Powieść o opuszczeniu i poszukiwaniu własnej tożsamości
Charles Martin W POGONI ZA ŚWIETLIKAMI ISBN: 978-83-7505-652-5 |
|
Jadący ostro w mglistym blasku poranka zielony, czterodrzwiowy chevrolet impala rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty drugi skręcił z piskiem z szutrowej drogi na szosę dziewięćdziesiąt dziewięć, zostawiając za sobą kłęby białego dymu wydobywające się spod łysych opon. Zdezelowana rura wydechowa wyrzucała iskry, a jej końcówka wyglądała spod zderzaka jak tlące się cygaro. Silnik zarzęził, strzeliło z tłumika i samochód wjechał na długi na milę prosty odcinek biegnący wzdłuż torów kolejowych. Lewe tylne światło stopu było rozbite, a przednią szybę pokrywała pajęczyna pęknięć.
Wkrótce prędkościomierz pokazywał już dziewięćdziesiąt mil na godzinę, ale przekłamywał szybkość o jakieś dobre trzydzieści lub nawet czterdzieści mil. Po przejechaniu jeszcze ćwierci mili kierowca nacisnął pedał hamulca obiema nogami, wgniatając go w podłogę. Wijąc się od linii środkowej do pobocza aż na pas zapasowy i z powrotem, samochód pędził jak rozwiązany balon, który wyrwał się z rąk klauna. Na końcu dwóch długich czarnych linii kierowca wrzucił wsteczny na maksa, wykorzystując całą moc silnika, wypuszczając jeszcze więcej białego dymu spod tylnych kół i z rury wydechowej. Nie sygnalizując zamiaru skrętu, auto zawróciło, zakołysało się, a kierowca mocno nacisnął pedał gazu. Dzieciak siedzący na miejscu pasażera wpatrywał się w lusterko, mrużąc powieki, tak że górne i dolne rzęsy stykały się z sobą, a wtedy przed jego oczyma pojawiał się deszcz iskier. Gdyby w tym momencie zamknął oczy, iskry zamieniłyby się w magiczną fontannę świetlików tańczących na asfalcie południowej Georgii.
Pędząc po nie swoim pasie ruchu, samochód dojechał do miejsca, gdzie droga krzyżowała się z torami kolejowymi. Fontanna znikła. Za to spod maski buchnęła para, wirując w koło i otaczając maskę przypominającą buldoga. Podsufitka w aucie miejscami była oderwana, a że wszystkie cztery okna, z wyjątkiem małych nawiewek, były otwarte, przeciąg sprawił, że materiał napiął się jak namiot. Samochód zaczął dymić, stojąc w bardzo niewielkiej odległości od torów. Historycznych torów.
Srebrny Meteor, wypuszczony w lutym 1932, pędził jak wystrzelona srebrna kula. Przed drugą wojną wsiadali do niego nasi chłopcy, dekorowali go fl agami i jechali na północ do Nowego Jorku, gdzie wskakiwali na parowce, przepływali ocean i strzelali do Niemców. Przednie światła tworzyły ósemkę, oświetlając drogę daleko przed pociągiem, a dźwięk, jaki wydawał, jadąc, przypominał stukot telegrafu na każdej z mijanych stacji. Był wyposażony w silnik Diesla, a od roku 1936 w klimatyzację, regulowane siedzenia, wagon restauracyjny, wagon barowy oraz dysponował wagonem zwiadowczym jadącym przed pociągiem, innymi słowy: był cudem nowoczesności. Z wagonami ze stali nierdzewnej o opływowych kształtach, wagonami sypialnymi Pullmana, z konduktorami ubranymi na biało, otwierającymi drzwi i podstawiającymi podnóżek do zejścia na peron — był przepustką do lepszego świata.
W swoich najlepszych latach, poczynając od 1956 roku, odjeżdżał z Nowego Jorku o drugiej pięćdziesiąt po południu i przyjeżdżał do Waszyngtonu jakieś trzy i pół godziny później, by o siódmej pięć znów wyruszyć, tym razem do Miami, gdzie docierał o czwartej po południu następnego dnia. Przez Th almann, kilka mil na zachód od stojącej przy torach zielonej impali, przejeżdżał wczesnym rankiem. Przed każdym skrzyżowaniem kierownik pociągu sprawdzał swego hamiltona, kontrolując czas, i dawał sygnał ostrzegawczy, pociągając za specjalną rączkę. Nie zawsze było to konieczne. Czasami chodziło tylko o efekt. W końcu ta praca nie była dla każdego.
Zwykle Srebrny Meteor ciągnął dwadzieścia wagonów i jechał z prędkością siedemdziesięciu czterech do dziewięćdziesięciu mil na godzinę, co oznaczało, że potrzebował około pięciu mil, by się zatrzymać. Po wyjechaniu z Th almann skręcał na południe, zbliżał się do linii brzegowej Georgii i ruszał w kierunku Florydy, a tam wyciągał jakieś sto mil na godzinę na prostym odcinku pomiędzy Sebring i West Palm Beach. Był symfonią dźwięków i królewskim bankietem zapachów. Wagon zwiadowczy brał zakręty i świecił w ciemności jak Gwiazda Polarna. Co chwilę pojawiał się tuż przed nosem pociągu i znów znikał za zakrętem.
Ostrzegawczy dźwięk gwizdka słychać było co pół mili, przeciągły na ostatniej ćwiartce. Gdy zbliżał się do skrzyżowania, dźwięk był dziwną kombinacją świstu, jęczenia skrzyni biegów, wycia silników, bijących dzwonów, odgłosu klaksonu, a towarzyszyły temu sypiące się iskry. Był kwintesencją wszystkich możliwych dźwięków, dzwonami chwały, które wyprzedzały pędzący pociąg tylko po to, by wrócić i sprawić, że dreszcz przechodził słuchającemu wzdłuż kręgosłupa, wbijając go w ziemię. Gdy znikał, pozostawało jedynie małe, czerwone, oddalające się światełko, jakby uczepione na ogonie, i uczucie opuszczenia przez kochanka, który pozostawił za sobą zapach rozgrzanego oleju, diesla i kreozotu.
Kierowcą impali była kobieta. Miała kościste dłonie o białych nadgarstkach, pokryte cienką skórą. Butelka w szarej papierowej torebce, opróżniona do połowy, spoczywała na wypracowanych udach. Twarz i zapadnięte oczy zakrywały okulary przeciwsłoneczne, a fioletowy szal otulał głowę i uszy. Krzyczała coś do kogoś po drugiej stronie pajęczynowato popękanej szyby.
Chłopiec, który siedział koło niej, mógł mieć około ośmiu lat, był nieregularnie i niezbyt zdrowo żywiony, toteż wyglądał jak bezdomny kot w mieście duchów. Miał na sobie jedynie krótkie dżinsy, zwisające na nim jak na wieszaku. Okulary z prawej strony trzymały się na agrafce, a szkła były mocno porysowane. Dostał je od jednego z tych panów, z których żaden nie był jego tatą. Wtedy, w hipermarkecie, przechodzili akurat koło optyka. Chłopiec pociągnął wówczas mężczyznę za spodnie, wskazując na drzwi do okulisty i patrząc na niego znacząco. Mężczyzna zmarszczył brwi i podszedł do kosza, do którego ludzie wrzucali niepotrzebne okulary. Obejrzał się przez ramię, po czym włożył rękę do skrzynki i wyjął pierwsze okulary z brzegu. Przyjrzał im się, a następnie nałożył dzieciakowi na nos.
— Tak lepiej? — Rzut oka na odciski na dłoni i brud za paznokciami sprawił, że chłopiec kiwnął głową. To było dwa lata temu.
Chłopiec spojrzał przed siebie i ścisnął mocniej notatnik i długopis. Miał prawie przezroczystą skórę, pokrytą rankami i bliznami. Niektóre wydawały się świeże, niektóre stare, ale wszystkie były pamiątkami po bólu. Niektóre okrągłe, zupełnie jak końcówka ołówka, a inne długie na cal1, a szerokie na pół cala. Na plecach, gdzieś tak pośrodku łopatki, jadziła się najświeższa rana. Kobieta skierowała swój wątły palec na twarz chłopca, nie przestając krzyczeć. Gdzieś w tle słychać było głuchy odgłos sygnału ostrzegawczego. Chłopiec się nie cofnął. Przestał się uchylać już dawno temu. Kobieta podniosła szarą torebkę i pociągnęła spory łyk dla kurażu, po czym znów skierowała soczystą tyradę w kierunku przedniej szyby. W pewnej odległości pojawiły się światła pociągu. Uderzyła w kierownicę, pociągnęła jeszcze łyk i odwróciła się, uderzając chłopca tak, że jego głowa nagle znalazła się poza otwartym oknem w prawych drzwiach. Dziecko podniosło okulary z podłogi, ale nie wypuściło z rąk notesu. Kobieta uderzała palcami w siedzenie obok, chwytając oddech. Zapaliła papierosa, wciągnęła powietrze i wypuściła dym przez okno. Chłopiec przyglądał się żarowi kątem oka. Jeszcze dwa szybkie machnięcia i chwyciła palcami włosy chłopca. Były króciutkie, ostrzyżone podobnie jak u owcy, a tył głowy przypominał zszywaną z łatek piłkę, którą grają Europejczycy. Część łatek była łysa.
