę.

— Tak, chyba lepiej wracać do pracy — odparł w le­targu, wstał i skierował się do drzwi.

 — I jeszcze jedno — odezwała się smutnym głosem — ja na jakiś czas wyjeżdżam...

— Tak, w tej sytuacji lepiej wyjechać... — powiedział odwrócony tyłem.

— Do Elżbiety.

— Do Elżbiety? — powtórzył ze zdziwieniem — To twoja krewna, prawda? Dawno u niej nie byłaś — próbo­wał okazywać zainteresowanie. — A co u tej staruszki?

— Jest w ciąży...

Zakręciło mu się w głowie. Poczuł, jakby coś podci­nało mu nogi. Opadł ciężko na ławę.

— W jej wieku... Co ty wygadujesz? Może ona też z Ducha Świętego...

— Ona z mężem... — odpowiedziała sucho.

— To dobrze, to bardzo dobrze — popatrzył na Mi­riam z osłupieniem.  — Co ja wygaduję — chwycił się za gło­wę — przecież to starcy. Oni jeszcze... tam... tego?

— Tak, z Ducha Świętego...

— O właśnie... Oczywiście... Z Ducha Świętego... Już nic nie mów! Błagam... Wystarczy. Ja muszę trochę gwoździ młotkiem wyprostować — ciężko podniósł się i powlókł do drzwi. Wyszedł, zostawiając je otwarte.

Sam nie wiedział, jak trafił do warsztatu. Usiadł przy stole. Złożył na nim ciężką głowę i wyciągnął ręce. Myśli biegały jak zwariowane. Usilnie próbował zrozu­mieć, co się stało, ale nie mógł. Analizował każde słowo ostatnich spotkań z Miriam. Im dłużej myślał, tym mniej rozumiał. Z drugiej strony stołu zjawił się anioł. Siedział spokojnie i czekał, aż go Józef zauważy. Ale ten siedział jak nieobecny. Patrzył, a nie widział, kombinował, ale bezowocnie, wszystko go bolało, ale nic nie czuł. Raz po raz drapał się po głowie swoją wielką, spracowaną ręką. Godzina mijała za godziną. On stracił poczucie czasu. Dość długo przypatrywał się osobie, która bez­szelestnie zjawiła się w warsztacie, siedziała z nim przy stole i czekała z nieludzką cierpliwością. Do oczu Józefa powolutku wracał smugami zdrowy rozsądek. Na twa­rzy zarysował się grymas jakiegoś wysiłku. Zastanawiał się, zastanawiał się usilnie. Jakby sobie coś przypominał. W końcu odezwał się:

— Anioł?

—  Tak, w rzeczy samej — ukłonił się gość.

— Och!  — Józef uśmiechnął się sam do siebie jak człowiek, któremu hasło dopasowało do krzyżówki, i dodał:  — W zasadzie mogłem się spodziewać... Tak, mogłem się spodziewać. I co?

— Nie bój się!

— Ja się boję? Ja się boję? Tak, może masz rację. Boję się, bo nie wiem, kto oszalał: ona, czy ja. Boję się decyzji, którą muszę podjąć nieuchronnie. Boję się o nią. Prawda, ona jest zaradna i inteligentna. Poradzi sobie. Odprawię ją potajemnie. Nikt się nie dowie, dlaczego. Ludzie po­myślą, że byliśmy jednak niedopasowani. Jest to jakieś rozwiązanie, ale nasze życie?... Nasza miłość?... Ona mnie kocha, ja to wiem. Nie znajdę drugiej takiej. Taka czuła i delikatna. Tylko ona potrafiła na mnie patrzeć z podziwem. Mężczyźni potrzebują podziwu, a kobie­ty z reguły tego nie rozumieją... No i świetnie goto­wała... To po prostu anioł nie kobieta... — tu spojrzał na gościa i zaraz się poprawił — O, przepraszam anioła. Proszę mi wybaczyć, ale dziś życie mi się zawaliło. Sam nie wiem, co o tym myśleć. Ale wiem, że to koniec...

—  Józefie, chcesz ją oddalić?

 — Tak. To jedyne logiczne rozwiązanie.

— Otóż nie, twój plan nie wyjdzie — wydawało się, że słowa te powtórzyło jakieś echo.

— Niech mnie anioł nie straszy  — popatrzył na go­ścia błagalnie. — Mnie trzeba pocieszać, a nie straszyć. My mężczyźni powinniśmy trzymać się razem... — anioł poruszył się niecierpliwie i chrząknął — O, przepraszam, zapomniałem się... — poprawił się Józef — u was z tą płcią jest inaczej niż u nas. U nas sprawa jest jasna. Ko­bieta, mężczyzna i żadnych form pośrednich. Tak z na­tury. To bardzo ułatwia życie.

— Nie bój się.

— Trochę mi ulżyło. Ale niech mnie anioł nie stra­szy. Taki coś nerwowy jestem. Gadam dużo... Uda się. Prawda?

— Nie bój się.

— A czy anioł zauważył, że się zaciął i powtarza w kółko to samo?  Może prócz tej otuchy coś jesz­cze... Jakieś miłe słowo.

— Nie bój się wziąć Maryi za małżonkę!

 Biedny cieśla jakby spadł z konia.

— Ale jak to tak. — rozdął nozdrza. — To przecież niemoralne. Ona jest z dzieckiem. Panna z dzieckiem. Rozumie anioł? A wszystko to wydarzyło się w narze­czeństwie. Przecież żyjemy w jakieś kulturze.

— Nie bój się wziąć jej za małżonkę, bo święte jest to dziecko, które ona w sobie nosi.

— Święte słowa. Ja wiem, każde nienarodzone dziecko jest święte... Napiszą jeszcze o tym w „Familia­ris Consortio”.

— Nie bój się, bo z Ducha Świętego ono się poczęło, a Pan chce, abyś je wychował.

Zapadło milczenie. Cisza trwała długo. Józef spo­glądał na anioła spode łba. Patrzył i myślał. Aż w koń­cu się odezwał:

— A chłopczyk będzie?

— Nie bój się! Chłopczyk — pokiwał głową i uśmiech­nął się dobrotliwie.

— Anioł, wy coś tak wszystko wiecie. Badania prena­talne to dopiero XX wiek.

— Bo ja anioł jestem i o tych sprawach przyszedłem z tobą rozmawiać.

— Ale cała ta historia jakaś nietypowa... — zastana­wiał się Józef.

— Oj, tak... nietypowa. Bo wiesz, Józefie,  to bę­dzie Mesjasz...

Znów zapadła dłuższa cisza.

— Ten Mesjasz? — szepnął Józef.

 — Ten — przytaknął anioł bez wahania.

Na twarzy Józefa rysowało się przerażenie. Powoli docierało do niego, co się dzieje.

— Nie bój się, Józefie — pocieszał go anioł. — Po­radzisz sobie. Poradzicie sobie. Przecież z Miriam tak świetnie się dogadujecie, rozumiecie się dobrze. Pora­dzicie sobie. A i my, anieli, też was nie opuścimy. I sam Najwyższy jest żywo zainteresowany.

Po tych słowach anioł zniknął. Józef chodził zamy­ślony po warsztacie, tam i z powrotem. Nagle stanął, uśmiechnął się i rzekł sam do siebie:

— Nie przypuszczałem, że będę wychowywał adop­towane dzieci... Dobrze chociaż, że chłopak! Oj, do­brze, że chłopak.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama