Mistyczny kryminał - rozdział V
ISBN: 978-83-60703-16-8
wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007
Ze snu wyrwał go przeraźliwy pisk hamulców autobusu. Kierowca zatrzymał się w szczerym polu; w zasięgu wzroku nie było żadnego przystanku. Sznur samochodów przesuwał się leniwie po asfalcie. Wyglądał jak obce ciało, które spadło z innej planety i nieporadnie parło naprzód.
- Stop and go - powiedział ze znawstwem ktoś za plecami Florentinho. Gdy samochody stanęły na dobre, nikt się nie odezwał. Słońce prażyło jak przez szkło powiększające na trzydzieści, może czterdzieści błyszczących dachów aut.
Kierowcy stali obok swoich pojazdów lub na poboczu i przesłaniając oczy dłońmi niczym ochronną tarczą, patrzyli naprzód, gdzie blokada drogi obwieszczała koniec świata. Policja kontrolowała pojazdy ze skrupulatnością archaniołów, które sprawdzają dusze w punkcie kontrolnym w dzień Sądu Ostatecznego. Rozprzestrzeniała się pogłoska, że w Coinie był napad na bank, sprawcy zbiegli, ale być może są jeszcze w okolicy. Dlatego zamknięto drogi dojazdowe i wylotowe, włącznie z drogami polnymi. Objazd nie był możliwy, w ciągu dwóch następnych godzin nie było co marzyć o dalszej podróży.
Florentinho z dwoma innymi towarzyszami podróży opuścił autobus. Wieś leżała w odległości mniej więcej jednego kilometra od nich. "Dlaczego mam się smażyć w tym skwarze - zastanawiał się - zamiast poczekać do odjazdu w Coinie przy fi liżance kawy lub szklance wody mineralnej". I od razu przypomniała mu się Hilda, która przy takiej temperaturze na pewno piałaby z zachwytu. Rzeczywiście, przy drodze był zajazd; przypominał Florentinho miejsce pierwszego spotkania z diablicą.
Gdy dołączał do niewielu gości na tarasie, przeszło mu nagle przez myśl, że dwóch lub trzech przebywających tu mężczyzn mogło obrabować bank i z niewinną miną oczekiwać odwołania alarmu. Kto to mógł być? Antonio Florentinho rozejrzał się. Z taką uwagą patrzał na twarze, że dwa razy nie dosłyszał pytania criado, czego sobie życzy. Kelner machnął serwetką, przeganiając muchy i kręcąc głową, odszedł, aby zrealizować zamówienie.
Bank leżał naprzeciwko zajazdu i Florentinho stał się niechcący świadkiem skrupulatnego dochodzenia policji, która wydawała się rozbierać na części hol banku w poszukiwaniu śladów. Najwyraźniej funkcjonariuszom nie udało się niczego znaleźć i po dwóch godzinach znudzeni spakowali swój sprzęt i odblokowali drogę.
Nadszedł czas, aby wyjść naprzeciw nadjeżdżającemu powoli autobusowi i kontynuować przerwaną podróż powrotną do Lizbony. Po drodze jednak Florentinho poczuł nagłą potrzebę, by nie pozwolić się ulotnić tej elektryzującej atmosferze bogatego w wydarzenia popołudnia, tylko ubrać ją w słowa. Papier i ołówek były pod ręką, wrażenia świeże; trzeba je chociaż pokrótce naszkicować, zanim zwiędną. Koronkową robotę szlifowania i formowania można było wykonać w domu.
Florentinho zbudował już w wyobraźni konstrukcję kryminału, w którym on sam grał drugoplanową rolę i w który mógł wkomponować tajemnicze kulisy wypadku samochodowego sprzed paru dni...
Zawrócił więc i zajął miejsce na tarasie zajazdu, tym razem na ławce, której oparcie wspierało się o ścianę budynku. Udzielił mu się orzeźwiający chłód pozostającego w cieniu kamienia, który ożywił jego myśli. Około półtora metra od niego znajdowało się okno otwarte na oścież. Ledwo usiadł, gdy niechcący usłyszał fragmenty rozmowy prowadzonej wewnątrz domu, niedaleko od okna.
- Kiedy mamy przyjść po worki?
- Nie prędzej niż za czternaście dni - odpowiedział głęboki głos. - Najpierw sprawa musi trochę przyschnąć. Rana jest jeszcze zbyt świeża.
- Cieszę się, że tak gładko poszło.
- To twoja zasługa, Vasco - odpowiedział ponury głos.
- I twojej znajomości okolicy.
