W pogoni za świetlikami (rodział I)

Powieść o opuszczeniu i poszukiwaniu własnej tożsamości

W pogoni za świetlikami (rodział I)

Charles Martin
(tłumacz: Julita Makowiecka)

W POGONI ZA ŚWIETLIKAMI

ISBN: 978-83-7505-652-5

wyd.: WAM 2010

Wybrany fragment
Prolog
Rozdział 1

Rozdział 1

Wyszedłem z budynku sądu na zalaną światłem słonecznym ulicę, nucąc melodię Pata Greena. Założyłem okulary przeciwsłoneczne i przyglądałem się stopniom wiodącym z budynku w dół na ulicę. Po trzech dniach odsiadki nic się tu nie zmieniło. Brunswick w stanie Georgia właśnie taki był. Poprzyklejane placki gumy do żucia jak rozsypane półdolarówki, jak kleksy atramentu pstrzyły całe schody. Nieruchawe, gnuśne gołębie obsiadły chodnik, czekając z utęsknieniem na okruchy albo chociaż drobinki czekolady z czyjejś podwójnej mocha latte. Uliczką po drugiej stronie ulicy banda bezdomnych kotów zmierzała ku oddalonemu o cztery przecznice nabrzeżu. Krzyk mew oznajmił im, że powróciły łodzie z krewetkami. Na schodach obok mnie dwóch policjantów ciągnęło w górę wytatuowanego mężczyznę. Jego nogi i ręce były skute kajdankami. Bez wątpienia prowadzono go do sędziego Th axtona. Sądząc z epitetów i piany wydobywającej mu się z ust, nie był zbyt entuzjastycznie nastawiony do miejsca, gdzie zmierzał. Bez obaw. Mając własne doświadczenia z Wysokim Sądem, wiedziałem, że jego pobyt nie zapowiada się na długo.

Na krótki czas jego domem stanie się cela gdzieś na dole — zimna, ciemna, pozbawiona okien, dobrze nadająca się do hodowli pleśni i grzybów. Znam to miejsce, bo kilka razy już tam gościłem. Za pierwszym razem wydrapałem na ścianie z betonu napis „Chase był tutaj”, a za drugim dodałem „dwa razy”. Śmiać mi się chce, gdy o tym myślę. To tak, jakbym szedł krok po kroku ścieżką dostępu.

Dwie przecznice dalej, wznosząc się nad miastem jak wiatrak nad farmą, nad Zuta Bank & Trust stała dzwonnica. To charakterystyczne dla budynków kościołów przerobionych na banki. Gdzieś na zakręcie dziejów rosyjski Kościół ortodoksyjny stracił swoich wyznawców, co sprawiło, że pop snuł się w podziemiach świątyni jak Upiór w katakumbach opery.

A ponieważ Srebrny Meteor był najsławniejszym pociągiem, jaki kiedykolwiek przemierzał tamtejsze lasy, nie było sensu zapalać świecy tym, którzy w owym czasie zeszli pod ziemię.

Gdy pierwsi rosyjscy emigranci pojawili się pod koniec dziewiętnastego wieku, odcisnęli na tym miejscu swoje piętno. Poprzedni mieszkańcy, sto lat wcześniej, zbudowali tutaj coś w rodzaju wielofunkcyjnego miejsca spotkań, które służyło im za ratusz, kościół i schronienie. Struktura jego podziemi była niezwykła. Ponieważ większość obszaru południowej Georgii stanowią tereny podmokłe, mieszkańcy wykopali zagłębienie w miejscu leżącym na podwyższeniu i wyłożyli jego ściany i podłogę grubą warstwą kamienia wapiennego, zwanego tu coquina. To nie gwarantowało, że miejsce pozostanie zupełnie suche. Było jednak wystarczająco suche. Dwoje drzwi w podłodze i ukryte schody dały mieszkańcom schronienie przed wieloma atakami Indian i w czasie dwukrotnego pożaru drewnianych budynków nad podłogą. Dziś niewielu już było takich, co wiedzieli o tym miejscu, a może nawet byliśmy tylko my czterej. Oczywiście ludzie wiedzieli, że podziemia kiedyś istniały, ale byli przekonani, że zasypano je w trakcie budowy banku. Napisy wyryte tu na ścianach to głównie imiona niewolników, którzy klęczeli w ciemnościach, gdy psy węszyły wokół. W końcu zniknął nawet Upiór, pozostawiając to miejsce puste przez dekadę. Lokalny biznesmen, nie mogąc patrzeć, jak budynek niszczeje, a jednocześnie poszukując miejsca, gdzie mógłby pożyczać pieniądze, nabył go, usunął połowę ławek, jeden konfesjonał i część ołtarza, a wstawił kantory i skarbiec. Przedsięwzięciu sprzyjały nastroje lokalnej społeczności.

