Strach diabła

Mistyczny kryminał - rozdział IV

Strach diabła

Hermann Multhaupt

Strach diabła

Mistyczny kryminał

ISBN: 978-83-60703-16-8

wyd.: Wydawnictwo SALWATOR 2007



Prezentujemy pięć pierwszych, z dwudziestu sześciu, rozdziałów książki:

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V


IV

Antonio Florentinho pracował nad nową książką, to znaczy zbierał materiały na fabułę. Nie wiedział jeszcze do końca, co chciałby stworzyć; czy miałby to być kryminał z zaskakującymi faktami, czy dobrze przemyślana, pogłębiona psychologicznie powieść. Przez chwilę zastanawiał się, czy w pracy nad książką mógłby w jakiejkolwiek formie wykorzystać swoje spotkanie z Hildą, czy może byłoby rozsądniej w planowanym dziele dać rolę Mariannie Alcoforadzie. Zdecydował jednak niedawną przeszłość pozostawić nienaruszoną. Przyszłość była otwarta i nie wiedział, co przyniesie.

Wypadek samochodowy byłby co prawda dobrym wstępem do kryminału, który można by zgrabnie rozwinąć, ale Florentinho nie czuł się całym sercem autorem kryminałów i posiadał, jak stwierdził po krytycznej samoocenie, za mało talentu, aby napisać bestseller. W ogóle brakowało mu wiary we własne siły. Jego działalność jako pisarza wydawała mu się wyjściem awaryjnym, ponieważ nie było go stać na nic innego. Był kimś, kogo nazywamy życiowym nieudacznikiem, mimo że żył w zgodzie ze swoim otoczeniem i z nikim się nie spierał. Ale niedokończone studia, które na nic mu się nie przydały i do niczego nie uprawniały w systemie uniwersyteckiej biurokracji, utrudniały i paraliżowały jego zawodowe ambicje.

Kiedy Antonio Florentinho włożył do maszyny do pisania trzecią kartkę papieru, po zmięciu dwóch pierwszych wypełnionych do połowy nic niemówiącymi zdaniami, zadzwonił telefon.

- Ach, to pani, senhora Alcoforada. Miło panią słyszeć. Co pani porabia? W ostatnich tygodniach często o pani myślałem... Proszę? Podziękować? Za co? Przecież spełniłem tylko mój obowiązek...

Florentinho ugryzł się w język, słysząc siebie samego plotącego prostacko i zdawkowo trzy po trzy. "Zdawkowo" - to było dobre określenie jego doboru słów, czy to w mowie, czy w piśmie.

- Przepraszam - wymamrotał. - Oczywiście, z przyjemnością pani pomogłem. Pani była w potrzebie i ktoś przecież musiał się o panią zatroszczyć.

Słuchawka była wilgotna i lepka od jego spoconej dłoni.

- Chętnie, pani Alcoforada. Chętnie przyjmę to zaproszenie. To znaczy, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

Mam na myśli, jeśli czuje się pani na siłach, rozumie pani? Gdzie pani powiedziała...? Tak, znam tę restaurację. Na Praça dos Restauradores. Dziękuję pani, senhora Alcoforada. We wtorek o ósmej. Até a vista.

We wtorek. Dzisiaj był piątek. Trzy pełne dni i parę godzin, które Florentinho musiał wypełnić pracą, jeśli chciał opłacić czynsz za następny miesiąc za swoje dwupokojowe mieszkanie. Nie mógł liczyć na regularne dochody z pisarstwa; nieregularne wystarczały zazwyczaj tylko do pokonania najbliższej przeszkody. W życiu Antonio Florentinho było wiele przeszkód - sztucznie wzniesionych, spowodowanych jego niezręcznym zachowaniem i nagle rzuconych przez niełaskawy los.