Kelner zerknął za róg, spostrzegł Florentinho i przez sekundę się zawahał. Kiedy Antonio Florentinho wracał pamięcią do tej chwili, widział kelnera z ledwo dostrzegalnym drżeniem warg, z wąskimi szparkami oczu, a w jego ruchach prawie niewidoczne ociąganie.
- Długo pan tu siedzi?
- Nie, od około dwóch minut.
- Przepraszam, nie zauważyłem pana.
- Nie szkodzi. Byłem tu już przedtem i wróciłem. To przemawia na korzyść pańskiej kawy - uśmiechnął się Florentinho.
- Zatem życzy pan sobie jeszcze jedną kawę? - kelner starał się przybrać swobodny, odprężony ton, jednak nie udało mu się ukryć napięcia.
- Nie, tym razem poproszę vinho verde. Myślę, że sobie na nie zasłużyłem.
Kelner stał sztywny, jakby połknął kij. Zniknęło gdzieś lekkie pochylenie w stronę klienta, z którym zazwyczaj przyjmował zamówienia. Serwetka przewieszona przez ramię wyglądała smętnie, niczym fl aga statku w czasie ciszy morskiej. Czy obcy coś słyszał? Musiało coś do niego dotrzeć! A jeśli coś słyszał, to co to było i czy mógł wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Nabrzmiała tętnica szyjna kelnera wyraźnie pulsowała.
- Czy chce pan jeszcze o coś zapytać? - zwrócił się do niego Florentinho.
- N... nie, przepraszam. Jaki rodzaj vinho verde mam panu przynieść? Czy życzy sobie pan kartę napojów? - Wezmę regionalne. To zazwyczaj najlepszy wybór - także cenowo - odrzekł Florentinho. Kelner zademonstrował wymuszony uśmiech i odszedł.
Stary dąb ostrolistny na wiejskim placu miał popękaną korę. Pień cierpiał na napady artretyzmu. Narośla były szczególnie widoczne na rozgałęzieniach. Antonio Florentinho patrzył na drzewo oczami poety, który przykłada wagę do subtelności i szczegółów. Dąb ostrolistny przypominał mu starą kobietę w szerokiej falbaniastej spódnicy i opinającym się na piersiach czarnym swetrze, którą widział na plaży Nazaré. Włosy tamtejszych kobiet były rzadkie i szare jak listowie drzewa, przez które przeświecało bezchmurne niebo.
Florentinho podjął wątek swoich myśli na nowo. Strzępki rozmowy i maskowane zakłopotanie kelnera miały ze sobą coś wspólnego. Ale co?
Liście dębu ostrolistnego były małe i samotne. Z daleka wyglądały jak płytki srebra, z którymi igrał ociężały wiatr. "Gra - pomyślał Florentinho. - Czyż w końcu wszystko nie było tylko grą? Może napad na bank był zrodzonym w ludzkiej wyobraźni odpryskiem irracjonalności, nierealności, czymś podobnym do snu, i nie miał nic wspólnego z prawdziwym życiem? Czy naprawdę pogrzebałem obcego mi człowieka, czy tylko sobie to wyobraziłem? Dolary szeleściły mi w kieszeni marynarki, ale czyż nie mogły być także wytworem wyobraźni?"
W ogóle w tym kraju za wiele śniono. Cały naród miał senny odlot pod wpływem melancholii minionej historycznej wielkości, od której nie mógł się uwolnić. Rezygnacja przywierała do niego jak miód do brzegu szklanki, kusiła melancholią, saudade - słowo nieprzetłumaczalne na żaden ze znanych mu języków [saudade (z łac. "samotny") - uczucie smutku, nostalgii za zmarnowanym życiem, przemijaniem czasu i piękna, nieszczęśliwą miłością. Saudade stanowi narodową cechę Portugalczyków - przyp. red.]. "A ja - pomyślał Florentinho - jestem pod jej wpływem tak jak wielu moich rodaków, jak na przykład Camoes albo Maria Velho da Costa".
Pisarz wrócił do rzeczywistości, odganiając precz myśli błądzące po świecie marzeń. Kelner, nalawszy mu wina, stanął z lewej strony przy rogu budynku i starał się sprawiać wrażenie zrelaksowanego. W rzeczywistości swoimi wąskimi czujnymi oczami intensywnie obserwował gościa. Ciszę popołudnia rozdarł w tym momencie przenikliwy pisk hamulców. Przy krawężniku zatrzymał się czerwony kabriolet. Kobieta za kierownicą zdjęła z głowy jedwabną chustkę, potrząsnęła blond włosami, które kaskadami opadły na jej ramiona, i z uśmiechem wkroczyła na taras zajazdu. Florentinho rozpoznał Hildę.
- Pani tutaj? - zawołał zdziwiony. - Jak pani mnie znalazła?
- Co pan sobie myśli? - uśmiechnęła się diablica. - Pański ślad odcisnął się głęboko w moim sercu.
Brzmiało to dwuznacznie, ale nie było niesympatyczne.
- Nie mogłem jeszcze załatwić pani sprawy, wykonać naszego planu, jeśli z tego powodu pani przybyła. Nie miałem jeszcze okazji...
- Do diabła z okazjami - uśmiechnęła się Hilda i potrząsnęła głową. Stała tak blisko Florentinho, że pod światło widział tylko jej cień. Pachniała wodą toaletową marki Davidoff . - Pomyślałam, że pana odwiozę. Przegapił pan ostatni autobus.
- Skąd pani wie...?
Usiadła.
- To żaden problem, senhor Florentinho. A może pan sądzi, że diabły nie mają zdolności jasnowidzenia? Znam każdy krok, jaki pan uczynił od czasu naszego ostatniego spotkania.
- Zechce się pani czegoś napić? Jest gorąco.
Hilda uśmiechnęła się.
- Lubię upał, mój przyjacielu. Im goręcej, tym lepiej się czuję.
- Ach tak - powiedział Florentinho speszony. - Zapomniałem.
- Nie szkodzi. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Pan także się do mnie przyzwyczai. Ale może mogłabym zapalić papierosa, podczas gdy pan będzie pił swoje vinho verde?
Wyjęła z torebki srebrną papierośnicę i zapalniczkę.
- Nie chcę zajmować pani zbyt wiele czasu. Jeśli o mnie chodzi, możemy jechać, skoro pani chce mnie podwieźć.
- Za chwilę. Najpierw muszę pana zapoznać z okolicznościami, z powodu których pan tu został.
Florentinho postawił kieliszek na stole z cichym stuknięciem.
- Zatem wie pani, co się stało?
- Senhor Florentinho...
Florentinho starał się nie słyszeć ukrytego w ciemnym głosie diablicy wyrzutu.
- No dobrze, skoro wie pani o wszystkim, dlaczego nie złapie pani tych bandytów i nie skasuje ich dusz jako premii?
- Nie jestem zainteresowana bandytami - powiedziała chłodno Hilda. - Ich może złapać policja, jeśli jest w stanie. Ale, co się tyczy dusz: od czego ostatecznie mam pana - łowcę szczurów? Zwerbowałam pana, więc niech pan da z siebie wszystko. Tego bandytę Bartolomeu, na przykład, z pewnością dostarczy mi pan na tacy.
Długie czarne rzęsy kobiety opadły niepostrzeżenie. Florentinho poczuł na sobie przyczajone spojrzenie z ciemności.
- A co z tymi ptaszkami, które napadły na bank? - zmienił temat.
- Oczywiście, są jeszcze na miejscu. Mają wspólników, którzy udzielają im schronienia. Tym problemem nie powinien pan sobie zaprzątać głowy.
Kelner, który do tej pory odganiał ścierką do naczyń muchy i krzątał się wokół stolika, nadszedł, pokasłując, i zapytał o życzenie nowego gościa.
Hilda go jednak odprawiła.
- Czym więc mam się zajmować?
- W tym domu znajdzie pan trzy worki ze skradzionymi pieniędzmi i zabierze je do siebie.
- Mam...
- Szuka pan przecież zajmującego materiału do pańskiej powieści, nieprawdaż? W przeciwnym razie nie wysiadłby pan przecież w tej zapomnianej przez Boga - niech pan wybaczy - pipidówce. Wesprę pana, zdradzając kryjówkę. Mówiłam panu przecież, że będzie się panu dobrze wiodło! A zatem będzie pan rozporządzać gotówką, której panu chronicznie brakuje, a zarazem otrzyma pan gratisowy materiał do książki.
Florentinho przełknął ślinę. Zwilżył wyschnięte gardło łykiem wina.
- Który moment będzie najbardziej sprzyjający, aby zabrać worek z pieniędzmi?
- Ho, ho, taki mi się pan podoba! - zawołała Hilda i odchyliła się do tyłu na krześle. Skrzyżowała swoje długie, szczupłe, lekko opalone nogi.
- Nie dziś, a także nie jutro. Powiedzmy, że za dwa tygod nie. W poniedziałek. Ale najpierw muszę panu wyjaśnić, gdzie jest kryjówka.
Pochyliła się, wyciągnęła z torebki notes i zaczęła szkicować ołówkiem zarys oficyny.