Ludzie byli wówczas przygnębieni, mając w pamięci niedawny kryzys, a w takich warunkach nie można było pozwolić, żeby jeszcze całkiem dobry budynek się zmarnował. Jeśli wybudujesz kościół, nie przywiązujesz się do niego jako do budynku. To, że ludzie w okolicy nie lubią Boga, którego wyznajesz, nie znaczy, że nie podoba im się architektura twego kościoła. Pomyśl o dobrych stronach tej sytuacji. Większość ludzi w Glynn County podziela taki właśnie pogląd. Niektórzy w pocie czoła odnajdywali korzenie swoich przodków, swoich Ojców Założycieli — skazańców wysłanych z Anglii, by założyli kolonie na długo przed rewolucją. Takie praktyki nie były odosobnione — w Australii postępowano podobnie. Na odległej prowincji, jaką był Brunswick w stanie Georgia, skłonność do buntu była tak mocno zakorzeniona w DNA mieszkańców jak miłość do piłkarskiej drużyny Georgia Bulldogs.

W południowej Georgii przywiązanie do Biblii sprawiało, że większość kościołów była w niedzielę wypełniona wiernymi, dniami świętymi były jednak soboty. W sobotnie popołudnia od września do grudnia wierni fani gromadzili się wokół ołtarza, jakim było radio AM, i oddawali cześć czerwono-białym barwom Bulldogsów. Co prawda pastorzy byli ludźmi darzonymi szacunkiem, jednak żaden z nich nie liczył się tak jak głos radiowy Larry'ego Munsona. Jeśli Larry coś powiedział, było to traktowane jak słowa Ewangelii. Przez dziesięciolecia wiele napisano na temat Notre Dame3, Touchdown Jesus4, Th e Crimson Tide5, Beara Bryanta6 i Penn State z jego Paterno7, ale od słonych błot aż po góry zostało dowiedzione, że Bogiem są Georgia Bulldogs. Jak inaczej Larry Munson złamałby krzesło?

8 listopada 1980. Pozostała minuta do końca czwartej kwarty. Gators8 doprowadzili Bulldogsów do przejęcia piłki. Ci, choć mieli piłkę, mieli także jeszcze dziewięćdziesiąt trzy jardy do celu. Strzał decydował o zdobyciu tytułu najlepszej drużyny. W drugiej turze gry Herschel Walker zdołał wyrwać się z blokady i popędził siedemdziesiąt dwa jardy za sześć punktów, co zapoczątkowało jego nieśmiertelność. Teraz miał jeszcze dwieście jardów do sukcesu albo początku swego upadku. Buck Belue z Valdosty w Georgii dostał piłkę, zamarkował kozłowanie i sprawił, że zawodnik Florida Gator, Tony Lilly, potknął się, a następnie rzucił piłkę w kierunku Lindseya Scotta stojącego na lewym skrzydle. Ten pomknął dziewięćdziesiąt trzy jardy do Herschela na samym szczycie Olimpu. W zamieszaniu, jakie powstało, Larry Munson połamał składane krzesło, utrwalając swoją pozycję komentatora, oraz przekazał rewelacyjne wiadomości każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku w Georgii.

„Sport Illustrated” nazwał później to wydarzenie „meczem dziesięciolecia”, wielu piszących o sporcie wyraziło podobną opinię i stwierdziło, że Herschel Walker był najlepszym zawodnikiem, który kiedykolwiek grał w football. Fani w Georgii nie potrzebują już więcej niczego do szczęścia. Stan może odetchnąć.