Pół mili wcześniej pociąg minął znak pozwalający na przejazd i ponowił sygnał. Kobieta dokończyła butelkę, zgasiła papierosa i położyła rękę na ramieniu chłopca. Dotknęła palcami świeżych strupów i uniosła lekko brwi, a z jej oczu popłynęły łzy i napięła się skóra na twarzy. Było jakieś osiemdziesiąt stopni Fahrenheita2, ale chłopiec drżał zgrzany, strużki potu spływały mu po twarzy. Jakby chcąc coś przerwać, kobieta rzuciła butelką w twarz spoza szyby, ale ta tylko odbiła się od deski rozdzielczej i pustego kartonu po winstonach. Jej uwagę zwrócił następny przeciągły sygnał. Odwróciła się w stronę chłopca i znów wskazała palcem, krzycząc z całych sił, aż nabrzmiałe żyły oplotły jej szyję jak pędy winorośli. Rozdygotany dzieciak potrząsnął głową. Kobieta uderzyła w kierownicę i wskazała na pędzący pociąg, a potem odchyliła się i uderzyła chłopca z całej siły w twarz. Głowa poleciała mu do tyłu, uderzając w drzwi, a szkła okularów rozsypały się na asfalcie i potoczyły w trzech różnych kierunkach. W dalszym ciągu jednak chłopiec ściskał w rękach notes, a ręce i ramiona nie przestawały drżeć. Poczuł, że z nosa kapie mu krew. Gdy wciąż nie ruszał się z miejsca, sięgnęła do drzwi po jego stronie, otworzyła je i zaparłszy się o swoje, wyciągnęła nogę w bucie na wysokim obcasie.
Sygnał ostrzegawczy był teraz ciągły, tak jak jej krzyk. Gdy łoskot pociągu zatrząsł samochodem, a stukot kół zabrzmiał im w uszach, złapała kierownicę jedną ręką, drugą zaparła się o siedzenie i kopnęła chłopca prosto w skroń, prostując nogę, co wyrzuciło go z samochodu. Podmuch przejeżdżającego pociągu sprawił, że chłopiec przekoziołkował jak szmaciana lalka, a notes wystrzelił w powietrze. Bezwładne ciało potoczyło się po asfalcie aż na żwir, przeturlało po stłuczonym szkle i wpadło do rowu, gdzie nos dziecka zatrzymał się kilka cali od wody.
Chociaż przejechały dopiero cztery wagony i świeciło się czerwone światło ostrzegawcze, kobieta wrzuciła jedynkę i ruszyła przed siebie. Sześć stóp dalej koła przestały się kręcić, wóz się roztrzaskał. Pociąg ciągnący ponad setkę wagonów i jadący z prędkością sześćdziesięciu mil na godzinę, wiozący do portu w Jacksonville transport samochodów Toyota, zgniótł impalę, sprawiając, że zgięła się wpół jak bumerang, następnie wystrzeliła w powietrze, dokonując syntezy startu odrzutowca i lotu wykopanej w niebo piłki. Poszybowała nad siedmioletnim zagajnikiem i wylądowała jak meteor na świeżej sosnowej ściółce. Kierownik pociągu — o jakieś sto stóp za późno — pociągnął za hamulec bezpieczeństwa, jednocześnie wzywając pomocy Matki Bożej.
Pół mili dalej długi na milę pociąg zatrzymał się. Kierownik wyskoczył i wrzeszcząc coś przez radio, pobiegł w kierunku płomieni. Zanim dobiegł, farba na samochodzie się zagotowała, a opony stopiły. Widząc palce kierowcy wciąż na kierownicy, zakrył nos i odwrócił głowę. Karetka i dwa wozy strażackie przyjechały po dwudziestu minutach, przybył także szeryf i rolnik, który widział eksplozję, siedząc na traktorze o jakąś milę od miejsca wypadku. Przez trzy godziny gaszono ogień i dyskutowano o pożarze, wybuchu i tym, co zostało z kobiety, ale nikt nie zauważył chłopca, a on nie wypowiedział ani jednego słowa.
1 1 cal = 2,5 centymetra (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
2 Osiemdziesiąt stopni Fahrenheita to dwadzieścia siedem stopni Celsjusza.
opr. ab/ab