- Za zajazdem znajduje się przybudówka, w której kiedyś była mała palarnia kawy. Pomieszczenia są puste, nie licząc szafy, kilku stołów i dwóch, trzech krzeseł. W szafi e znajduje się część łupu.
- Jak się tam dostanę? - zapytał szybko Florentinho i zdziwiło go podniecenie i natarczywość pobrzmiewające w jego głosie.
- W poniedziałki jest tu zawsze wolny dzień. Właściciel ma w zwyczaju go przesypiać, a kelner ma wychodne. W dniu, w którym pan się pojawi, właściciel zapomni zamknąć swój dom. Będzie pan miał proste zadanie.
Florentinho czuł, że serce tłucze mu się w piersiach. Jak mógł się wdać w te diabelskie gierki?
- Niech pan spojrzy na nadarzającą się okazję realistycznie
- uśmiechnęła się Hilda, która czytała myśli Florentinho.
- Pieniądze są bezpańskie. Leżą w szafi e. Nie należą ani do właściciela domu, ani do tych, którzy je tam ukryli.
- Ale należą przecież do banku!
- Skąd może pan to wiedzieć? Brał pan udział w napadzie? Nie! Zdeponował pan je? Nie! Człowieku, dlaczego jest pan taki ociężały, gdy chodzi o szczęście?
- Nie jestem przekonany, czy diabeł ma wobec ludzi szczere intencje - odparował Florentinho.
Hilda odpowiedziała uwodzicielskim uśmiechem.
- Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro...
Florentinho popatrzył na nieufnie zerkającego w ich stronę kelnera, stojącego przy ścianie budynku. W tle słyszał znowu chropawy głos: "Najpierw sprawa musi trochę przyschnąć. Rana jest jeszcze zbyt świeża...".
- Stary Faust siedzi mocno w pani głowie - uśmiechnął się Florentinho. - Mistrz Goethe by się ucieszył...
Diabica rzuciła swojemu rozmówcy gniewne spojrzenie.
- Czas, abyśmy odjechali - powiedziała.
Wsunęła tysiąc escudo pod kieliszek, szybko wstała i opuściła taras. Florentinho, kręcąc głową, w pośpiechu podążył za nią do kabrioletu.
- Skąd ten nagły wybuch? - zapytał Florentinho po drodze, podczas gdy pęd powietrza hałaśliwie ślizgał się wzdłuż boków samochodu.
- Trafi ł pan we wrażliwe miejsce - odpowiedziała Hilda.
- Dokładnie mówiąc, moje wrażliwe miejsce, ponieważ nie mogę się, rzecz jasna, wypowiadać w imieniu wszystkich diabłów.
- Diabeł i wrażliwość? - zakpił Florentinho, ale Hilda udawała, że nie słyszy cynizmu w jego głosie.
- Dokładnie. Mimo że jesteśmy upadłymi aniołami, zachowaliśmy wyobrażenie o tym, co jest święte - diablica się wzdrygnęła. - Przy stworzeniu świata wyssaliśmy niejako świętość z mlekiem matki. To naznacza i nie da się tego całkowicie wykorzenić. Gdy jest mowa o Fauście, klasycznej klęsce diabelskiego planu, to boli. I nigdy od tego nie uciekniemy - westchnęła Hilda.
Jej długie włosy powiewały na wietrze jak jasne szarfy. W jej przeciwsłonecznych okularach odbijał się krajobraz, z którego wyłaniały się podobne do kostek domki zapomnianych wsi, a następnie znikały za drzewami cytrynowymi, dębami ostrolistnymi, laskami eukaliptusowymi, zagajnikami drzew korkowych i gajami oliwnymi. Samochód pędził przez obłoki woni i nurkował w późno kwitnących drzewach niczym w różowo-biały tunel.
- Jedziemy przez wiosnę i powinniśmy mieć powód do radości. Zamiast tego snujemy złe plany - powiedział po chwili Florentinho. - Mówi pani: poniedziałek za dwa tygod nie? Zastanowię się. Nie, przyjdę.
- Kto się ze mną zadaje, nie dostaje biletu do nieba - uśmiechnęła się Hilda - ale doświadcza odczuwalnych udogodnień w swoim życiu... Będzie się panu dobrze wiodło, senhor Florentinho, niech pan mi zaufa!
- A w zamian za to chce pani trzy dusze? - zawołał Florentinho.
Jego słowa uniósł ciepły wiatr, który gnał im naprzeciw.
- W końcu to ja wyląduję w piekle, a nie oni...
Zmierzali w kierunku przeciwnym do sznura samochodów opuszczających miasto przez Ponte 25. Abril. Diablica wybrała zjazd z autostrady, który przy dworcu Alcantra łączył się z miejską arterią. Nie jechali już długo. Antonio Florentinho wysiadł na Largo do Rato, mając jeszcze parę kroków do przejścia pieszo.
- Co będzie pani teraz robiła? - zapytał, zanim zamknął drzwi samochodu.
- Pójdę na kurs menedżerski. Wie Pan, czysta rutyna. Właściwie nie ma potrzeby, żebym się tam pokazywała, ale czasem wzrusza mnie to, jak perfekcyjnie przebiega wszystko, co aranżujemy.
- My?
- Tak, my, diabły, jeśli nie boi się pan tego słowa. Kurs jest dowodem na to, jak bardzo ludzie są podatni na rzeczy absurdalne, jeśli się je umiejętnie sprzeda i przedstawi jako pomocne i niezbędne.
Florentinho wzruszył ramionami.
- Fala ezoteryki zalewa wszystkie kontynenty. Kto wierzy, że znajdzie ukojenie w kamieniach czy też gwiazdach, może to robić, jeśli o mnie chodzi. Chcę panu oszczędzić widoku dorosłych ludzi zachowujących się infantylnie podczas tego kursu menedżerskiego, wie pan? Na znak naszego animatora wykręcają sobie ręce, wydają dziwaczne dźwięki - pierwotne krzyki, chyba pan wie, co mam na myśli - które rzekomo mają ich uwolnić od lęków nagromadzonych od czasu opuszczenia łona matki i uczynić zdolnymi do lepszego radzenia sobie z trudnymi sytuacjami życiowymi i zawodowym stresem. Ludziom można wcisnąć każdą głupotę, zachęcić do wielu idiotyzmów. Ale najgorsze jest to, że biorą we wszystkim udział ze śmiertelną powagą i akceptują bezkrytycznie każdą bzdurę. Zniżają się wówczas do poziomu mikroorganizmów i nawet tego nie zauważają. Są marionetkami, a myślą, że stanowią kadrę zarządzającą z charyzmatycznym przesłaniem. Ich widok jest obrzydliwy. Dlatego nie chcę, aby pan mi towarzyszył lub ze mną poszedł.
- Pochlebia mi pani szczerość - uśmiechnął się Florentinho.
- Czy można przechytrzyć diablicę?
- Nie, mój kochany, nigdy! Niech pan nie zadaje sobie trudu. Tu, niech pan czyta! Niespokojne sumienie i duma zawodowa to dwa etapy na drodze do rzekomego bycia niezastąpionym. Hilda wyciągnęła z torebki wielokrotnie złożony list i wręczyła go Florentinho.
- Przynęta jest lekka, nieprawdaż? Odwołujemy się do ludzkiej ambicji.
"Czy zdają sobie państwo sprawę, że wymagania stawiane kierownictwu fi rmy ciągle rosną? - czytał Florentinho.
- Czy mają państwo pewność, że są najlepiej poinformowani w decydujących kwestiach prawa cywilnego, ubezpieczeniowego i podatkowego? Czy nie mają państwo luk w wiedzy i jej defi cytów, których mogliby się państwo pozbyć z naszą pomocą? Niech państwo skorzystają z naszego seminarium dla kadry kierowniczej! Nauczą się państwo, jak rozpoznać ryzyko odpowiedzialności karnej oraz jak go uniknąć. Wiedzą państwo, że słuszność decyzji biznesowych jest wielokrotnie sprawdzana sądownie. Stworzyliśmy konieczne ramy prawne i możemy państwu wskazać, w jaki sposób ze stuprocentową pewnością uniknąć pułapek w praktyce firmy..."
- Dobre, co? - Hilda nacisnęła pedał gazu i pozwoliła, by silnik zawył. - Nieszkodliwy, przekonujący wstęp, prawda?
- A potem przychodzi gorzki koniec - wymamrotał poeta.
Silnik znowu zawył, śpiewał w chórze zalewającego miasto weekendowego ruchu, który z łoskotem rozlewał swoje odgłosy po asfalcie.
- W pani osobie świat stracił świetną kaznodziejkę - kpił Florentinho. - Od kiedy reprezentuje pani chrześcijański punkt widzenia?
Poczuł zakłopotanie spowodowane wyższością diablicy, która argumentowała tak rzeczowo i słusznie jak rektor akademii katolickiej. Florentinho pochylił się w stronę kabrioletu, aby podziękować za podwiezienie go, ale jego spojrzenie trafiło w pustkę.
opr. aw/aw