Stałem na wprost mojego pokoju w redakcji „Brunswick Daily”, który znajdował się po przeciwnej stronie ulicy. Przez zasłonięte po części okno na trzecim piętrze widziałem ruch w pokoju jak przesuwający się pokaz slajdów. Moja dziupla. Jako reporter jestem przypisany do tego, by śledzić pracę sądu. Trzymałem rękę na pulsie, wpatrując się w te schody. Wiedziałem, że nad moją głową widnieje napis Areszt Hrabstwa Glynn, ale nie odwracałem się, by go zobaczyć. Nie musiałem.

Po trzech dniach spędzonych w odosobnieniu byłem pewny, że mój wydawca obgryzł już z nerwów paznokcie i od pewnego czasu stoi w oknie, wypatrując mnie z mojej dziupli, czekając, aż wyjdę przez podwójne drzwi wprost na ulicę. Popatrzyłem na wschód w kierunku wybrzeża i cumującej tam mojej łodzi. Powrót do domu wydał mi się dobrym pomysłem. Musiałem wziąć prysznic, odświeżyć się i pooddychać innym powietrzem niż fetor wilgotnej celi. Gazeta mogła zaczekać.

Wujek Willee uśmiechał się do mnie znad kierownicy i spod swego plecionego z liści palmowych kapelusza z szerokim rondem zwanego „gus”. Takie nakrycia głowy chroniły kowbojów przed słońcem i były podobne do kapelusza, jaki nosił Robert Duvall w filmie Lonesome Dove. Denko spłowiało od słońca, a rondo się pomarszczyło, brudne i złachane przez kowala uzależnionego od wędkowania. Opadało na brzegach, ale wznosiło się z przodu i z tyłu, stanowiąc kontrast dla wyrazu jego twarzy.

Włożyłem ręce do kieszeni i wciągnąłem słonawe powietrze napływające od strony wyspy St. Simon i bagien, które niosło z sobą ostry zapach zasychającej soli i mokradeł — zgodnie z naszym położeniem geograficznym: Golfsztrom, płynący jakieś sto pięćdziesiąt mil na wschód stąd, stale napiera na najbardziej na zachód wysunięty brzeg Wschodniego Wybrzeża, podobny do żywopłotu, powodując Wyż Bermudzki — obszar wysokiego ciśnienia w północno-zachodniej części Atlantyku. Dzięki temu do Golden Isles nieustannie dociera przyjemna morska bryza, trzymając z daleka komary, natomiast huragany zatrzymując w Zatoce.

Przybrzeżne rzeki Georgii, takie jak Satilla, Altamaha czy Little Brunswick, mają swoje źródła w górach, w zachodniej części stanu, potem płyną przez bagna Buff alo i wpływają pomiędzy trawy porastające grzęzawiska na równinach. Jak sieć utkana z pieluchowej tetry bagna zatrzymują wszystko, co niesie z sobą rzeka, i tworzą przy tym miękkie błoto o delikatnej konsystencji.

Tutaj przy udziale bakterii beztlenowych następują procesy gnilne i wydziela się wstrętny odór zgniłych jaj. Gdy przypływ się cofa, kraby skrzypki, ślimaki, robaki i inne małe stworzonka zakopują się w błocie, szukając schronienia przed ugotowaniem się w temperaturze bliskiej stu czterdziestu stopni Fahrenheita9. Gdy nadchodzi nowy przypływ, wychodzą z ukrycia, by podobnie jak ich zbieracze wygrzewać się i kąpać jednocześnie.

W szczycie sezonu turystycznego spacerowicze idący deptakiem wdychają powietrze i krzywią się. Czy to zapach padliny? W sumie tak. Bagno cały czas umiera, ale gdy nadchodzi przypływ, zamienia stare na nowe i bagniste podłoże daje początek nowemu życiu.

Dla nas, którzy szukają w tych bagnach uroku, wspaniały jest moment, gdy Bóg nadaje im kolor — żółty o poranku, zielony bliżej południa, brązowawy po południu, a krwistoczerwony wieczorem. Bagno to strażnik, który pilnuje na brzegu oceanu, by morze nie wdarło się w to miejsce i nie zabrało go. To miejsce święte i altruistyczne. A gdy zamknę oczy, pachnie domem.

Po skończeniu college'u wróciłem do Brunswicku, kupiłem kawałek nabrzeża Altamahy i łódkę o imieniu „Gone Fiction” na dorocznej aukcji organizowanej przez policję. Był to długi na sześćdziesiąt sześć stóp hunter, skonfiskowany w czasie akcji wymierzonej przeciw handlarzom narkotyków. Ludzie ze straży wybrzeża powiedzieli, że w czasie tej akcji zatrzymali pisarza z Florydy przewożącego narkotyki wzdłuż brzegu morskiego. Gdy jego książki przestały się sprzedawać, odłożył pióro do lamusa i przeszedł na ciemną stronę mocy. Nie miałem wtedy pojęcia o pływaniu łodzią, ale wyglądała przytulnie. Było w niej łóżko, prysznic, kuchnia, toaleta i miała wystarczająco duży dziób, by zmieścić na nim składany fotel. Nie wspominam o relingu z liny, na którym mogłem oprzeć stopy. Oszacowałem jej wielkość i wyobraziłem sobie siebie zakotwiczonego w środku, jej dziób zwrócony w stronę nieustannych przypływów i odpływów i podniosłem rękę. Sprzedana! Zwodowałem ją, poprowadziłem rzeką na kupione wcześniej miejsce przy brzegu i rzuciłem kotwicę dość głęboko, by przypadkiem nie znaleźć się na brzegu w czasie odpływu. Łódka jest oddalona o jakieś osiemdziesiąt jardów od brzegu, więc gdy mówię ludziom, że mieszkam na wodzie, nie żartuję.

Wujek czekał w swoim czarnym, czterodrzwiowym cadillacu- karawanie z lat siedemdziesiątych, który ciągnął dwukołową przyczepę kupioną na aukcji. Jest kowalem i przyczepa służy mu za warsztat i za schronienie, gdy jest daleko od domu. Karawan, który nazwał Sally, kupił ponad dziesięć lat temu, gdy pobliski dom pogrzebowy się modernizował. To taka żartobliwa gra, w jaką wujek gra ze światem, ale znając jego życie, ten żart jest całkiem na miejscu. Z tyłu samochodu wystawała wędka z dyndającą żyłką i czerwonogłowym robalem zatkniętym na końcu. Wujek przesunął kapelusz nieco do tyłu, podniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. Poprawił pas bezpieczeństwa, odkręcił butelkę ze swoim ulubionym napojem, włożył do ust całe ciasteczko czekoladowe, a potem popił, jakby to robił ostatni raz w życiu. Pokręciłem głową.

Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, żeby taki człowiek wychował chłopaka takiego jak ja. Potem sobie przypominam. Opuścił butelkę, opierając ją o klatkę piersiową.

— Wyglądasz, jakbyś wyszedł z jakiejś nory.

Może rzeczywiście nie wyglądałem zbyt schludnie. Idąc w kierunku samochodu, usiłowałem zdjąć opaskę z nazwiskiem, jaką założyli mi trzy dni temu. To coś przypomina opaskę, jaką dają ci w szpitalu w chwili przyjęcia. Gdy mnie wpisywali, powiedziałem, że tego nie potrzebuję, bo znam już swoje nazwisko. Problem w tym, że to niezupełnie prawda.

Po dziesięciu sekundach prób zdjęcia opaski zorientowałem się, że trzeba by mieć warsztat i narzędzia, żeby tego dokonać.

Spróbowałem pociągnąć mocniej, ale równie dobrze mógłbym mieć kajdanki. Wujek pokiwał głową.

— Chłopcze, nie mógłbyś nawet wycisnąć sików z buta, gdyby instrukcja była na obcasie.

Wujek Willee używał własnego języka, złożonego zwykle z prostych zdań, i tylko on wiedział, co one znaczą. Ciocia Lorna i ja nazywamy je willeezmami. Gdy rozmawiamy we dwóch, zwykle wiem, co ma na myśli. Włożyłem rękę przez okno i spytałem:

— Można?

Wujek sięgnął do swej wielkiej tylnej kieszeni i wyjął scyzoryk firmy Barlow.

— Pamiętaj, zawsze pij ze strumienia powyżej miejsca, gdzie stoi stado.

Jest jeszcze coś w tych willeezmach. Zawsze wyrażają w paru słowach to, na co inni potrzebowaliby ich setki.

W tych ostatnich kilku słowach chciał powiedzieć, że mając swój nóż, był na wszystko przygotowany, podczas gdy ja nie. A co za tym idzie, byłem zależny od innych itp. Wujek Willee, o ile wiem, nigdy nie miał do czynienia z wypasem stada. To oznacza, że wyprzedzał to, co może się zdarzyć, a ja nie. Ale po co mówić tyle różnych rzeczy, jeśli można porównać sytuację do jakiegoś stada pijącego w górze strumienia.

— ...jakby zostać przyłapanym z opuszczonymi spodniami.

— Wujek spojrzał przez przednią szybę i postukał wykałaczką w ząb.

Pokiwałem głową i otworzyłem scyzoryk, wyjmując mniejsze z ostrzy. Przeciąłem pasek, który dotąd informował więzienie, jak się nazywam. Wujek wsunął nóż z powrotem do kieszeni i wyszeptał pod nosem: — Lepiej go mieć i nie potrzebować, niż potrzebować i nie mieć.

— Cóż, czy nie jesteśmy już tak pełni wiatrów jak koń jedzący kukurydzę? — Wsiadłem do Sally i zapiąłem pas.

— Kiedy już się stało, to nie powód do dumy.

— Przynosisz wstyd społeczeństwu.

Wujek włączył bieg i nastawił Free Bird w wykonaniu Wynonny Jud.

— Nawet połowy tego nie zaznałeś — powiedział.

To też było prawdą.

Miałem jakieś sześć lat, gdy władze stanowe odesłały mnie do domu Willee'ego i Lorny McFarlandów. To miało być moje miejsce docelowe. Ale po dwudziestu dwóch latach mieszkania z wujkiem Willeem znałem tylko połowę własnej historii. Większość życia poświęciłem na odszukanie prawdy o drugiej połowie.

I właśnie gdy mieliśmy już włączyć się w strumień jadących samochodów, wujek wrzucił luz i opuścił okulary do połowy nosa.

— Och... Tommye jest w domu.

Willie Nelson śpiewa o aniele, który zbytnio zbliża się do Ziemi, przycina sobie skrzydło i ląduje tu chory i uziemiony. On nastawia mu skrzydło i zakłada opatrunek jedynie po to, by zobaczyć, jak anioł odlatuje, opuszcza stratosferę, unosząc się wraz z prądem powietrznym. Słowa „Tommye jest w domu” brzęczą mi w uszach jak dzwon na wieży zegarowej. Pamiętam te dźwięki. Wujek wziął następną wykałaczkę umieszczoną w gąbce w osłonie przeciwsłonecznej i położył na języku, patrząc mi w oczy. Starałem się nic po sobie nie pokazać, pytając.

— Kiedy?

Wujek z powrotem nakłada okulary i poprawia boczne lusterko.

— Kilka dni temu.

— Gdzie się zatrzymała?

Przyspieszył i pomachał do kierowcy czarnego suburbiana, który pozwolił mu się włączyć do ruchu.

— U nas.

Po latach nieodpowiadania na telefony, wielu listach zwróconych nadawcy, jednej niezapowiedzianej wizycie, plotkach, a w końcu po ujawnieniu okrutnej prawdy Tommye wreszcie wróciła do domu.

3 Drużyna piłkarska uniwersytetu Notre Dame w Indianie.

4 Touchdown Jesus — wielki fresk przedstawiający Chrystusa, widoczny ze stadionu Notre Dame.

5 Crimson Tide — drużyna piłkarska Uniwersytetu Alabama.

6 Bear Bryant — Paul William, kultowy trener drużyny piłkarskiej Uniwersytetu Alabama.

7 Penn State — stan Pensylwania i trener stanowej drużyny uniwersyteckiej Joe Paterno.

8 Uniwersytecka drużyna piłkarska z Florydy.

9 Sto czterdzieści stopni w skali Fahrenheita to około sześćdziesięciu stopni w skali Celsjusza.

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama