Świat w Twoich oczach - rozdział II
ISBN: 978-83-7505-304-3
wyd.: WAM 2009
Głupia! Widzę cię. Jesteś tam! Patrzysz na mnie! Czego chcesz? Niech będzie. Patrz sobie w moją stronę. I tak ci nic nie powiem. Ani jeden mięsień mi nie drgnie. Jak chcesz ze mną pogadać, proszę. Krzyknij moje imię, daj jakiś znak ręką, sygnał, wyślij mi wiadomość, zadzwoń do mnie, nadaj sygnały dymne, wywieś chorągiewki.
Zrób, co ci się podoba, ale pospiesz się, zapowiedzieli mój pociąg już trzy razy.
Właśnie. Nawet na nowo zacząłem czytać na opak. Od lat tego nie robię.
Od kiedy w piątej klasie podstawówki przyszła na zastępstwo jakaś okropna baba, która krzyczała, dawała złe oceny, śmiała się z ciebie i ciągnęła cię za uszy, kiedy robiłeś błąd. W tym czasie zmarła także babcia. Tęskniłem za nią. Bardzo za nią tęskniłem.
Zacząłem wtedy znowu sikać do łóżka. I czytać wszystko na opak.
Nie. Książki nie. Książki czytałem normalnie. Napisy, które spotykałem na ulicy.
To był nowy język. Mój, tylko mój. Pozwalał mi uciec od świata, który przysparzał mi cierpienia, i pozwalał wejść do innego, świata na opak, zrozumiałego tylko dla mnie, do świata, w którym mogłem być sam.
Nienawidziłem palindromów. Słów, które można czytać od prawej lub od lewej strony. Znałem je wszystkie na pamięć.
Anna, kajak, potop, zakaz, nawet zdanie: kobyła ma mały bok.
Zakłócały mój nowy porządek. Zrozumiałem dzięki nim, że nie można zmienić rzeczywistości wyłącznie poprzez czytanie jej na opak, bo i tak Teraz też jest to sekwencja bez końca.
W każdym razie nic ci nie mówię. Nie ruszam się. W ten sposób się nauczysz. Nauczysz się nie odpowiadać na moje wiadomości. Nauczysz się rzucać słuchawką.
Ciekawe czemu mówi się „rzucać słuchawką”. Od jak dawna już się tego nie robi? O ile wiem, już tylko mój dziadek ma telefon, którego słuchawką można rzucić. We wszystkich innych telefonach wciskasz klawisz z czerwoną słuchawką. Zresztą nieważne. Więc nauczysz się wciskać klawisz z czerwoną słuchawką.
Ile razy to zrobiłaś? Nie liczyłem. Nieprawda, liczyłem. Pamiętam dobrze każdy telefon. Któregoś dnia dzwoniłem do ciebie piętnaście razy.
Potem dwa sygnały.
Wyobrażałem sobie twoją melodyjkę, tę, którą dostałaś ode mnie, wyobrażałem sobie, że dzwoni, że bierzesz telefon do ręki i wciskasz inny klawisz. Zielony. I że słyszę twój głos. „Cześć”.
Tymczasem...
Koniec połączenia.
Znienawidziłem ekran w mojej komórce.
A jak próbowałem dzwonić znowu?
„Abonent czasowo niedostępny...”.
Gdyby nie był to tylko nagrany głos, podaliby mnie na policję, tyle razy zwyzywałem go od...
Ale ty nie odpowiadałaś, nawet kiedy dzwoniłem z ukrytego numeru. Nawet kiedy dzwoniłem z telefonu Roberta. Zobaczyłaś numer, rozpoznałaś go i domyśliłaś się, że to byłem ja. Wtedy, żeby z tobą porozmawiać, wyłożyłem sporo kasy i kupiłem nową kartę. Nowa karta, nowy numer, nieznany nikomu. Wsadziłem ją do telefonu i zadzwoniłem do ciebie.
Zobaczyłaś nieznany numer i odebrałaś.
„Tak?” — miałaś głos jak na wielkie okazje. Myślałaś, że z kim rozmawiasz?
„To ja” — odpowiedziałem niepewnie.
Koniec połączenia.
Przeklęty ekran.
Szybko wcisnęłaś czerwony klawisz. Jakbyś trenowała przez tydzień. Może nawet tak było. Zamiast siatkówki trenowałaś wciskanie tego przeklętego czerwonego klawisza. Może ta druga wariatka, twoja koleżanka, mierzyła ci czas.
Teraz mam dwie karty. Nie wiem, co zrobić z jedną z nich.
Nienawidzę tego dworca. Mam dość przychodzenia tutaj. Nie cierpię baru pełnego krzyczących Marokańczyków, przepychających się kobiet oraz ludzi, którzy mają zmęczenie wypisane na twarzy o każdej porze dnia.
Nie lubię neonowych świateł, bo nigdy nie wiadomo, czy na zewnątrz pada czy świeci słońce, czy jest noc czy dzień.
Nie lubię smrodu smażonego.
Nie lubię plastikowych kanapek w folii, w których nie wiadomo, co się nadaje do jedzenia, a co nie, choć w gruncie rzeczy to bez znaczenia, bo i tak wszystko ma taki sam smak. Zawsze to samo, dzień w dzień, jakby były z zeszłego roku albo z zeszłego stulecia.
Nie lubię kasjerek, które patrzą na wszystkich poniżej trzydziestki jak na przestępców. Jednak kiedy byłem dzieckiem, lubiłem dworce. Lubiłem ich zapach. Lubiłem tory, które prowadziły ku nieskończoności i nigdy się nie spotykały.
Lubiłem pociągi odjeżdżające w dal i przyjeżdżające z daleka.
Patrzyłem na pociągi przyjeżdżające z miejscowości moich dziadków i miałem wrażenie, że w pewnym stopniu przywożą mi ich samych. Wydawało mi się, że może oni również widzieli ten pociąg, i trochę czułem na sobie ich spojrzenia. O tobie też tak sobie pomyślałem. Kiedy czekałem na pociąg, żeby pojechać do szkoły, i widziałem pociąg nadjeżdżający z tej stacji, myślałem, że może na niego spojrzałaś. Może patrzyłaś właśnie na to okno, na ten rysunek, na ten napis, który właśnie miałem przed oczami. Jakbyś wiedziała, że ja też na to wszystko będę patrzył.
Teraz nie lubię pociągów. Śmierdzą. Czemu mój pociąg nie nadjeżdża?
Tak! Wiem. Cały czas tam jesteś. Wiatr poruszył ci włosy i teraz zasłaniają ci twarz. Zawsze podobało mi się, jak mierzwią ci się włosy, kiedy ruszasz głową.
Mam już dość patrzenia na ciebie. Jak się na mnie gapisz. Z tą zrozpaczoną miną. Czemu sobie nie pójdziesz? Nic tu po nas. Nic. To już koniec.
Koniec.
— Hej, chłopcze!
Czego ode mnie chce ten facet? Czemu się ze mnie śmieje?
— Chłopcze, chyba jesteś zakochany. Nie widzisz, że bilet ci wypadł z ręki?
Cholera! Racja! Gdzie on jest?
— Jest tam! Przesuwa się po torach...
Cholera! Teraz muszę zejść do tego syfu. Co ona robi, stuknięta!
Costanza!
COSTANZA!
O nieeeeee!
opr. aw/aw