- "Hilda - pomyślał - Hilda wiedziałaby, co teraz zrobić. Na przykład, w jaki sposób mógłby dostać 10 tysięcy escudo zaliczki od potencjalnego wydawcy, aby zrewanżować się za zaproszenie do restauracji i by zabrać senhorę do teatru. Ale do tej pory nie dostarczył diablicy ani jednej duszy...". Antonio Florentinho spojrzał na kartkę w maszynie do pisania. Nie podobało mu się to, co napisał. Wstęp nie był dobry. Za dużo piano w wersach, za dużo łagodnego szumu fal. Historia powinna się zaczynać uderzeniem w bęben, które wyrwałoby czytelnika, a najpierw lektora, z fotela. Później mógłby ją pogłębić i snuć swoje ulubione wątki psychologiczne. Czuł, że zbyt wiele wymyślał, zamiast wykroić kawał mięsa z soczystego życia. Ale gdzie było życie, które tworzyło opowieści? Na pewno nie w jego dwupokojowym apartamencie, do którego słońce wpadało tylko wieczorem pod ostrym kątem, ponieważ jego światło odbijało się od szklanej fasady stojącego naprzeciwko banku. Antonio Florentinho pchnął maszynę do pisania na skraj stołu, włożył notes do kieszeni marynarki, upewnił się, że nie zabraknie mu drobnych, i opuścił mieszkanie. Życie było na zewnątrz, na ulicy. Musiał je tylko uchwycić, naszkicować w kilku wersach, ustalić punkty oparcia, aby w domu odmalować je jak ekspresjonista, trzymając się faktów i przedstawiając je błyskotliwie, w soczystych barwach.

Gorące powietrze drżało, dzień obiecywał dużo światła. Florentinho postanowił je złapać. Poszedł w dół Rua do Alecrim aż do Estaçâo do Cais do Sodré, skąd pociągi podmiejskie odjeżdżały w kierunku Estoril i Cascais. Zdecydował jednak szybko, że nie pojedzie na Costa do Sol, tylko w głąb lądu. Wsiadł do autobusu, przejechał Tag przez najdłuższy wiszący most Europy i rozkoszował się widokiem migoczącego miasta, które zmęczone wyścigiem z nim, stopniowo zostawało w tyle. Przestrzeń i niebo, niebo i przestrzeń. Oczy syciły się tym widokiem, aż światło wypełniło po brzegi ciemne źrenice.

Autobus jechał do Setubal, ale Antonio Florentinho wysiadł w Vila Fresca. Zastanawiał się, czy nie usiąść w ulicznej kawiarni i drobiazgowo nie poobserwować życia małego miasta, tak jak to zrobił przy pierwszym spotkaniu z Hildą. Poczuł jednak ochotę na spacer i bez celu, pełnymi oczekiwania krokami, wymaszerował z miasta. Gdy ostatnie domy odsłoniły zakryte niebo, padła na niego wiązka światła. Lekki wiatr od morza wiał ponad polami, pachniało świeżością i majem. Podążał bez celu, tak jak jego myśli, dając się nieść stopom.

Florentinho zboczył wkrótce z wąskiej brukowanej drogi, przeszedł przez zakurzone polne ścieżki i wkroczył na młodą trawę, czując pod stopami utkany kilim łąki, w którym swoje barwy wygrywały stokrotki i kaczeńce. Przeszedł wzdłuż zarośli, w których koncertowały ptaki, przeskoczył wąski strumyk, wsłuchał się przez chwilę w śpiew skowronka i stanął w końcu przed pierwszymi domami wsi. Nie znał jej, jeszcze nigdy tutaj nie był. Ustalenie jej nazwy wydawało się niemożliwe, ponieważ Florentinho dotarł tu, zbaczając z drogi, i nie było widać żadnej tablicy. Ponad czerwonymi dachami z cegły wznosiła się karłowata wieża kościelna; dom Boży gromadził wokół siebie chałupy niczym generał w łachmanach ostatni pobór piechoty. Starsza kobieta z jednego z domów podeszła do Florentinho:

- O, senhor, to pan! Jak dobrze, że pan przyjechał. Gdzie pański samochód? Miał pan kraksę?

Zanim Antonio Florentinho opanował zaskoczenie, dodała:

- Później pójdziemy po pański bagaż. Zechciałby pan od razu przejść do zakrystii. Żałobnicy już się zebrali.

- Żałobnicy?

- Tak. Pogrzeb powinien zacząć się pół godziny temu. Proszę za mną, padre. Tu jest wejście.

- Niech pani posłucha, to jakaś pomyłka. Nie jestem tym, za kogo mnie pani uważa.

Wiosna za nim załamała się raptownie. Barwy, światło, przyjemny zapach kwiatów, strumień zamarły, martwy skowronek spadł z nieba.

- Niech pan nie robi nam kłopotu. Teraz odbędzie się pogrzeb, jasne?

Florentinho rozejrzał się. Zza drzwi zakrystii wyszedł mężczyzna z pooraną zmarszczkami, ciemną twarzą. Jego oczy, wąskie jak szparki, obejmowały postać obcego. Trzymał w ręku duży kapelusz.

- Jestem nieszkodliwym spacerowiczem, słyszy pan? Nie jestem księdzem, za którego mnie bierzecie.

- Wszystko mi jedno, kim pan jest. Teraz będzie pan prowadził uroczystość pogrzebową.

Kobieta wtrąciła się do rozmowy:

- Jeśli on nie jest nowym proboszczem, Bartolomeu...

- To on! W każdym razie dzisiaj nim będzie.

Mężczyzna chodził sztywno na szeroko rozstawionych nogach. Jego czarny garnitur przypominał foremkę kuchenną, z której wylewał się nadmiar ciasta.

- Ależ ja pana proszę!

Antonio Florentinho poczuł, że pot spływa mu za kołnierz.

- Nie mogę prowadzić pogrzebu. Nie jestem księdzem, rozumie pan? Jeszcze nigdy czegoś takiego nie robiłem.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - powiedział mężczyzna i splunął w piasek. - Dalej, Ano, załóż mu pobożne szaty.

Florentinho czuł, jak dwoje silnych ramion pchnęło go w kierunku drzwi zakrystii. Przywitał go zapach wystudzonego pszczelego wosku, zatęchłego kadzidła i stęchlizna zakurzonej teologii. Opierał się i bronił przed wymuszonym wypełnieniem zadania, o którym nie miał bladego pojęcia. Zrezygnował jednak szybko z oporu, gdy ukazało się za nim dwóch kolejnych mężczyzn, z których jeden trzymał w ręku strzelbę. Ktoś ściągnął mu marynarkę. Ana przerzuciła mu przez głowę albę, założyła stułę i dała do ręki modlitewnik. Pod kapą czuł się jak w kaftanie bezpieczeństwa. Nie padło już żadne słowo, mimo że sto pytań kłębiło się w głowie Florentinho. Bartolomeu wprowadził go do kościoła.

Kiedy ludzie zobaczyli, że w końcu zaczęła się liturgia, bezszelestnie podnieśli się z miejsc. Mały kościół był przepełniony. Florentinho na swojej twarzy czuł spojrzenia tłumu jak ukłucia igieł. Rozejrzał się ostrożnie. Wystrój kościoła był skromny, tynk na ścianach uszkodzony. Figury świętych miały głowy z gipsu; świętemu Antoniemu brakowało nosa. Z przodu, w nawie głównej, stała ozdobiona kwiatami trumna ze zmarłym - a może była to zmarła? Florentinho nie wiedział, kogo miał pochować. Zerknął ukradkiem na Bartolomeu, ten mrugnął zachęcająco. Nowy ksiądz otworzył księgę, przekartkował ją, nie mógł jednak odnaleźć stosownych stron. W końcu odłożył ją, dyskretnie wytarł wilgotne ręce w albę i zdecydował się improwizować.

- Moi przyjaciele, zebraliśmy się tu, aby opłakiwać śmierć kochanego... - cisza dzwoniła mu w uszach - wspaniałego człowieka - Florentinho popatrzył na Bartolomeu i w odpowiedzi otrzymał zadowolone westchnienie.

- Był człowiekiem, który miał serce na właściwym miejscu, człowiekiem bez trwogi i skazy, człowiekiem oddanym swojej rodzinie, swoim bliskim.

Florentinho przerwał na chwilę. Szept żałobników dezorientował go; mógł oznaczać uznanie, ale także krytykę.

Znał ten trudny do zinterpretowania dźwięk ze swoich skromnych wieczorów autorskich, kiedy to w na poły pustym pomieszczeniu prezentował swoją poezję. Z tak licznym audytorium jak ta grupa żałobników nie miał jeszcze nigdy do czynienia.

Westchnął, a ludzie, przede wszystkim Bartolomeu, ocenili to westchnienie jako znak pełnego współczucia zainteresowania kresem żywota nieboszczyka i losem jego bliskich. Ana dyskretnie dała znak Florentinho, aby pokropił trumnę wodą święconą, co uczynił nader gorliwie, ponieważ miał wrażenie, że lepiej zrobi zmarłemu za dużo niż za mało. Bartolomeu zaintonował ochrypłym głosem Dies irae i swoim żałobnym śpiewem przywoływał wszystkie okropieństwa Sądu Ostatecznego. Mimo panującego w kościele upału Florentinho przeszły po plecach ciarki.

Teraz nadszedł czas na utworzenie konduktu i przejście na cmentarz. Antonio Florentinho ustawił się przed trumną, jak to widział w pewnym kryminale; Bartolomeu i jego porośnięci kilkudniowym zarostem bracia szli tuż za trumną, za nimi reszta wiejskiej społeczności. Przedstawienie się powtórzyło: ksiądz ponownie opiewał zasługi zmarłego, podkreślał jego troskę o bliskich i to, że był wiernym towarzyszem swojej żony oraz dobrym ojcem dla dzieci. Czasem przez szeregi wiernych przechodził szmer; raz nawet Florentinho zdawało się, że słyszy stłumiony chichot, ale równie dobrze mógł to być powstrzymywany szloch. Kiedy zmarły leżał już pod ziemią, Florentinho był mokry od potu. Chciał jak najszybciej opuścić wieś, która przyjęła go wiosennym odurzeniem, a pozostawiła w zimowym nastroju. Ale wtedy podszedł do niego Bartolomeu.

- Dobrze wypełnił pan swój obowiązek, padre.

- Nieprawda. Nie jestem księdzem.

- Wiem - uśmiechnął się Bartolomeu. - Ale mój brat nie powinien być pochowany bez ostatniego błogosławieństwa, a kto wie, kiedy przyjedzie prawdziwy proboszcz.

- Pan mnie zmusił - powiedział Florentinho i w jego słowach słychać było upór. Zdawało się, że dopiero teraz uświadomił sobie znaczenie swojego czynu.

- Możliwe - uśmiechnęła się zarośnięta twarz. - Dobrze się bawiliśmy, prawda, Mateu? Poza tym mój brat nie był troskliwym ojcem rodziny. Był kanciarzem, mafi oso, rzezimieszkiem, rozumie pan, i nie był żonaty. Przedwczoraj w nocy, kiedy nieostrożnie pokazał się we wsi bez swojej straży przybocznej, dosięgła go kula przeciwnika. Pech, prawda? Ale należał mu się godny pogrzeb!

- Pojawiłem się więc w odpowiednim momencie - warknął Florentinho.

- Przez chwilę uwierzyłam, że jest pan nowym proboszczem - śmiała się Ana.

- Obawiam się, że prawdziwy wymigał się od pogrzebu - sapnął Bartolomeu. - Nie chciał zaczynać swojej duszpasterskiej posługi od pochówku opryszka.

- Człowieka bez trwogi i skazy, z sercem na właściwym miejscu - drwił Mateu, wywijając flintą młynka tuż przed nosem Florentinho.

Florentinho uniósł się gniewem.

- A jeśli panów wsypię? Wymuszenie i tak dalej?...

- Niech pan sobie da spokój - odparł Batolomeu poważnie.

- Wiemy, kim pan jest. Podczas gdy wychwalał pan zasługi zmarłego, jeden z moich ludzi przeszukał pańską marynarkę i znalazł, rzecz jasna, pański portfel. Jeśli podejmie pan jakieś działania przeciwko nam, pożałuje pan - pan albo Marianna Alcoforada.

Bartolomeu odwrócił się i bez słowa odszedł na sztywnych nogach. Jego towarzysze poszli za nim. Także Ana przestała być nagle skora do rozmowy.

Antonio Florentinho opuścił wieś tą drogą, którą przyszedł. Niebo już nie śpiewało. Chmury stały w miejscu. Jedynie słońce oświetlało scenę, na której rozegrał się dramat. Kiedy w Vila Fresco wsiadł do autobusu i sięgnął do kieszeni po pieniądze na bilet, z zaskoczeniem wyjął dwa banknoty pięćdziesięciodolarowe. "Mimo wszystko - pomyślał Florentinho, którego uraza topniała jak śnieg - ten Bartolomeu byłby pierwszym z trzech kandydatów do piekła".

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama